Na pierwszy rzut oka sędziwy bloger to przypadek raczej egzotyczny, ale z drugiej strony – dlaczego? Prozaik i eseista, który przez kilkadziesiąt lat układał teksty (napisane i przecież także takie, których nie napisał), mógł się poczuć tym znużony. Zwłaszcza może się poczuć zmęczony obmyślaniem dużych, intensywnych tekstów wymagających zbierania materiałów, ale jednocześnie trudno mu przestać pisać. Spośród rówieśników Bocheńskiego Tadeusz Konwicki w połowie lat dziewięćdziesiątych minionego wieku radykalnie zerwał z pisaniem i – jak się zdaje – jedyną jego aktywnością pozostało życie towarzyskie. Henryk Bereza pisania nie rzucił, ale – przeciwnie – skupił się na rozmaitych drobiazgach: prozatorskich miniaturach onirycznych, drobnych „zapiskach”, „wypiskach” z lektur i rozmaitych krótkich formach poetyckich.
Natomiast Bocheński odkrył możliwości internetu i urodzonej w nim formy, jaką jest blog. Ona dawała mu swobodę sylwicznego pisania w stałym i bezpośrednim kontakcie z odbiorcami. Ci ortodoksi literaccy, którzy nie zaglądają w głąb internetu, nie zdawali sobie przed Bocheńskim sprawy z możliwości, jakie stwarza „blogowanie”, i przekonani byli, że to tylko zabawa dla młodzieży. Z czasem i z trudem godzili się z tym, że powstała tam już całkiem duża, choć nie zawsze jakoś szczególnie głęboka, strefa rozmowy o literaturze (no, trochę się zagalopowałem – rozmowy o książkach). A Bocheński śmiało wszedł na ten obszar i tak oto został blogerem w wieku około dziewięćdziesięciu lat.
Oczywiście pisarz tak doświadczony jak Bocheński nie stał się bałaganiarskim blogerem jak większość – pisał z namysłem i troską o ciągłość tekstów oraz ich formę. Jakby otworzył literacki salon w środowisku, które się tego nie spodziewało. Czy od samego początku tego niby swobodnego pisania internetowego planował ułożenie ze swoich blogowych tekstów książki, nie jednej nawet, ale kilku? Nie wiadomo, ale to nieważne – książki powstały. Złożyły się trylogię, która w naturalny sposób budzi skojarzenia ze słynną trylogią antyczną Bocheńskiego. A potem rozeszły się pogłoski, że już nie będzie pisał.
Pogłoski okazały się jednak, jak to pogłoski, fałszywe. „Stary pisarz pisze, bo z natury musi, nie potrzebuje do tego wydawcy, a publikuje online, bo może, jak codziennie miliony ludzi, którzy też mogą” – to zdanie z kolejnej książki Bocheńskiego, która powstała już po – jak to nazywa – „Trylogii Internetowej”. Pisarz znalazł nową formę internetowego pisania: „Kultura cyfrowa potrzebuje literatury w trzech zdaniach. Najlepiej w jednym”. Pisarz pozostaje pisarzem, niezależnie od „technologii”, jaką się w pisaniu posługuje.
Te trzyzdaniowe zapiski traktuje jak literaturę. I słusznie. Lecz to nie są byle zdania. Pisarz „chodzi” z nimi i na zakończenie pierwszej części minitekstów zebranych w Zapiskach niedopisanych, gdy żegna się ze swoimi czytelnikami, odsłania tajemnice warsztatu: „zapisek nieprzekraczający trzech zdań można, jak wiersz, układać sobie w głowie […], a zapisać późnym wieczorem”. I rzeczywiście, to, co zapisywał codziennie, jest wycyzelowane, jakby pisał na przykład haiku. Niekiedy jednak taka ciasna forma mu wyraźnie doskwiera i wtedy układa zdania złożone, rozgałęziające się, ale z dyscypliną zamknięte w odpowiedniej ich liczbie. Raz wystarczają im więc dwie linijki druku, a raz rozpychają się na połowie stronicy.
Bocheński pisał tę część każdego dnia (raczej wieczora) i w konsekwencji ułożył subiektywną literacką kronikę roku 2021. Słysząc przemykające w oddali karetki pogotowia, próbuje się jakoś psychicznie poukładać z czasem pandemii. Nie użala się nad życiem w jej czasie, raczej z punktu widzenia sędziwego mędrca patrzy na pandemię z dystansu jak na kolejną plagę, która spada na jego życie. Ciekawi go ona, a raczej ciekawi go, jak ona wpływała na innych – on, jak się zdaje, czuł się już „poza” nią, jakby go bezpośrednio nie dotyczyła. Dlatego w niektórych zapiskach zwraca się do rozsianych po świecie znajomych, by go informowali, jak płynie ich życie w tych nowych warunkach, co się dzieje w miejscach, w których żyją.
Sam znajduje spokój w obserwowaniu tej rachitycznej przyrody, jaka jest dostępna w wielkim mieście. I widzi jej zdumiewająco dużo. Z czułością pisze o brzozach, o motylach, które spotyka w czasie spacerów, patrzy na wrony, ogania się od szerszenia. Nawet interesuje się bobrami, które zorganizowały sobie żeremie w jego okolicy. Obserwuje też z ironicznym dystansem i bez okazywania emocji wydarzenia polityczne, puentuje celnym zdaniem: „Pierwszy kwietnia, ale nie ma prima aprilis, gdy codziennie jest prima aprilis”. Obserwuje zmiany, jakie zachodzą niezależnie od pandemii – na przykład ucieczkę pokolenia ’68 od polityki. Słucha audiobooków, więc wspomina o Księgach Jakubowych, Biesach, Szkole żon… Podsłuchuje przypadkowych ludzi w czasie spacerów, bo interesuje go, jak się zmienia język naszego świata. Tęskni za optymizmem, więc gdy widzi nieokaleczone brzozy, stwierdza: „Będzie dobrze”. Ubolewa, że coraz mniej zasad jest obecnych w życiu publicznym, że niepostrzeżenie ginie etyka.
I tak mu minął rok zamknięty w trzystu sześćdziesięciu ośmiu zapiskach. Wtedy postanowił skończyć, mimo że – jak pisze – „czytelnicy nawołują, żebym nie ustawał w tym zapisywaniu”, ale decyduje: „pora na przerwę i odpoczynek, a po przerwie zobaczymy”.
No i zobaczyliśmy. Pewnie dałoby się wyliczyć, jak długo trwał ten odpoczynek Bocheńskiego od pisania, ale na pewno nie więcej niż miesiąc, bo „Wojna! O czwartej rano Rosja uderzyła na Ukrainę…”. I rusza do pisania. W porównaniu ze spokojnymi zapiskami z czasów pandemii te mają w sobie nową energię – już w pierwszym zapowiada, że będą inne: „zwięzłe, ale bez reguł, na przykład obowiązkowej codzienności i limitu trzech zdań. Zanosi się na zapiski wojenne”.
Najważniejsze zdanie tej części zapisków brzmi: „Starość zwalnia człowieka od służby wojskowej z powodu słabości fizycznej, ale nie zwalnia wyobraźni od etycznego myślenia o wojnie i ogólnie rzeczach publicznych”. A Bocheński, urodzony we Lwowie, patrzy w stronę tej wojny ze szczególnym zainteresowaniem i opisuje ją z punktu widzenia człowieka bezpiecznego w Warszawie, ale rozważającego, czy gdyby wojna była tu, to czy mimo starości walczyłby, czy nie. Obserwuje, jak zmienia się Polska pod wpływem bliskiej wojny, bo choć nie jest odczuwana bezpośrednio przez nas, to jednak sprawdza człowieka. Bocheńskiemu przypomina wybuch
Jego zapiski są w tej fazie coraz bardziej przejmujące i coraz bardziej ogarnia go ta wojna, w której nie uczestniczy bezpośrednio, lecz duchowo. Zaczynają go otaczać majaki, w których wracają wspomnienia, a zapiski – jak to określa – „wytrącone z formy, rozpełzają się już po manowcach i nie wiadomo ku czemu prowadzących majakach. Nie trzeba im na to pozwolić”. I podejmuje decyzję o ich zakończeniu. Czy to „zmęczenie wojną w Ukrainie”, jakiego podobno doświadczają Europejczycy? Nie, Bocheński nie myśli tak płytko. Przerywa swoje „zapiski wojenne” nie dlatego, że ucieka od myślenia o wojnie, ale po to, by uciec przed koszmarami, które na niego sprowadza, przypominając inną. To decyzja – tak ją trzeba nazwać – dramatyczna, ale i wyzwalająca. Pisarz nie chce już żyć tą wojną, jak żadną inną, nie chce, by go dręczyła. Zapiski „będą niedopisane”, bo wie, że wojny mogą „rozbabrywane trwać bez końca”. Doskonale rozumiem tę decyzję, ale ciekaw jestem, jakie będą jego nowe zapiski, bo że będą, nie wątpię.