Nie przyjęli mnie do biblioteki,
bo nie byłem zameldowany – ja, który
pamiętam, jak w miejscu, gdzie stała,
piętrzyły się hałdy ziemi i żwiru,
porosłe chwastami, zalatujące padliną,
który tam grałem na prowizorycznym boisku,
a kiedy teren ogrodzono, kradłem styropian.
Ale możliwe, że tylko źle wyglądałem
i z tym meldunkiem było jak z kartą do Między Nami,
że wystarczyłby fryzjer, żelazko,
parę względnie nowych ubrań.
Mówił mi kolega, że po srogim piciu
kupuje koszulę, choćby najtańszą,
byleby miała kołnierzyk. Pod sklepem
wyjmuje ją z folii, najlepiej przydużą,
i wkłada na siebie, w tych fabrycznych zgięciach.
Taka koszula starczyłaby na pewno.
Turlałbym się między zbiorami na regałach,
wśród Williamów Whartonów, Anthonych de Mello.
Już nie pamiętam, co chciałem pożyczyć.
Możliwe, że tylko chciałem się zapisać.