Moje pierwsze filmy dokumentalne poświęcone wybitnym twórcom robione były na taśmie.
Inaczej było z Tadeuszem Różewiczem.
W czasie, kiedy zaczynałem pracę nad pierwszym filmem poświęconym Różewiczowi, z Jego udziałem – co warte podkreślenia, Poeta bowiem konsekwentnie odmawiał zgody na takie propozycje i dopiero dla mnie zrobił wyjątek, mając już blisko osiemdziesiąt lat – pojawiły się już pierwsze małe kamery na taśmę wideo, do osobistego, amatorskiego użytku. Kiedy więc w 1999 roku, po kilku miesiącach nieudanych prób zdjęciowych z udziałem telewizyjnej ekipy zdjęciowej, w akcie desperacji skorzystałem właśnie z takiej kamerki, zrozumiałem, jak wspaniałe narzędzie dostałem do ręki. Mogłem wziąć tę kamerkę, pojechać do Sopotu i pójść na plażę z Poetą, gdzie siadywał każdego dnia na pniu drzewa, patrząc w morze.
Potem, niemal z miesiąca na miesiąc, miałem do dyspozycji coraz lepsze kamery i nośniki. Mogłem towarzyszyć Poecie z kamerą prawie każdego dnia, w wielu sytuacjach, nie martwiąc się o oświetlenie, dźwięk czy ilość taśmy.
Moja współpraca filmowa z Poetą trwała blisko piętnaście lat. Na początku miał być jeden film. Potem pojawiła się możliwość realizacji kolejnego. I następnego. I wreszcie czwartego. Przez ten czas zgromadziłem kilkadziesiąt godzin nagranego materiału. Ponad sześćdziesiąt.
Mogłem, co bardzo ważne, niemal z dnia na dzień dokonać realizacji nagrania jakiejś sytuacji czy rozmowy. Mobilność oznaczała, że można wsiąść w samochód, pojechać do Sopotu, Radomska czy Konstancina.
Taśm z nagraniami przybywało z każdym rokiem. To, co zostało wykorzystane w kolejnych filmach, stanowiło niewielki procent nagranego materiału. Pojawiło się pytanie: co zrobić z tymi nagranymi taśmami? Żal mi było tych złapanych w maszynę czasu, zapisanych, utrwalonych, unieśmiertelnionych chwil, sytuacji, wypowiedzi.
Pomyślałem o książce. To jednak książki są tym nośnikiem, tym medium, które nie stawia pytania o granicę objętości, o czas na czytanie, o trwałość zapisu. Słowo zapisane zostaje.
Na książkę złożą się spisane z taśm filmowych zarejestrowane wypowiedzi, rozmowy, refleksje, fragmenty prozy oraz wierszy czytanych przez Tadeusza Różewicza. Są więc wspomnienia osobiste z różnych okresów życia (dzieciństwa, czasów okupacji, lat PRL), są wspomnienia literackie, poetyckie, są rozważania i refleksje dotyczące pracy nad wierszami, dramatami, nad współczesnymi aspektami życia społecznego, nad kulturą i sztuką, twórczością, życiem.
Są sceny z przyjaciółmi (np. Ryszardem Przybylskim, Mieczysławem Porębskim, Wojciechem Siemionem) i rozmowy z nimi. Niektóre z pozoru błahe, inne poważniejsze. Materia jest więc bardzo zróżnicowana.
Tak naprawdę to nie ja jestem autorem tych tekstów. Jest nim Tadeusz Różewicz. Ja jedynie zapisałem i ułożyłem, skomponowałem nagrany materiał. Byłem uczestnikiem, świadkiem, dokumentalistą, który pewne sytuacje i rozmowy prowokował, zadając przy tym jakieś pytania.
Andrzej Sapija
Mieczysław Porębski jest wybitnym historykiem sztuki, ale i znawcą literatury, poezji.
Porębski i Różewicz poznali się w Krakowie, kiedy razem studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim historię sztuki. Było to tuż po zakończeniu
Przyjechaliśmy do Ustronia, gdzie Mieczysław Porębski miał swój dom, pewnego letniego, słonecznego dnia, koło południa.
Siedzimy we trójkę przy stole. Wieczór.
Tadeusz Różewicz: I zdał?
MP: Zdał, już jest na studiach.
TR: A na jakich studiach?
MP: Oczywiście na informatykę poszedł, po ojcu.
TR: I bardzo dobrze, że nie zaczął wierszy pisać, na przykład.
MP: Na to się chyba w mojej rodzinie nie zanosi. No chyba że ta najmłodsza wnuczka, mała Ewa, bo ona już powieść napisała w czasie wakacji. Kryminał pod tytułem Zatruty lizak.
TR: To niezły tytuł.
MP: Niezły tytuł.
TR: A przyśle ci odbitkę?
MP: Może przyniesie.
TR: To ja chętnie przeczytam, bo ja kryminały lubię.
MP: Ona jest w czwartej klasie teraz, to wcześnie zaczęła.
TR: W czwartej podstawowej?
MP: Podstawowej.
TR: Tytuł jest dobry.
MP: Ja dopiero w czasie wojny.
TR: Ja po wojnie. W czterdziestym szóstym, czterdziestym siódmym. I szedłem tak: Rilke, Norwid, jeszcze dwa, trzy takie nazwiska.
MP: Norwida to ja w czasie wojny odkrywałem.
TR: Pamiętam, że kilka metafor z Norwida to w kółko powtarzałem. Jak to: „rzucić w oczy garść fiołków”. Niezwykłe.
MP: Dwie Polki.
TR: Rozebrana. A taka fraszka o dwóch guzikach, pamiętasz?
MP: Nie pamiętam.
TR: „Chińczyki pytają się, czemu u surduta z tyłu dwa guziki służą i Chińczyki nie wiedzą”.
MP: Ach, coś takiego mi się przypomina.
TR: Dwa guziki u surduta z tyłu. Mój ojciec jeszcze nosił.
Andrzej Sapija: I dlaczego były?
TR: Nie wiem, dla ozdoby. Tak jak w architekturze jakiś element nie służy do podpierania, tylko do ozdoby. A u Norwida Chińczyki pytają się, czemu to służy. Ja najchętniej bym tego Norwida w trąbę puścił i nic nie pisał.
MP: Wiesz, cały mój okupacyjny Norwid to było to.
Wychodzi do innego pokoju. Po chwili wraca z książką.
TR: Wydawnictwo Ignis z tą dziwną swastyką, która zresztą była germańska.
A wiesz, że on był twórcą komiksu kryminalnego?
MP: Tak?
TR: Tak, z rysunkami. I ja to odkryłem, jak zwykle u Gomulickiego, który wszystko w końcu wiedział. Komiks. I to się nazywało Samobójstwo panny Rabciszewskiej czy coś w tym rodzaju. Jak ona nożem się przebiła. Jak groziła. Najpierw są rysuneczki. Jest szereg rysunków. I ja uważam, że to był pierwszy polski komiks. Jak cię to ciekawi, to ci to podam. Niestety musiałem tego Norwida od nowa zacząć czytać wszystko. Niepotrzebnie wszystko. Trzeba było te dziesięć wierszy i koniec. Bo chcę taką małą antologię zrobić. Wdać się w listy, w pisma, to można resztę życia spędzić. Ale jest w jedenastym bodaj tomie to Samobójstwo panny Rabciszewskiej.
MP: To ja mam ten tom, to sobie zajrzę. No bo w gimnazjum to było trzech wieszczów. Norwida nie było jeszcze.
TR: Norwida się nie przerabiało nic w gimnazjum. W ogóle nam polonista nie wspominał. Myśmy kończyli na Tetmajerze i Staffie współczesną poezję.
MP: To u nas Norwid był wcześniej, ale jego się mijało.
TR: Ale już skamandrytów w gimnazjum myśmy nie przerabiali.
MP: Skamandrytów zbierała moja polonistka. W nauczycielskiej bibliotece było wszystko. I ja tam sobie wyłapywałem, tak że czytałem wszystko.
TR: O istnieniu Przybosia czy Peipera się nie mówiło w szkole. To znaczy, myśmy mówili, bo Janusz kupował przecież „Pion”, „Okolicę Poetów”, „Skamandra” także.
MP: Ja w ósmej klasie miałem polonistę, który nam przynosił do klasy różne tomiki i Przybosia z okładką Strzemińskiego oglądałem wtedy.
TR: To było Oburącz albo W poprzek.
MP: W poprzek albo coś takiego.
TR: Ale wracając do programu, to było tak: Tetmajer Na Anioł Pański, tego się uczyliśmy na pamięć, i potem Jesienny deszcz Staffa. I na tym się kończyła edukacja.
MP: „O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…”
TR: Ładny wiersz zresztą. Tam jakiś noworodek utopiony.
MP: „Ktoś umarł. Kto, nie wiem. Byłem na jakimś pogrzebie”.
TR: Piękny wiersz, nadający się do muzyki. Ale już na przykład na akademii, akademii trzeciomajowej czy na 11 listopada, to mój kolega Staś Wyczółkowski deklamował Mochnackiego Lechonia. To on już sam to znalazł. „Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie i zaczął uderzać akord po akordzie”. To już było koedukacyjne gimnazjum przed samą wojną. Dziewczyny siedziały i Staś Wyczółkowski mówi : „i wokół róże salonu”…
MP: „Nam strojony sznur”…
TR: Tak, tak. I on wtedy rzucał okiem od Dziuni do Zosi Gomulickiej…
MP: „Nam strojony sznur, milsze te mundury na galerii były…”
TR: „A on jak trup blady…”
MP: U nas na akademii to samo było.
TR: Czyli to samo było wszędzie. Podręczniki były te same. Przede wszystkim do języka polskiego.
MP: „Mówią wieki”.
TR: Świetny podręcznik. Balicki, Majkowski. Do niemieckiego znakomite przed samą wojną podręczniki były. Łacińskie nowe wyszły także.
MP: Niemieckie, francuskie.
TR: Historia.
MP: Przecież na francuskim to się czytało Baudelaire’a, Rimbauda. Ja to poznałem w gimnazjum. Po jednym wierszu, ale poznałem.
TR: Ja niemieckiego się uczyłem w gimnazjum. Umiałem zawsze tylko pierwszą zwrotkę. Jak mnie profesor zahaczył, żeby dalej, to dostawałem dwójkę. Bo ja umiałem pierwszą zwrotkę i zakończenie. Dobre podręczniki przed wojną wyszły.
MP: Ja niemiecki też miałem przerabiać jako drugi język, ale mi się nie bardzo chciało, ale te podręczniki miałem, ojciec mi też coś pożyczał.
TR: Z łaciny już robiliśmy Owidiusza, Mowy Cycerona i Juliusza Cezara O wojnie galijskiej. Wiesz, wszyscy faceci wiedzieli mniej więcej, kiedy będą pytani, bo statystycznie wyliczali, że był na tę literę, na tę, to w tym tygodniu prawdopodobnie ja. To się podciągali. I ja napisałem taką humoreskę o profesorze Jaroszyńskim, który miał taki czarny zeszycik i według alfabetu pytał. On miał żelazną zasadę i to był pewniak, że tego i tego dnia będzie Różewicz. I myśmy się uczyli. I on raz złamał ten kod. Czy się pomylił, czy go zęby bolały, jakiś owinięty przyszedł i nagle jakiegoś Puto Franka wyciągnął i jeszcze kogoś i zaczęła się klęska straszna. I Krótki chyba, Karol, albo Karliński do niego: panie profesorze, pan pyta nie w tym porządku. I wtedy ten siadł i zaczął strasznym głosem ryczeć, o jakim porządku on mówi. A on: panie profesorze, to nie według alfabetu przecież! – śmieją się. Ale słuchaj, śmiech śmiechem, ale to była jakaś pewność i zaufanie. To były autorytety. Łacinnica, ruda, to jeszcze Stasia zaczynała uczyć. I łacinnica mu się strasznie podobała. Polonista się w niej kochał i tam kombinowali. Profesorki chodziły w takich satynowych fartuchach, to uniform taki był. To, jak ona szła korytarzem, to my wszyscy z czwartej klasy podparci patrzyliśmy, jak ruda idzie. Potem się okazało, że ta łacinnica była jakąś ciotką żony Tadzia Drewnowskiego. Takie koligacje były.
MP: Ja miałem taką łacinnicę w ósmej, to się jej bałem wtedy.
TR: Ale tyś zawsze więcej umiał. Moja wiedza się kończyła gdzieś w połowie zawsze.
MP: Ale ja pozapominałem, pozapominałem.
TR: Mieliśmy geografkę – pamiętam, z pięknymi biodrami. I ja nagle geografią się zacząłem interesować. Wszystkie księgi o jakiejś Gwadelupie chciałem brać. I ona mnie raz zaprosiła do siebie, żebym sobie z jej biblioteki wyciągnął i ja tam jakieś trzy tomy wziąłem, do których nigdy nie zajrzałem. Ja tam siedzę, już mam to odłożone, a tu dzwonek i wchodzi mój polonista, który coś tam się kręcił. Myśmy go Łazarz nazywali. I ten Łazarz wchodzi, a ja tu te tomy. I Łazarz mówi: co ty tu robisz? No więc ja mówię: panie profesorze, ja po lekturę. On mówi: no dobrze, dobrze, idź już sobie. Zabrałem te trzy straszliwie grube tomy.
Idziemy spać. Dziękuję.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]