10/2024

Urszula Ptak

Zabawy w klasę ludową

Mogłoby się wydawać, że bogata klasa mieszczańska, burżuazja zniknęła z literatury i obiegu kultury z końcem lat sześćdziesiątych na Zachodzie. Po 1968 roku wśród dobrze wykształconych wypadało być komunistycznym rewolucjonistą walczącym z opresją systemu i amerykańskim kapitalizmem. Od tego momentu zdawało się, że historia odwraca swój bieg i każdy chce żyć trochę jak niżej urodzeni, bo stało się to moralnie atrakcyjne. Młodzi Niemcy i Niemki z dobrych domów tworzą zbrojną Frakcję Czerwonej Armii, pociągając za sobą tysiące zwolenników rewolucji komunistycznej. Czy działo się tak z powodu nudy i wrażenia, że wszystko już było, czy z poczucia misji demokratyzacji świata? Faktem jest, że świat po 1968 roku stał się inny, burżuazja zniknęła jako punkt odniesienia i jako temat literacki, a równość klasowa zagościła w sercach oraz umysłach – tak się przynajmniej zdawało.

Po prawie sześćdziesięciu latach można się śmiało zastanawiać, czy dobrze urodzeni z równościowymi postulatami na ustach nie ukradli ostatniego bastionu biednych, czyli ich kultury, sposobu ubierania się i odżywiania. Jeansy, pizza, piwo, blues, jazz, a teraz hip hop należą do wszystkich. Bogate dzieciaki w Berlinie uczą się rapować na wzór nastolatków z gett robotniczych i migranckich, opowiadając o brutalnym życiu na ulicach miast, zamiast o zagranicznych wakacjach z rodzicami. W realnym życiu chodzą do innych szkół, na lekcje skrzypiec lub pianina, będą mieć w przyszłości inne zawody, mieszkać w innych dzielnicach i najprawdopodobniej dokonywać innych wyborów politycznych. Jednak kultura biedaków jest atrakcyjna, jest żywa i dynamiczna. Pytanie tylko, co biedacy z tego mają? Charakterystyczne, kalwińskie w rodowodzie, cnoty bogatego mieszczaństwa: skromność, pracowitość i odpowiedzialność za wspólnotę już dawno straciły na atrakcyjności. Sama burżuazja żyje na uboczu, nie kole w oczy gorzej urodzonych, przynajmniej do pewnego momentu.

Klasa ludowa za to zdaje się żyć w prawdziwym, bo niespreparowanym świecie. Fizyczna praca daje inne zmęczenie niż ćwiczenia w klubie fitness. W czasie, gdy zachodni studenci pragnęli komunizmu, zwykły niemiecki robotnik zbierał na pierwszy samochód i wakacje nad włoskim jeziorem Garda. Szansa na lepsze życie rosła wraz z gospodarką Republiki Federalnej Niemiec. Gdy dziś pytam o powieści opisujące ten awans społeczny, nikt nie potrafi mi podać żadnego tytułu, nic nie wryło się w pamięć. Kilka osób zapewnia mnie, że o burżuazji to tylko Buddenbrookowie Tomasza Manna, niektórzy w ogóle podają w wątpliwość istnienie burżuazji. Nawet ci, którzy do niej należą, wolą mówić o sobie, że są klasą średnią. Klasa średnia to brzmi dobrze, burżuazja nie pasuje do kraju przeoranego przez równościowe postulaty lewicy.

Reality check
Czyżby o sobie samych nie pisali? – zastanawia mnie. Przecież mieszkam w dzielnicy, która właśnie do burżuazji należy. Cały Prenzlauer Berg w Berlinie jest obiektem ironicznych żartów, kpin i zazdrości klasowej, ale temat burżuazji jakby nie istniał, choć ona sama ma się w Niemczech całkiem dobrze, o czym informują liczne badania socjologiczne i sobotni spacer Kollwitzstrasse. Habitus, według definicji Pierre’a Bourdieu, obserwuję każdej soboty na targu właśnie przy Kollwitzplatz. Lniane torby na szalenie drogie warzywa, papier do owijania sera, ręcznie pisane tabliczki, żywność bio z nazwami pobliskich miejscowości mają mi dać poranne poczucie czynienia dobra na świecie, dokonywania właściwego wyboru. Poprzez redukcję CO2 dzięki przewozowi kapusty i ziemniaków nie z Hiszpanii, ale ze wsi brandenburskiej, mam w pakiecie świadomość przynależności do lepszego świata. Ludzie w wieku średnim, wysportowana sylwetka, nieukrywanie siwych włosów u pań, małoletnie potomstwo w wózkach jak z technologii podboju kosmosu, powolne zakupy, spotkania z sobie podobnymi. Wszystko wskazuje na status, nie można się pomylić w ocenie nawet na oko.

Piję kawę i przypominam sobie, jak po mojej przeprowadzce do Berlina kilkoro nowych znajomych wtajemniczyło mnie w obowiązujący warstwę akademicką styl, powtarzając zdanie: wysokie obcasy = niski status. Znajomi z innych dzielnic mówią na to krótko: koszmar. Od razu masz się poczuć, że nie przynależysz, a jeśli jesteś migrantem, to możesz być sprzedawcą, nawet całkiem miłym, byle nienarzucającym się. W niejedną sobotę siadaliśmy z przyjaciółmi w kawiarni przy stole wielkim jak pół przeciętego drzewa, piliśmy kawę i patrzyliśmy na ulicę jak na publiczność w teatrze. Tu aktor, tam muzyk, tu zamożni rodzice z zachodnich Niemiec odwiedzają córkę i popijają szampana, jedzą Linzertorte lub dla odmiany bawarską białą kiełbasę ze słodką musztardą, ktoś kogoś pozdrawia z zachowaniem tytułu hrabino, hrabio. Dzieci i wnuki tych ludzi chodzą do dobrych szkół, które unikają przymiotnika „prywatne”, bo to zbyt ostentacyjne, a w zamian wstawiają opis „wolne szkoły”. Leniwe sobotnie poranki pod kwitnącymi lipami, którymi jest obsadzone pół miasta. By zrozumieć, w jakim przedstawieniu uczestniczę i w jakiej roli, trzeba lat.

Rola jaką gram, jest nieznośna. Migrantka, która mówi po polsku w lokalu przy stoliku, a nie pracuje w obsłudze. Czasem rozkoszuje mnie patrzenie z kamiennym wyrazem twarzy na reakcje. Starsze panie, wyprostowane plecy, wełniane blezery w stonowanej zieleni, patrzą wyniośle, jakby zachęcały mnie do wyjścia, trzy razy zdarzyła się prośba o przyciszenie tonu rozmowy. Rozmowa nigdy nie była głośna i panie nie czekały na odpowiedź, odwracały się natychmiast po wydaniu polecenia. Za trzecim razem byłam już zrelaksowana, nie zastosowałam się do polecenia ani nie zapłaciłam wcześniej rachunku. Zagarnianie przestrzeni poprzez wskazywanie innym ich miejsca klasowego działa nie tylko w tak drastycznych sytuacjach, lecz także poprzez subtelniejsze sygnały: kształt krzeseł, kolor porcelany, rodzaj podawanego ciasta. Nie zawsze działa cena, klasy wyższe lubią oszczędzać i rzecz nie może być droższa, niż norma moralna dopuszcza. Klasowość jest blisko, trzeba tylko rozumieć, co się widzi.

Cztery kilometry dalej na targu w Weddingu turecki sprzedawca krzyczy: „Dwa koszyki truskawek za jedno euro, pięć awokado za dwa euro, cebula opakowanie dwa kilogramy za jedno euro, tylko teraz, tylko dziś, oferta! oferta!”. Na moim targu nikt nigdy tak nie krzyczy, nawet muzyk grający na jakiejś rezonującej misie jest stonowany, dźwięki jak górski strumyczek pluskający w jasny dzień nikomu nie zagrażają.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.