09/2024

Jacek Zalewski

Zakład Pascala albo choroba na nicość

Profesor Jadwidze Mizińskiej


Trzeba się zakładać, to nie jest rzecz dobrowolna,
zmuszony jesteś.

Pascal


Osoba utalentowana literacko, stylista, doświadczenie wewnętrzne przełoży na tekst choćby i niechcący. Jeżeli zatem podczas lektury natchnionego, porywającego tekstu natrafiamy na stronice przyprawiające nas o znużenie, a może nawet i nudę, akapity sugerujące obniżkę formy, śmiało możemy przypuścić, że tam właśnie doświadczenia jest najmniej. Natchnienie to niepokój ducha, to bez mała przejściowy obłęd. Kto go nie przeżył, ten nie zna owego chorobliwego stanu objawiającego się gorączką i niemożnością powstrzymania myśli. Jeżeli dodamy do tego bodaj odrobinę talentu, powstają teksty porażające prostotą i zarazem dosadnością, sięgające wprost w jądro problemu, które, zda się, za chwilę podczas lektury eksploduje, jeżeli już wcześniej nie było efektem jakiejś doświadczonej przez autora, a nieznanej nam eksplozji. Skądinąd wiadomo, że choroba i literatura idą ze sobą w parze, i po tej właśnie, nieusuwalnej z tekstu, subtelnej obecności cierpienia poznać można pisarza. W tym sensie zawodowy literat to osoba zdrowa. Problemy zdrowotne Pascala są powszechnie znane, wiemy również, że swoje słabe ciało uczynił potężnym źródłem energii, punktem wyjścia dla aktywności filozoficznej i naukowej. Nieustanne utrapienia były dla niego jako pisarza – dobrodziejstwem. Zdrowy Pascal zapewne rychło zgnuśniałby jako akademik, a jego wkład w nauki ścisłe doceniliby jedynie specjaliści.

Pascal, pisząc o człowieku, jest fascynujący, ilekroć jednak rozprawia o Bogu – nudzi i popada w banał. Łacno tedy można poznać, że jego doświadczenie Boga było bez porównania skromniejsze niźli doświadczenie człowieka, że częściej obcował z własną nędzą niż z wielkością Boga – najwyraźniej jedna ekstaza w życiu to za mało, żeby zostać ekspertem od spraw boskich. I chociaż niepodobna odmówić mu pewnej głębi, gdy mówi o Bogu, to nic się nie może równać z partiami poświęconymi egzystencjalnej nędzy człowieka. „Ostatecznie bowiem, czymże jest człowiek w przyrodzie? Nicością wobec nieskończoności, wszystkim wobec nicości, pośrodkiem między niczym a wszystkim”. Jedynie ograniczony teoretyk życia, akademik, dostrzeże w tym wyświechtanym i przywoływanym przy byle okazji cytacie abstrakcyjną grę pojęć lub efektowny chwyt retoryczny. Każdy żyjący na krawędzi własnych otchłani neurotyk pojmuje bowiem w lot druzgocącą prawdę tych słów, a jeżeli nie brak mu odwagi, domyśli je do końca i wyciągnie z nich ostateczne konsekwencje, nawet gdyby to oznaczało ekstazę lub samobójstwo. Prawdę mówiąc, trudno o bardziej uczciwy finał, zawarte tam ekstremum domaga się bowiem rozładowania tylko poprzez inne ekstremum. Kto, akceptując te straszliwe słowa, potrafi przejść nad nimi do porządku dziennego, dla kogo są one zaledwie cytatem, dowodzi, że niewiele z nich zrozumiał. Nicość człowieka, Boga zresztą również, nie jest problemem teoretycznym. Niektóre myśli i słowa druzgocą czaszki i zmieniają bieg życia. Pascal dostarczył ich nam pod dostatkiem. Nie może być jednak przypadkiem, że w większości dotyczą one człowieka. Pisząc o Bogu, bywa co najwyżej intrygujący.

Jest on także autorem jednej z najbardziej zajmujących spekulacji filozoficznych, zwanej potocznie „zakładem Pascala”. Cudowna prostota zakładu sugeruje jakieś oszustwo: problem istnienia Boga byłby aż tak prosty do domknięcia? Kwestia wiary tak łatwa do pogodzenia z rozumem? Może zbyt łatwa… Nic przeto dziwnego, że w zależności od własnego stosunku do wiary można go różnie interpretować: od cynizmu, przez naiwność, po desperację, jako skutek rozpaczy, efekt przenikliwości albo wyrachowania. Dał tu znać o sobie jego matematyczny umysł, zdolny najbardziej zawiłe problemy metafizyczne przedstawić przy pomocy podstawowych pojęć, a następnie je porachować. Jakoż bowiem zakład to nic więcej jak równanie, w dodatku nieskomplikowane – oto powód, dla którego instynktownie się przed nim cofamy i nie ufamy mu. Takie rzeczy nie mogą, nie mają prawa być ujęte w sposób zrozumiały dla każdego, kto skończył choć pięć klas szkoły powszechnej. Nie sposób bowiem bardziej upokorzyć Boga, niż mówić o nim jak o abecadle, a, co gorsza, nie sposób bardziej obrazić naszego rozumu. Pascal wychodzi tu od tego, co pewne: życie doczesne istnieje. Następnie rozbija ten aksjomat na dwie ścieżki logiczne: w życiu doczesnym warto żyć zgodnie z chrześcijańskimi cnotami vs. nie warto. Wybór pierwszej ścieżki implikuje szacunek u innych ludzi, wybór drugiej – ich nienawiść i pogardę. Jeżeli po życiu doczesnym nie istnieje nic więcej, wtedy obie ścieżki urywają się w tym samym miejscu i śmierć kończy ostatecznie egzystencję człowieka. Jeżeli jednak istnieje życie pozagrobowe, to w pierwszym przypadku człowieka czeka w niebie godna nagroda, stosowna do ziemskich zasług, w drugim zaś równie stosowna kara w piekle. To, czy życie po śmierci istnieje naprawdę, nie ma tu najmniejszego znaczenia, jest ono założone jedynie operacyjnie jako parametr równania. Jedyny racjonalny wniosek, jaki z niego płynie, jest przeto taki, że warto żyć, jakby Bóg istniał: jeżeli Go nie ma, nic nie tracimy, jeżeli jednak jest, kara za grzechy z pewnością będzie dotkliwa. Tej partii, rozegrawszy ją mądrze, przegrać niepodobna.

Swoją drogą, jeżeli ktoś decyduje się wziąć udział w takiej grze, jeżeli licytuje i gra od razu o najwyższą stawkę, zapewne ma naprawdę dobre karty; jeżeli znaczone, to w sposób dla innych śmiertelników niezauważalny. Dobro to pewny interes, opłaca się w nie inwestować, do nieba idą hazardziści i spekulanci…

Otóż to, u podstaw zakładu tkwi przekonanie, że ludzie działają zgodnie z rozumem. Tymczasem nikt nie policzy ryzykantów skłonnych wbrew rozumowi postawić swoje życie na jedną kartę, nawet jeżeli okaże się ona złą kartą. Koniec końców, niepodobna czynić komuś zarzutów, że działa nieracjonalnie, niepodobna komukolwiek zabronić wybrać źle.

23 listopada 1654 roku Pascal przeżył coś, co zapamiętał na całe życie i o czym z szacunkiem będą się wypowiadać pokolenia komentatorów, skrycie zazdroszcząc mu doznania równie potężnego, równie silnie zapładniającego rozum i wyobraźnię:


Ogień

Bóg Abrahama, Bóg Izaaka, Bóg Jakuba,

A nie filozofów i uczonych.

Pewność. Pewność. Uczucie. Radość. Spokój […]


Pascal, uczony i filozof, w jednej chwili odnalazł Boga proroków. Tej nocy doświadczane na co dzień sprzeczności spotęgowały się, runęły na jego umysł, a następnie oddały pola dojmującej pewności. Doprawdy, godne uwagi, a może i ironiczne (założywszy, że Bóg bywa ironiczny), że ekstatyczne doświadczenie Obecności spadło na kogoś dysponującego precyzyjnym, analitycznym umysłem teoretyka, na uczonego „z krwi i kości”. A przecież nikt bardziej od niego nie pragnął Deus revelations – i oto otrzymał swoje z nawiązką. Wcześniej był „tylko” rozdarty pomiędzy niczym a wszystkim, doczesnością a nieskończonością, teraz do matematycznej pewności, na której opierał swoje poznanie świata empirycznego, mógł już z czystym sumieniem dołożyć biegunowo odległą, ale równie silną pewność obecności Boga. Można powiedzieć, że tej nocy ontyczne podstawy fidesratio spotkały się w jednym podmiocie, w człowieku, co do którego zachodziła uzasadniona obawa, że jego wątły organizm nie wytrzyma takiej dawki pewności.

Silne doznania, choć niezbędne dla wzbogacenia zasobów duchowych, przecież zubażają nasze siły życiowe. Dlatego każda próba, z której wychodzimy zwycięsko lub po której wygrzebujemy się z klęski, czyni nas dojrzalszymi, ale zarazem odbiera cenne minuty życia; im potężniejsi stajemy się wskutek zdarzeń losowych, tym większy jest haracz, jaki płacimy kostusze. Nigdy nie zapomnę, jak silne wrażenie zrobiła na mnie wiadomość, że nawet pocałunek, wskutek zwiększonego ciśnienia krwi, zużywa nasze zasoby cielesne i przyspiesza moment śmierci. Co prawda ta wiedza nie spowodowała, żebym zrezygnował z choćby jednego pocałunku, niemniej to wtedy sobie uświadomiłem, że tym, co nas czyni śmiertelnymi, nie jest czas, ale zdarzenia. Dlatego każde doświadczenie, które wzbogaca nas duchowo, jednocześnie walnie przybliża nasz koniec. Teza może i szalona, dzisiaj nie do sprawdzenia, ale cóż nam szkodzi przyjąć, że ekstaza skróciła Pascalowi życie! W tym sensie jego życie doczesne straciło na niej, zyskał śmiertelną pewność Boga i doprawdy lepiej dla niego, żeby jego przypominający pokerowy blef zakład miał pokrycie w kartach, żeby miejsce Wielkiej Niewiadomej w jego równaniu nie okazało się puste.

(Konsekwencje aż się proszą o wyprowadzenie: nieistniejący Bóg, uobecniony w ekstazie, skraca Pascalowi doczesne życie i nie oferuje nic w zamian. Piekielne doświadczenie, śmiercionośna ekstaza i jednocześnie diabelska ironia Boga, którego nie ma).

Nigdy przedtem i nigdy potem nie udało się Pascalowi doświadczyć pewności Boga z taką intensywnością, owo doświadczenie musiało mu starczyć do końca życia. Odwrotnie niż jego codzienne doświadczenie człowieka, co prawda nie tak piorunujące, jednak w zupełności wystarczające, żeby o tej „trzcinie myślącej” wyrobić sobie jak najgorsze zdanie.

Ta dysproporcja jest jakimś wytłumaczeniem jakościowej przepaści, która dzieli jego uwagi o człowieku od rozważań teologicznych. Nie ujmując bowiem tym drugim przenikliwości, trzeba uczciwie przyznać, że Pascal wyłącznie gdy pisze o człowieku, jest przekonujący. Usiłując uzasadnić wyższość religii chrześcijańskiej nad każdą inną oraz rozumowo wykazać potrzebę głębokiej wiary, bywa bowiem ów subtelny uczony i myśliciel naiwny jak dziecko.

Bóg najwidoczniej wzbudzał w nim niepokój ducha, ale nie krwi. Być może dlatego partie Myśli poświęcone Bogu wyraźnie przegrywają z tymi, które dotyczą człowieka – zupełnie jakby krew w Pascalu gotowała się wyłącznie, kiedy rozmyślał o sobie. I choć nie ma wątpliwości, że nie brakowało mu talentu, żeby równie intensywnie pisać o Bogu, to można przypuszczać, że brakowało mu odpowiedniej – temperatury…

Wyobraźmy sobie Pascala‑ateistę piszącego o cierpieniu; choć i tak sam dla siebie stanowi w tym klasę, można się domyślać, że jego teksty, już dość głębokie i poruszające, dodatkowo zostałyby nasycone przygnębieniem, ich głębia nabrałaby mroku, ich przenikliwość – grozy, stałyby się jeszcze bardziej posępne, to znaczy realne.

Tym, co w tekstach poświęconych cierpieniu porusza mnie najbardziej, jest brak nadziei, tu właśnie upatruję ich „prawdy”, okropnej i straszliwej, właściwie nie do przyjęcia. Cierpienie bowiem rzadko zostaje przezwyciężone, w tym sensie Krzyż był zaledwie precedensem, a nie ustanowieniem reguły powszechnej. Cierpienie nigdy się nie kończy, człowiek jest zawsze nieszczęśliwy i strapiony, snuje się po świecie, nie wiedząc, skąd przyszedł i dokąd zmierza, ogłupia się fantomami sensu, tworzy bogów i demony, usiłując wszelkimi sposobami zabić w sobie głuchą rozpacz, która go ogarnia na myśl o własnym istnieniu – oto najbardziej poruszające prawdy, jakie odnajduję w cierpieniu. Całkowite przeciwieństwo Krzyża. Owszem, Krzyż jest jakąś odpowiedzią, niestety nie może ona satysfakcjonować kogoś uczulonego na nadzieję, alergicznie reagującego na zawarte w niej toksyny, dostrzegającego w niej wyłącznie prefigurację rozczarowania. Tym bardziej nie może ona dać satysfakcji komuś, kto z wątpienia uczynił swoją religię, kto właściwie został przez tę „religię” wybrany, kto cierpi i nie poprzestaje na odpowiedzi.

Pascal poprzestał.

Jakże spłycone zostaje cierpienie obietnicą odkupienia! Transcendencja nigdy nie zrekompensuje nam naszego nieszczęścia, jest ono naszym losem i zamiast się łudzić, że zostanie kiedyś odkupione, winniśmy szukać sposobu ułożenia sobie z nim życia. A jeżeli to właśnie bez Boga wydaje nam się ono płytkie i pozbawione sensu? Po to właśnie wynaleźliśmy Boga, żeby odsunąć od siebie to ryzyko, nadać pustce kierunek i osadzić ją na niepowątpiewalnym fundamencie. Nie jestże bowiem tak, że w porządku rozumu pocieszenie znajduje się jedynie u źródeł nadziei – wpadając na koniec do oceanu Dogmatu? Przyjrzyjmy się zranionemu zwierzęciu, wyjącemu i zdanemu wyłącznie na instynkt – oto i nasza kondycja, pod tym względem wcale nie stoimy wyżej. Józef Tischner miał rację, kiedy pod koniec życia, już nie będąc w stanie mówić, z trudem nabazgrał na kartce: „Cierpienie nie uszlachetnia”. Odkrywając to, mimo woli zadał kłam dwutysiącletniej tradycji wspólnoty chrześcijańskiej, która oparła swoje fundamenty na woli przekształcenia cierpienia z fizjologii w ducha. Projekt był sam w sobie rewolucyjny, ale z góry skazany na klęskę, tym bowiem, co w nas cierpi, na końcu zawsze jest zwierzę.

Wszystko, co cierpienie może nam zaoferować pozytywnego, przychodzi później, oczywiście nie do każdego i nie zawsze. Każdy jednak, komu przynajmniej raz w życiu dane było porządnie cierpieć, wie, że to się nie opłaca, to żadna inwestycja, ewentualne korzyści nigdy nie zrównoważą bólu. Nie ma tedy powodu chlubić się swoją biografią, obnosić z bliznami. To, co w cierpieniu najlepsze, to to, że pozwala nam ono niekiedy o sobie zapomnieć – wtedy bywamy szczęśliwi…

Wielki ból zastępuje rutyna cierpienia –

Jak trawa Grób, tak Nerwy porasta konwenans – 

Zdrętwiałe Serce nie wie – czy to w nim te ćwieki

Naprawdę tkwiły? kiedy – Wczoraj? czy przed Wiekiem?

[…]

(Emily Dickinson)

Oto… cierpienie. Te cztery wersy mówią o nim więcej niż teologia. Emily Dickinson, specjalistka od cierpienia intymnego, znała się na nim może nawet lepiej od Pascala, którego atutem było przecież sponiewierane chorobami ciało. I o ile dość dokładnie wiemy, co się z nim działo, Port‑Royal było wszak instytucją publiczną, to wiele z tego, co się działo przez ostatnie dwadzieścia lat z zamkniętą w swoim domku Emily Dickinson, możemy przeczuwać wyłącznie w oparciu o skąpe sugestie, które pomieściła w swoich wierszach.

Wielkie cierpienie nigdy nie zostaje odkupione, jedyne, na co możemy liczyć, to chwile odrętwienia – oto, kiedy bywamy szczęśliwi. Zapomniałeś? Nie pamiętasz? – Szczęściarz z ciebie. Ja pamiętam, wciąż i z uporem, obsesyjnie powracam do tych samych momentów i stanów, jątrzę i badam spływającą z ran krew, usiłując odnaleźć jej dawną świeżość. I jeżeli nie osiągnąłem w tym mistrzostwa, to wyłącznie dlatego, że zbyt wcześnie popadłem w rutynę – mam więc i ja swoje szczęście: przyzwyczaiłem się. To wszystko; zamiast nagrody – znieczulenie…

Ból wyzwala w nas dwie skrajne postawy: albo wtrąca nas w otchłań afazji, albo prowokuje do krzyku, będącego w gruncie rzeczy także formą niemoty. Płynący z bólu krzyk, właściwie skowyt, odrywa się od nas i biegnie w dal, to odrębny wobec nas komunikat o naszym stanie, zupełnie jakby „coś” w nas skowyczało, coś, nad czym nie mamy kontroli, co przejęło nad nami władzę i co być może ma większe prawo do naszego bólu, którego jesteśmy jedynie biernym podmiotem doświadczającym.

Żeby wypowiedzieć ból, musimy wpierw stoczyć z nim ciężką walkę o supremację, ograniczyć jego władzę, wywalczyć sobie miejsce na pierwszy oddech, na słowo. W tym sensie, dopóki tego nie dokonamy, dopóty nie ma nas, jest tylko puste miejsce zamieszkiwane przez zranione zwierzę, niezdolne do wypowiedzenia swojego ja. Dopóki nabrzmiewa w nas skowyt, dopóty na człowieka jest jeszcze zbyt wcześnie lub w innym porządku – zbyt późno.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.