Jak trudno jest zrozumieć. Doświadczenie podobno uczy, jednak nie zawsze. Przychodzi moment, kiedy wyświetla się w wyobraźni całe nasze życie. Podobno tak się dzieje przed śmiercią. Tym razem, mam nadzieję, jest to tylko śmierć symboliczna. Przywołałem bowiem jedynie fragment życia, więc może Ona zechce poczekać.
Dziś. Nastało dziś!
Co z tym zrobić? Zawsze żyłem dniem wczorajszym lub jutrzejszym. „Teraz” wyłoniło się z niebytu i nastało w swojej wyrazistości.
– Tato, powspominajmy!
Przygnieciony ciężarem lat ojciec powiedział:
– Dobrze mówisz. Moje „teraz” zespoliło się z dniem wczorajszym.
Graliśmy w karty. Gdy czas zagnał nas w ślepy zaułek i nie miał już gdzie pędzić, zapytałem:
– Tato, czym jest czas?
– W odróżnieniu od sępa bywa, że czas nie wyczekuje końca. W chwili jak obecna odchodzi. To jest moment bezczasowy, ponadczasowy.
Miałem ze trzy lata, kiedy spacerowaliśmy ulicą Dubois. Mama i tata prowadzili mnie za ręce. Od czasu do czasu odrywałem nogi od ziemi i kołysałem się. To był raj, który trwał, pomimo różnych przeciwności losu, jeszcze kilka lat. Raj na ziemi!
Długo nie potrafiłem rozróżniać, co jest, a co nie jest stosowne. Szliśmy ulicą tuż za barem „Pod trupkiem”, a ja kłaniałem się wszystkim. Powtarzałem każdej napotkanej osobie „dzień dobry”. Choć ludzie zazwyczaj odpowiadali przyjaźnie, to koniec końców mama skarciła mnie:
– Nie mówi się dzień dobry każdemu, lecz tylko tym, których się już zna – powiedziała.
Zawstydziłem się i zaczerwieniłem się mocno. Po raz pierwszy zrozumiałem, że naiwna życzliwość może być wadą, nie cnotą. Bardzo mocno przeżywałem te rozsądne w sumie słowa matki.
To wydarzenie pamiętam bardzo dobrze. Kiedy byłem czteroletnim dzieckiem, podążaliśmy ulicą Świdnicką. Bardzo lubiłem przebywać w towarzystwie rodziców. Wydawało się, że już nic mi nie brakuje do pełni szczęścia. A jednak! Pamiętam, słowo w słowo, moją prośbę:
– Rodzice, urodźcie mi braciszka…
Dziwne to było stwierdzenie, bo jeszcze nie wiedziałem zbyt wiele o rodzicielstwie. Może dlatego powiedziałem słowa „urodźcie mi”. Później usłyszałem imię Piotruś w przedszkolu, więc koniecznie miał być Piotruś. Dziś nie sądzę, żeby moja prośba wpłynęła na decyzję rodziców, ale fakt faktem – po niecałym roku urodził się braciszek. Po narodzinach braciszek leżał w małym pokoju, otulony kołderką w pięknym łóżeczku. Byłem szczęśliwy, wpatrując się godzinami w jego twarz. Po pewnym czasie jednak wzbudził się we mnie niepokój. Poczułem obecność złych mocy, które krążyły wokół niego. Niczym szaman, starałem się je odpędzać.
To była trauma. Coś na podobieństwo plagi, która mnie dotknęła. Leżałem w łóżku z opuchniętym ciałem, pokryty rozdrapanymi krostami. Miałem uczulenie. Żaden lekarz nie potrafił zdiagnozować, co było tego przyczyną. Twierdzono, że jestem uczulony na pomidory. Leżałem, drapałem się do krwi i cierpiałem. Tęskno mi było za przedszkolem, do którego wówczas uczęszczałem.
Pomimo przeżywanych trosk, lubiłem swoje dzieciństwo. Wspominałem tramwaj stojący pośrodku ogródka, w którym bawiliśmy się w przedszkolu. Przesiadywałem tam, wyobrażając sobie, że podróżuję. Czas się zatrzymywał, a ja jechałem w nieznane. Gorzej było z instynktem grupowym. W innym miejscu, małym pałacyku, siedziałem na schodach. Podleciała osa. Dzieci krzyczały, opędzając się od niej rękami:
– Gorzko, gorzko.
Nie utożsamiałem się z rówieśnikami. Czułem, że wiem lepiej, i myślałem:
– Przecież osa nie rozumie naszego języka. Dlaczego oni tego nie wiedzą? Osa na pewno ich nie zrozumie!
Tak więc już w przedszkolu miałem skłonność do wymądrzania się.
Szedłem ulicą Świdnicką. Duma mnie rozpierała, bo zakończyłem okres przedszkolny.
Byłem już zdolny do wnioskowania. Pomyślałem:
– Życie jest dziwne. Człowiek starzeje się i umiera. Tylko dlaczego?
Pamiętam, jak ojciec, nie obdarzony ani dobrym słuchem muzycznym, ani szczególnym głosem, śpiewał mi przedwojenną kołysankę Henryka Warsa ze słowami Ludwika Starskiego:
Ach, śpij, bo właśnie
księżyc ziewa i za chwilę zaśnie.
A gdy rano przyjdzie świt
księżycowi będzie wstyd,
że on zasnął, a nie ty.
To był moja kraina szczęścia. Lepszej nie pragnąłem. Chciałem nie zasypiać i chciałem śnić zarazem. Marzyłem, by księżycowi było wstyd, że zasnął.
Był wieczór. Spacerowaliśmy po obrzeżach miasta. Miałem wówczas z pięć lat. Spoglądałem na tajemniczo błyszczący księżyc. Zapytałem:
– Mamo, ile trzeba drabin, by się dostać do księżyca?
Mama próbowała mnie przekonać, że do księżyca nie dostanę się takim sposobem, bo to daleko bardzo.
– Ale sto drabin wystarczy! – stwierdziłem, mocno wierząc w słuszność swoich słów. Księżyc wydawał się znajdować na wyciągnięcie ręki, a ja próbowałem sobie wyobrazić, jak połączyć te drabiny. Wiedziałem, że ta konstrukcja jest łamliwa i chybotliwa. Wówczas sto było dla mnie wielką liczbą. Niejednokrotnie próbowałem liczyć do stu i myliłem się. A może to była nieuświadomiona metafora, w której każda z drabin odpowiadała jednemu rokowi życia?
Gdy szedłem z mamą, a było to chyba na ulicy Klasztornej, zapytałem w zadumie:
– Jak pan Jezus mógł wytrzymać na krzyżu?
Padła odpowiedź:
– Bo był Bogiem.
Byłem przerażony, gdy wyobrażałem sobie to cierpienie. W głowie mi się nie mieściło, jak można było znieść tak okropny ból, od którego nie było ucieczki.
Jednak pytanie, jak umknąć od cierpienia, mocno mnie nurtowało. Będąc na podwórku, pomyślałem, że gdybym chciał, mógłbym po prostu „wyłączyć” ból. Ale, słusznie zresztą, doszedłem do wniosku, że gdyby nie ból, to nie wiedziałbym, czy coś jest niebezpieczne. Na przykład mógłbym się oparzyć i nie cofnąć ręki. Pomyślałem więc, że ból jest konieczny.
Innym razem krążyliśmy po rynku: ojciec, mama i ja. Podziwiałem kunszt, z jakim zbudowano pastelową wieżę ratusza. Zegar, umieszczony pod miedzianą kopułą, wolno odmierzał czas. Tak chyba było od zawsze. Minuta po minucie, godzina po godzinie, wciąż tak samo.
– Ale to musi być skomplikowane! – powiedziałem z podziwem.
– Po wojnie wszyscy Niemcy wyjechali z miasta. Jedyny, który pozostał do dziś, to właśnie ten, który potrafił zadbać o mechanizm zegara – mama cicho przekazywała mi sekret.
Nie mogłem się nadziwić, ile tam musi być różnych śrubek i sprężyn, które wspólnie działają. Dziś wierzę, że istnieje również zegarmistrz, który zna się na mechanizmie człowieka.
Sięgnąłem pamięcią do pierwszego dnia w szkole podstawowej. Pomiędzy budynkiem szkoły przy ulicy Wrocławskiej a blokiem przy ulicy Dubois, w którym mieszkałem, znajdował się stadion piłkarski. Postanowiłem obejść go lewą stroną, po ścieżce, nie wzdłuż ulicy. Traf chciał, że zaczął padać deszcz. Coraz mocniej i mocniej. Pierwszy dzień lekcji miał zacząć się o ósmej rano, a ja wyszedłem, tak jak powinienem, o siódmej trzydzieści. Niestety, ku mojemu przerażeniu, droga stawała się coraz bardziej grząska. Na dodatek wykopano rów, o czym przekonałem się dopiero po minięciu zakrętu. W butach chlupała woda, a nogi zapadały się w gliniaste podłoże. Chcąc nie chcąc, musiałem zawrócić. Po dojściu do chodnika, pobiegłem, by zdążyć na lekcje. Okazało się, że było już piętnaście po ósmej i woźny zamknął drzwi wejściowe. Prosiłem, błagałem, ale zamknęły się przede mną wrota do raju wiedzy. Zacząłem płakać. Byłem przerażony. Do dziś myślę, że moja edukacja przebiegałaby inaczej, gdyby nie trauma „zamkniętych drzwi”. Łaknąłem wiedzy, ale dostęp do niej został zablokowany w środku mojego jestestwa. Obraziłem się, czując się odrzuconym.
Nie byłem uważnym uczniem. W czasie lekcji, zamiast słuchać nauczyciela, bazgroliłem jakieś profile z koślawymi nosami. Aktywność ta była odpowiedzią na stan znerwicowania, w jakim często się znajdowałem na lekcjach. Ciągle nie potrafię dociec, co było tego przyczyną. W pierwszej klasie naszym zadaniem było żmudne kreślenie literek alfabetu. U mnie każda literka miała inny kształt. Jedna była gruba, spasiona, inna anorektyczna, a kolejna przygarbiona. Po męczącym wysiłku pisania liter trzeba było każdą lekcję zakończyć szlaczkiem. Nie wiedziałem, czemu to ma służyć, ale posłusznie ozdabiałem zeszyt do języka polskiego najprzeróżniejszymi arabeskami. Mieliśmy wolną rękę co do wyboru kształtu szlaczków. Najczęściej przypominały one przecinające się sinusoidy lub powtarzającą się literę x. Największą radość sprawiało mi kropkowanie. Kropki, według zasad, które stworzyłem, umieszczałem wewnątrz szlaczków. Gdy zdarzyło mi się postawić kropkę nad arabeską, to miałem wrażenie, że odleci gdzieś w przestworza. Dlatego zacząłem rysować pokraczne kółka. One, według mnie, były stabilniejsze.
Pamiętam klasę, przestronną, z dużym, solidnym biurkiem nauczycielskim, które znajdowało się na podwyższeniu. Podest sprawiał, że tworzyła się hierarchia bytów: nauczyciel na górze, a na dole my, uczniowie. Niby tylko niewielki stopień nas dzielił, ale to było bardzo dużo. Jeszcze wyżej, nad głową nauczyciela, wisiały dwa czarno-białe zdjęcia. Dwóch łysych panów łypało na nas groźnym okiem. To byli panowie Cyrankiewicz i Gomułka. Nie słyszałem, by ktokolwiek śmiał wspomnieć, że nie mają włosów, ale wszyscy wiedzieli, że są ważni, może nawet ważniejsi od dyrektora. Nauczyciele mieli nad nami przewagę, nie tylko z racji swojej funkcji. Zdarzało się, że wykorzystywali swoją przewagę fizyczną. Kiedyś, wezwany przez nauczycielkę, musiałem wdrapać się na podwyższenie i wyciągnąć rękę. Działałem jak w hipnozie! Bez sprzeciwu z mojej strony zostałem skarcony dziesięcioma mocnymi uderzeniami linijką. Bolało, oj jak bolało. Ale czego się nie znosi w imię nauki. To była tajemnica moja i klasy. Nigdy nie poskarżyłem się rodzicom, bo i nie miało to sensu. Taka dola widocznie, musiałem zasłużyć.
Zdarzyło się to w pierwszej klasie, kiedy mocno przerośnięty chłopak przyniósł prawdziwy pistolet. Czyścił go w czasie lekcji. Do dziś nie rozumiem, dlaczego nauczyciel nie reagował. Wiem, że uczeń powtarzał klasę. Cóż, nauka była obowiązkowa, a on był nieczęstym gościem w szkole. Miał problemy, o których niewiele wiedziałem. Może nawet nie chciałem wiedzieć.
Siedziałem w ławce z kartką papieru i ołówkiem. Dostaliśmy od wychowawczyni zadanie, by rysować. Wpadłem w trans i rysowałem szczegółowo, kreska po kresce. Spod mojego ołówka wyłaniał się obraz szarżującego słonia. Nauczycielka chodziła między ławkami i nagle jej wzrok padł na mój na rysunek. Spytała:
– Czy to ty narysowałeś?
W jej obecności dorysowałem fałdy pod oczami słonia i spojrzenie zwierzęcia stało się jeszcze bardziej niesamowite. Prawą nogę miał podniesioną, jakby miał kogoś stratować.
– To jednak ty – stwierdziła.
Dzieci zebrały się wokół. Nikt nie rzekł ani słowa. Czułem się bardzo nieswojo.
– Pójdę z tym rysunkiem do pani dyrektor – powiedziała i wybiegła.
Czekałem, jak na zrządzenie losu.
– Pani dyrektor też nie może uwierzyć, że to rysunek dziecka – zakończyła.
Do dziś chyba tak udanego rysunku nie stworzyłem. Jakaś niewysłowiona tajemnica pchnęła mnie wtedy do takiego wyczynu. Może rysunek jeszcze istnieje? Nie wiem. W porównaniu z bazgrołami, które zazwyczaj powstawały, to było coś! Później nie byłem w stanie stworzyć nawet tego namiastki.
Czułem, że to jest przełomowy moment w moim życiu. Zacząłem podupadać na zdrowiu. Chorowałem, a na domiar złego stwierdzono u mnie krzywicę. Mama tłumaczyła, że mam zniekształconą głowę, bo ciągle śpię na jednym boku. Twierdziła, że jak dorosnę, to wszystko wróci do normy.
Dziś, w wieku dojrzałym, tylko wspominam dawne czasy:
– Tato, pamiętasz moją krzywicę z dzieciństwa?
– Teraz tryskasz zdrowiem, nie ma już po niej śladu – odpowiedział ojciec.
– Widzisz, złe zaklęcie chyba się odwróciło ode mnie – powiedziałem w zadumie.
Stałem się krasnalem, nie tylko z tego powodu, że byłem bardzo niskiego wzrostu, ale też dlatego, że miałem zagrać w szkolnym przedstawieniu rolę krasnala. Mama przygotowała mi krasny strój, rajtuzy i bluzę, sporządziła szpiczastą czapę z kartonu, pokrytego czerwonym suknem i, co najważniejsze, sporządziła wąsy i brodę z lnu. Pamiętam, jak długo czesała len, by włókna były miękkie. Po czym nastąpił moment przymierzania całego stroju. Broda i wąsy były mocowane gumą. Szczęka mi dosłownie opadła, kiedy przyjrzałem się sobie w lustrze. Duma mnie rozpierała, bo w końcu byłem sobą: krasnalem z jakiejś nieznanej bajki, przez przypadek tylko będącym człowiekiem… Sam występ na scenie w sali gimnastycznej i wyuczoną rolę pamiętam jak przez mgłę. To była bodajże Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków. Przypominam sobie natomiast, że przyszli mama i brat. Już po przedstawieniu sfotografowałem się z bratem. Jako krasnal czułem, że kocham brata, matkę, wychowawczynię i cały świat. Pamiętam, że po spektaklu na parkiecie leżało bezładnie porozrzucane konfetti, co nieco psuło moje wyobrażenie o wyjątkowości wydarzenia.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]