– Pewność jako taka jest nudna i monotonna – twierdził Marek. – Co innego na przykład te nasze spotkania. Nigdy nie wiadomo, kiedy nas zaprosisz na kawę i to jest na swój sposób sympatyczne.
– Umiarkowanie – rzekł Michał i poprosił o ciastko.
Siedzieliśmy właśnie przy naszym stoliku, a mogliśmy wybierać miejsce, bo kawiarnia była pusta. Michał dostał ciastko, a przyniosła je osobiście właścicielka lokalu, pani Jadzia, razem z pretensją, że tak rzadko przychodzimy. Wyjadę za granicę i tyle mnie zobaczycie, ostrzegła. Ale ona zawsze tak mówi i nie wyjeżdża. Może to my prędzej wyjedziemy? Marek odgraża się już od dawna, że wyjedzie i zostanie gdzieś na stałe, może się nawet za granicą ożeni. Mikołaj już raz podobno miał bilet do Grecji, ale z jakichś powodów go zwrócił. Tylko ja niczego nie obiecywałem, ale może właśnie najprędzej wyjadę.
Piłem wolno kawę, a po głowie chodziły mi same banały. Sądząc po tym, co mówił Marek, z jego głową było podobnie. Jednak słuchaliśmy go chętnie, bo głos miał przyjemny, a słownictwo dosyć bogate. Ale tego dnia nie było mu dane długo mówić. Do lokalu nagle wtargnęła para cudzoziemców i zajęła naszą uwagę. Oboje w sile wieku, zwłaszcza kobieta, mówili dużo i głośno w języku, którego nikt z nas nie tylko nie znał, ale nawet nie rozpoznawał. Oni sami też sprawiali wrażenie, jakby nie znali języka, którym mówią. Możliwe, że mówili dwoma różnymi językami.
– Ta mnogość języków – powiedział Michał – to prawdziwe nieszczęście. Kiedy wreszcie to wszystko się uprości i zaczniemy rozumieć cudzoziemców bez słownika?
– Nudno wtedy będzie – zauważyłem. – Brak zrozumienia bardzo urozmaica życie.
Tymczasem cudzoziemska para wciąż coś mówiła, a właściwie wykrzykiwała, a towarzyszyły temu gesty wręcz gimnastyczne.
– Sądzicie, że oni wiedzą, co mówią? – rzekł Michał.
– A muszą wiedzieć? Mówienie to doznanie fizyczne, które sprawia ludziom przyjemność bez względu na sens, który nadają swoim słowom. Można mówić zupełnie bez sensu i być z siebie zadowolonym.
Umilkłem, bo cudzoziemska para zaczęła coś zamawiać. Zamawiali na migi, a właścicielka, pani Jadzia, w lot wszystko chwytała i notowała. Po chwili na ich stole pojawiły się owocowe koktajle, wino i domowej roboty ciasto. Dużo tego było jak na dwie osoby, za dużo.
– Może jeszcze ktoś przyjdzie – rzekł Michał. – Nie wszyscy przychodzą jednocześnie.
Tymczasem zamawiane smakołyki wciąż donoszono. Stawiano je na sąsiednich stolikach, najpierw na bliższych, potem na dalszych, a końcu już żadnego wolnego nie było.
– Może i my byśmy jeszcze coś zamówili – rzekł Michał. – Głupio tak siedzieć przy jednym ciastku.
To prawda, tym bardziej że kawa już była prawie wypita, a ciastko zjedzone. Ale nikt z nas nie kwapił się z zamówieniem. Tym większe było nasze zaskoczenie, kiedy i nam pani Jadzia osobiście doniosła świeżą kawę i trzy pączki.
– Na koszt tych państwa – powiedziała.
Ukłoniliśmy się w ich stronę, ale zajęci rozmową nie odpowiedzieli. Otworzyły się drzwi i weszła jakaś para, też bez wątpienia cudzoziemska. Potem następna. I następna. Nowi goście siadali przy zastawionych stolikach i natychmiast zaczynali rozmowy w sobie tylko znanych językach.
– Nie jestem pewny – rzekł Marek – czy jesteśmy w kraju, czy zagranicą. Co prawda nie wyjeżdżaliśmy, ale zagranica mogła przyjść do nas. Granica jako taka straciła i ciągle traci znaczenie.
Od sąsiedniego stolika wstał jakiś cudzoziemiec, podszedł do nas i bardzo łamaną polszczyzną zapytał, skąd jesteśmy. Stąd, odparł Michał. To znaczy skąd, dopytywał się gość. Próbowaliśmy tłumaczyć, nie wiedzieć czemu też łamaną polszczyzną, ale nie zrozumiał, odszedł, wzruszając ramionami. Zrobiło nam się nieswojo i straciliśmy tę resztę pewności siebie, która nam jeszcze została. Przemożne poczucie niepewności, oto co odczuwaliśmy. Najdziwniejsze, że nie było nam z tym źle.
– W zasadzie mógłbym być każdym – rzekł z nagłym przekonaniem Marek.
– Nie tylko ty – rzekł Mikołaj. – Ja także.
We mnie ta pewność czy raczej niepewność dopiero narastała. Tymczasem goście zaczęli opuszczać lokal. Zrobiło się pusto przy sąsiednich stolikach, potem przy dalszych, a po dziesięciu minutach znów byliśmy sami.
– Jak wy się właściwie nazywacie – spytał Marek. – Bo nie jestem pewny.
– Ty powiedz lepiej – powiedziałem – skąd my się znamy?
– Jeszcze możemy się poznać – rzekł Mikołaj. – Tylko co nam to da? I czy to ma sens? Może już nie warto? Podobno kometa leci w kierunku Ziemi. Kiedy przyleci, to żadne przyjaźnie ani znajomości nam nie pomogą.
– Ty to umiesz człowieka pocieszyć – rzekł Marek. – Dobrze chociaż, że mówimy tym samym językiem.
Zapłaciłem za nasze kawy oraz ciastko Michała i wyszliśmy na ulicę. Marek zaproponował park, gdzie grają w szachy na pieniądze i można było coś wygrać. Rzecz w tym, że z nas trzech tylko Marek grał jako tako, w dodatku nie zawsze szczęśliwie. Jego specjalnością były remisy, które dochodu nie przynosiły. Mimo to poszliśmy do tego parku, gotowi zagrać, ale, niestety, nie było przeciwnika. Pusto, nikogo z szachami, nawet przechodniów niewielu.
– Szkoda – rzekł Marek – bo czuję, że jestem dzisiaj w formie.
Kiedy nie ma przeciwnika, on zawsze jest w formie. Może i dobrze, pomyślałem, że nie ma z kim grać. Pokręciliśmy się po parku i zamierzaliśmy już wracać, kiedy usłyszeliśmy orkiestrę. Grała gdzieś na sąsiedniej ulicy, do tego niepewnie, z przerwami, jakby muzykom brakowało powietrza.
– Grają bez powodu – zauważył Marek.
– Nie wszystko musi mieć powód – rzekł Mikołaj. – Ja nawet lubię, kiedy coś dzieje się bez powodu. Niestety, zdarza się to bardzo rzadko. Wszędzie ta hegemonia przyczyn i skutków.
Potem orkiestra umilkła i straciliśmy temat do rozmowy. Co prawda można było mówić i o ciszy, ale o niej rozmawia się znacznie trudniej.
– Nie jestem pewny, czy to była żywa orkiestra, czy muzyka nadawana przez głośnik – rzekł Mikołaj.
– A po co ci taka pewność? – spytałem, bo też nie byłem pewny, ale wcale mi to nie przeszkadzało.
– Pewny jest tylko koniec – powiedział sentencjonalnie Marek.
– Koniec to banał – rzekł Mikołaj. – Banał odwieczny. Interesujący jest tylko początek.
Znów odezwała się orkiestra, a może głośnik, ale tym razem z innej strony, a właściwie jakby z góry. Ruszyliśmy przed siebie niepewnym krokiem, nasz cel też był niepewny. Chyba zmierzaliśmy w stronę domu.