W zgiełku szarawy lirycznej
w dalekim kraju
wziąłem urlop od słów
i poleciałem na Oriona.
Od lat miałem dla niego zachwyt.
Usiadłem na zydelku ze światła
i długo patrzyłem w czerń nad sobą,
jakiej jeszcze nie widziałem.
Piłeczki planet latały między sobą,
jakby na trzech kortach
trwały mecze w Wimbledonie.
Na chwilę przysiadł się Szekspir.
Lecę wyżej – powiedział – bo tam jest weselej.
Ściga mnie rzetelny Homer,
niestety zmyślał bez radości.
Spokoju nie miałem długo.
Przeleciał jakiś malik,
w którym rozpoznałem Puszkina.
Szukał wyrobionych i dzierlatek,
zniknął jak czarna błyskawica.
Obudziłem się w cieniu olbrzyma.
Jestem tym, którego jeszcze nie ma – powiedział.
Jestem tym, który otworzy ziemi okna,
żeby lepiej widziała.
Świsnęła rakieta.
Zbierała tych, którzy chcieli powrócić.
Ja zostałem na Orionie.
Przyjąłem go do pracy.
Zaczynamy.