12/2021

Paweł Mossakowski

Za kurtyną

Szedłem wzdłuż Wisły bulwarem Rodła, który wbrew dumnej nazwie okazał się wąską asfaltową alejką. W cienkiej szczelinie oddzielającej ją od betonowego nadbrzeża wyrastały pojedyncze źdźbła trawy i wątłe kwiaty rumianku. Kilka brązowych kaczek wyszło na brzeg w poszukiwaniu pożywienia, ale nie mogłem im pomóc, nic już nie zostało z kanapki, którą zabrałem na egzamin.

Mijałem akurat przylegający do nadbrzeża drewniany pomost, na którym walało się kilka par sportowych męskich butów. Ludzie mają tu do siebie zaufanie, pomyślałem, u nas nikt by tak nie zostawił adidasów, w minutę by zwinęli. Zauważyłem wymalowany wzdłuż pomostu białymi, nieco już zatartymi literami napis AZS AWF. A więc studenci tacy ufni.

Rzeka płynęła leniwie i tylko pośrodku jej powolny nurt zdawał się przyśpieszać, rozsuwając na boki drobne fale. Przy samym brzegu całkiem nieruchomiał, pozwalając gromadzić się rzęsie wodnej, której gruby zielony kożuch unosił się na powierzchni niczym czarodziejski dywan. Obok kołysały się patyki, puszki po piwie i kawałki styropianu.

Wzdłuż alejki, u góry, na trawiastej skarpie ciągnął się wysoki mur z żółtawych płyt piaskowca. Za nim wyrastały kilkupiętrowe budynki, w większości przedwojenne kamienice, choć gdzieniegdzie pomiędzy nie wciskały się nowe, oszklone apartamentowce. Mieszkania tutaj musiały kosztować fortunę.

Niedaleko brzegu przemknął tramwaj wodny, z nielicznymi pasażerami, chowającymi się przed słońcem pod daszkiem z naciągniętego płótna. Mignęła mi przymocowana do burty blaszana tabliczka z napisem „Klasztor Tyniec” i biało‑czerwona obręcz koła ratunkowego. W przeciwnym kierunku, w stronę mostu Grunwaldzkiego, sunęła wąska łódź z czterema wioślarzami, rosłymi, muskularnymi chłopakami mniej więcej w moim wieku, a za nią, na minimalnej prędkości, pyrkotała malutka motorówka z zadartym w górę dziobem. Siedziała w niej okołopięćdziesięcioletnia kobieta w czerwonej baseballowej czapce. W ręku trzymała blaszany megafon, który co pewien czas przybliżała do ust, wydając krótkie komendy: „Piórka wyżej!”, „Piórka głębiej!”. Jej głos brzmiał nieprzyjemnie, skrzekliwie, choć może była to wina zdartego megafonu. Musiała mieć jednak autorytet u chłopaków, bo widać było, że starali się natychmiast wykonywać jej polecenia.

W tym momencie zobaczyłem ją. I od razu poznałem, mimo że przez sześć lat trochę się zmieniła. Twarz jej nieco się zaokrągliła, w grzywie czarnych włosów pobłyskiwały białe nitki. Ale zmiany te wyszły jej tylko na korzyść. Skóra nabrała gładkości, zniknęły cienkie kreski zmarszczek, które wtedy przecinały jej policzki, a przypominający czarny pieprz kolor włosów dodawał jej jeszcze oryginalności. Tak, oryginalność to była podstawowa cecha jej urody, która z pewnością odbiegała od ideału – miała nieregularne rysy i gruby, męski nos. Mankamenty te z naddatkiem wyrównywały piękne, głęboko osadzone, ciemne oczy, pełne, kształtne usta i cudowna, śniada cera. Z wyglądu przypominała Włoszkę i niektórzy tak ją nazywali. Nikogo podobnego u nas dotychczas nie widziano. Była jak egzotyczny kwiat, który zakwitł na naszych podmiejskich łąkach.

Szła naprzeciwko mnie, a przed nią, trzymany na długiej elastycznej smyczy, biegał nerwowymi zakosami pies, typowy wiejski kundel na karykaturalnie krótkich łapach. Obserwowała uważnie jego manewry, więc mnie nie zauważyła, mimo że znajdowałem się nie dalej niż pięć metrów od niej.

– Dzień dobry, pani Olu! – zawołałem. I od razu wystraszyłem się swojej śmiałości. Choć przecież tak właśnie kazała się nazywać.

Obróciła szybko głowę w moją stronę. W jej oczach malowało się zaskoczenie i niepewność, przez co wydawały się jeszcze większe. Jednak po krótkiej chwili twarz jej się rozjaśniła.

– Tomek!

To było miłe, że mnie od razu rozpoznała. Wcale nie musiała. Jak ktoś jest po czterdziestce, to sześć lat w te czy we w te nie robi wielkiej różnicy, ale między trzynastolatkiem a dziewiętnastolatkiem jest przepaść. To już inny człowiek, zewnętrznie też. Jeszcze milsze było to, że zapamiętała moje imię. Była nas w końcu całkiem spora gromadka, mogła pomylić mnie z kimś innym.

Przytaknąłem i podszedłem do niej. Kundel zaczął obwąchiwać nieufnie moje czarne, niespacerowe buty, jednak zaraz jego uwagę przyciągnął przejeżdżający skrajem asfaltu rowerzysta z termoizolacyjnym tornistrem na plecach. Zostawił mnie w ułamku sekundy i rzucił się za nim z wściekłym szczekaniem.

Ściągnęła smycz, pies gwałtownie przyhamował, po kilku szczeknięciach wydanych z siebie siłą rozpędu umilkł i już tylko odprowadzał dostawcę jedzenia groźnym spojrzeniem. Przełożyła plastikowy uchwyt smyczy do lewej ręki, prawą wyciągnęła przed siebie. Uścisnąłem ją, była sucha i twarda, tak jak pamiętałem.

– Co robisz w tym pięknym mieście? – spytała ochrypłym głosem, który już wtedy wydawał mi się bardzo seksowny. Zerknęła przy tym dyskretnie na mój garnitur. Zawstydziłem się; był tani i kilkukrotnie przerabiany. Nie zdążyłem się jeszcze przebrać.

– Zdawałem dziś egzaminy – wyjaśniłem pośpiesznie.

– Na co?

– Na medycynę – odpowiedziałem i zmieszałem się. Poczułem, jakbym ją zdradził. Ale ona chyba tak nie pomyślała.

– I jak ci poszło? – spytała. Chyba nie tylko z grzeczności; zabrzmiało, jakby ją to rzeczywiście interesowało.

– Nie wiem – odparłem niepewnie. – Wyniki będą pojutrze. Chyba dobrze.

Uśmiechnęła się. Zapomniałem powiedzieć: to, co miała najpiękniejsze, to właśnie uśmiech, cała twarz jej się wtedy rozświetlała. Z wyjątkiem oczu. Jej oczy pozostawały smutne.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj też się śmiały.

– Usiądziemy? – Wskazała na jedyną w pobliżu wolną ławkę. Pozostałe obsiedli już emeryci, grzejąc swoje zwapniałe kości w lipcowym słońcu.

O niczym innym nie marzyłem.

*
Przyjechała do nas pod koniec sierpnia 2016 roku. Pamiętałem dokładnie, bo akurat wtedy nasze miasteczko obchodziło sześćsetlecie swojego istnienia. Z tej okazji władze zorganizowały na rynku wielką fetę, przebijającą rozmachem nawet najhuczniejsze kościelne odpusty. Oczywiście poszedłem tam z chłopakami, Bogdanem i Łukaszem. Zajadaliśmy cukrową watę, wygłupialiśmy się na strzelnicy, celując do siebie z rozkalibrowanych karabinów, obejrzeliśmy pokaz motocykli, poszaleliśmy na koncercie De Mono i w sumie całkiem nieźle się bawiliśmy, chociaż czuliśmy jednocześnie, zwłaszcza podczas wstępnych, oficjalnych przemówień, że cała ta impreza jest strasznie dęta. Dostojny jubileusz nie mógł zamaskować tego, że nasze miasteczko było smętną, prowincjonalną dziurą.

Tym większą sensacją stało się jej przybycie. Nie była wprawdzie celebrytką, ale jednak całkiem znaną, rozpoznawalną aktorką, która wystąpiła w kilku popularnych filmach, a nawet w jednym serialu TVN. Z internetu dowiedziałem się jeszcze, że gra na stałe w krakowskim teatrze imienia Słowackiego. Z perspektywy naszego miasteczka to już wystarczało, aby uznać ją za wielką gwiazdę. I jeszcze ta uroda! Jak z innego świata.

Wszystkie miejscowe plotkary wzięły ją natychmiast na języki. Bo to było rzeczywiście dziwne, że ktoś taki jak ona zjawił się w naszym miasteczku, i to podobno na dłużej. Wkrótce okazało się, że ściągnęła ją do nas młodsza siostra, pani Łukowska, skromna urzędniczka z biura starosty, która przedtem nikomu nie chwaliła się, że ma w rodzinie kogoś tak sławnego. Siostry nie zamieszkały razem, może nie były jednak tak blisko, może pani Łukowska nie miała warunków, w każdym razie pani Ola wynajęła sobie pokój z osobnym wejściem w willi państwa Zasławskich. Byli emerytowanymi dentystami, ludźmi bardzo zamożnymi, nie musieli sobie w ten sposób dorabiać, ale widać im też imponowało, że aktorka z samego Krakowa zatrzyma się u nich.

Babka Bogdana znała dobrze panią Zasławską i to od niej czerpaliśmy wiadomości na temat jej tajemniczej lokatorki. Nie było ich zbyt wiele, pani Zasławska była osobą dyskretną, „przedwojenną inteligentką”, jak nazywano takich ludzi w naszym miasteczku, i nie lubiła plotkować. Czegoś tam jednak się dowiedzieliśmy. Że artystka przyjechała do nas „odpocząć” – cokolwiek to oznaczało – że nie ogląda telewizji, tylko słucha radia, głównie muzyki poważnej. I – co pani Zasławskiej niezbyt się podobało – nie chodzi do kościoła. W sierpniowe niedziele, zamiast iść na mszę, wsiadała do samochodu, używanej hondy civic, i robiła sobie wycieczkę po okolicy. Temu się akurat nie dziwiliśmy, bo nasze miasteczko było, jak już wspominałem, okropną dziurą, ale z pewnością bardzo malowniczo położoną. Kilka kilometrów od niej zaczynało się Pogórze Dynowskie, a znałem takich, którzy uważali, że jest ciekawsze i piękniejsze od Bieszczad.

Wkrótce okazało się – w naszym miasteczku informacje szybko się rozchodziły – że będzie prowadzić kółko teatralne w Miejskim Domu Kultury. To jeszcze bardziej wzmogło naszą ciekawość. To tak chciała odpoczywać? I właściwie do czego znanej aktorce było potrzebne takie podrzędne zajęcie? Wcześniej kółko prowadzili zupełnie przypadkowi ludzie. Jej bezpośrednią poprzedniczką była emerytowana polonistka z naszej szkoły, pani Bobińska, osoba poczciwa, lecz strasznie nudna. Na kółku uczono się na pamięć wierszy Mickiewicza, Słowackiego, Asnyka, Kasprowicza, innych klasyków, które potem recytowano na szkolnych akademiach. Pani Bobińska pracowała od kilku lat, wszystko wskazywało, że już zawsze będzie to robiła, jednak podczas wakacji zachorowała, w nowym roku szkolnym nie podjęła pracy i pani Ola wskoczyła na jej miejsce.

Gdy się o tym dowiedziałem, postanowiłem się zgłosić, chociaż teatr mało mnie interesował, aktorstwo też nigdy mnie nie pociągało. Stawiłem się w MDK zaraz po szkole, punkt piętnasta, i dołączyłem do kilkunastoosobowej grupy dziewczyn i chłopców czekających pod drzwiami sali widowiskowej. Dziewczyn było znacznie więcej, chłopców uzbierało się raptem trzech, z mojej klasy był jeszcze Leszek.

Przyjęcie do kółka okazało się wcale niełatwe. Przedtem po prostu wystarczyło się zapisać, a teraz nowa instruktorka teatralna (tak się oficjalnie nazywała) ogłosiła coś w rodzaju egzaminu wstępnego. Myśleliśmy, że będzie polegał na recytowaniu jakiegoś wierszyka albo zaśpiewaniu piosenki, a tu trzeba było wymyśleć i odegrać jakąś scenkę. Wtedy nie znałem jeszcze tego słowa, ale miały być to po prostu krótkie etiudy aktorskie.

Nie miałem żadnego pomysłu i gdy spytała mnie, co chciałbym przedstawić, poczułem kompletną pustkę w głowie. Chyba nawet się zaczerwieniłem. Patrzyłem w jej piękne ciemne oczy i milczałem. „Przypomnij sobie jakąś życiową sytuację”, zachęcała mnie, „z mamą, z nauczycielką, koleżanką, ja ją zagram”. No, jak usłyszałem, że ma grać moją matkę, jeszcze bardziej się spiąłem. Nie chciałem jednak wyjść przed nią na kompletnego głąba, więc w końcu się przemogłem i zaproponowałem scenę, która w naszym domu często się powtarzała: ja wieczorem wracam od któregoś z chłopaków, a matka ma do mnie pretensję, że się spóźniłem. Odegraliśmy ją we dwoje i muszę powiedzieć, że całkiem dobrze nam poszło. Mnie było łatwo, w końcu grałem samego siebie, ale ona udawała moją matkę świetnie, używała dokładnie takich słów jak ona – zupełnie jakby przy tym była. Gdy powiedziała „Ty nie dzwonisz, a ja tu umieram z niepokoju”, aż zaniemówiłem z wrażenia. Skąd wiedziała? Dopiero potem zrozumiałem, że wcale nie było to takie trudne, bo ludzie są do siebie podobni i mówią podobne rzeczy.

Najfajniejszą scenkę wymyśliła Klaudia z VIIb, córka komendanta policji. Klaudia była bardzo nieszczęśliwa, bo nikt nie chciał się z nią umawiać, wszyscy bali się jej ojca. I pokazała, jak rozmawia z chłopakiem, który zaprosił ją na romantyczny spacer do parku, a potem nie przyszedł. Pomyślałem najpierw, że to było bardzo odważne z jej strony, tak się odsłonić, przyznać do porażki. Ale potem zrozumiałem, że była to tylko jej fantazja, nietypowa, bo fantazje są zwykle przyjemne, a ta musiała ją boleć. Powinienem zresztą domyśleć się tego od razu – kto by się ośmielił tak potraktować córkę komendanta? W każdym razie wypadło to bardzo zabawnie. Gdy nowa instruktorka, dojrzała już w końcu kobieta, grała kilkunastoletniego chłopaka, który Klaudię wystawił do wiatru, a potem się z tego głupio tłumaczył, wszyscy się zaśmiewaliśmy. Tylko Klaudia była poważna, a po zakończeniu zajęć długo rozmawiała z panią Olą.

Potem okazało się – i to była następna niespodzianka – że wszyscy zostaliśmy przyjęci do kółka. Jaki był więc cel tego egzaminu? Czy chciała nas lepiej poznać? Pewnie tak, choć co można wiedzieć po jednej scence? Mogła być myląca. Z mojej na przykład łatwo było wyciągnąć wniosek, że mam nadopiekuńczą, trzęsącą się nade mną matkę. A to była zupełna nieprawda, matka za bardzo była zajęta Grzesiem, moim młodszym chorym bratem, żeby w ogóle zwracać na mnie uwagę. Przypominała sobie o moim istnieniu właściwie dopiero, gdy późnym wieczorem nie było mnie jeszcze w domu.

Po ogłoszeniu wyników tego dziwnego egzaminu pani Ola powiedziała, że nie będziemy żadnym „kółkiem” (wymówiła to słowo z pogardą, wypluła właściwie), tylko Teatrem Dzieci i Młodzieży, i kazała nam wymyśleć jego nazwę. To nie było wcale takie łatwe, tak z miejsca coś wykombinować, znowu nas zaskoczyła, ale po długiej chwili ciszy zaczęliśmy nieśmiało rzucać pierwsze propozycje. Później posypało się ich tyle, że z trudem nadążała z zapisywaniem ich na rozstawianej tablicy, a gdy ją wypełniły, zarządziła głosowanie. Trzeba było wybrać jedną, z tym że nie wolno było głosować na swoją. Wygrało „Za Kurtyną” Moniki, prymuski z VIIa, która teraz znów okazała się najlepsza. Pani Ola wytarła tablicę, zostawiając na niej tylko zwycięską nazwę, kazała Monice pokazać się, a gdy ta nieśmiało wstała, zaczęła głośno klaskać. My po chwili dołączyliśmy do niej. Monika zarumieniła się, ale szybko wyluzowała i zaczęła się kłaniać jak prawdziwa aktorka na scenie.

I na tym pierwsze zajęcia z niekonwencjonalną, ciągle nas czymś zaskakującą instruktorką się zakończyły. Aha, jeszcze na pożegnanie kazała nam się tytułować „pani Ola”, nie „pani instruktor”. Wyszliśmy z Leszkiem przed szary jak bunkier budynek MDK, przystanęliśmy na chodniku. „Fajna jest”, podsumował Leszek. „Fajna”, potwierdziłem. Nie byłem szczery. Wcale nie uważałem, że jest tylko fajna, uważałem, że jest fantastyczna. Byłem nią po prostu zachwycony. A na następnych zajęciach jeszcze bardziej.

Przyszła na nie z wypchaną płócienną torbą i, nie ujawniając na razie zawartości, postawiła ją na stole. Potem spytała, kto z nas czytał książki o Harrym Potterze. Podniosło się jedenaście rąk, a tych kilka osób, które nie czytało, wyglądało na bardzo tym zawstydzone. Tak jakby nauczycielka przyłapała je na nieprzeczytaniu obowiązkowej lektury.

Pani Ola zauważyła to.

– Nie szkodzi – zwróciła się do nich uspokajającym tonem. – Poradzimy sobie.

Po czym sięgnęła do torby, wyjęła kilkanaście oprawionych w plastikowe okładki wydruków i poprosiła Leszka i mnie, żebyśmy je rozdali. Na okładce zauważyłem tytuł Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Zmarszczyłem brwi. Wydruk wydał mi się trochę cienki. Ale pani Ola jakby czytała w moich myślach.

– To się nazywa „adaptacja sceniczna” – wyjaśniła, gdy po rozdaniu egzemplarzy wróciliśmy już na swoje miejsca. – Zrobiłam ją na podstawie fragmentów pierwszej części. Skróty były konieczne. Gdybyśmy chcieli wystawić powieść w całości, trwałoby to kilkadziesiąt godzin. Nikt by tego nie wytrzymał. Ani na widowni, ani na scenie.

– Czyli to jest jakby streszczenie? – odezwał się Leszek, który był śmielszy ode mnie.

Pani Ola zawahała się.

– Mniej więcej – odparła. – Zresztą zorientujecie się, jak przeczytacie.

Ucieszyłem się. Nie byłem może takim zwariowanym fanem książki o małym czarodzieju jak ci, co czytali ją kilkanaście razy i znali prawie na pamięć, ale bardzo ją lubiłem. I nie tylko ja. Zaczęliśmy od razu o niej rozmawiać, a nawet się sprzeczać, lecz pani Ola szybko przerwała naszą dyskusję. Zauważyła, że ci, którzy nie znali książki, siedzieli jak na tureckim kazaniu.

– Jeszcze zdążymy o niej pomówić. Jak już wszyscy przeczytają sztukę. Możecie to zrobić na następne zajęcia?

Zajrzałem dyskretnie na ostatnią stronę. Osiemdziesiąt dwie. Da się wytrzymać.

– Tak – zawołałem, a pozostali się dołączyli.

– Świetnie. – Uśmiechnęła się tym swoim przepięknym uśmiechem. – To teraz rozdam wam role. Kiedy już będziecie czytać, zwróćcie uwagę, co mówi i jak się zachowuje wasza postać.

Po czym wzięła do ręki czarny marker i spisała po lewej stronie tablicy postacie ze sztuki, a po prawej nasze imiona. W tej sprawie nie była taką demokratką, jak przy wyborze nazwy teatru – role wyznaczyła nam arbitralnie, po dyktatorsku. Byłem trochę zawiedziony, bo po cichu liczyłem na tytułową, a dostał ją Michał z VIb. Ja miałem grać tylko Rona Weasleya, przyjaciela Harry’ego. Ale szybko się z tym pogodziłem. Michał był drobny, delikatny, nosił okulary i lepiej pasował do postaci małego czarodzieja. A Ron to też był nie byle kto.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.