Otóż od pierwszych wierszy poeta wznosił mury przeciw światu spoza wsi, ale też sądził, że on jednak da się zamknąć w micie i odnaleźć w jego uniwersalnym przesłaniu. Co było na pewno (i podwójnie) słuszne; raz, że po katastrofie wojny i w prowizorce reformy, obowiązkowych dostaw, zakładanych PGR-ów, ta wieś z mitu była jak bieda. Może oddalona, ale nie poza zasięgiem spojrzenia. A dwa, że ani spółdzielnie produkcyjne, ani soc-propaganda nie przeinaczyły Nadwiślan do tego stopnia, by kultura chłopska, w swoim rdzeniu mityczna i religijna, przestała wyznaczać miary porządku naturalnego i rytmu życia. To życie dalej się we wsi mitycznej przeglądało – i np. historyczną rabację chłopską można było w niej ogarnąć, powiedzmy, jako równoznacznik zbójowania i świętokradztwa: „Szela chrzci kosę / w jego usta / wstępuje Święty Jerzy” (78). Wojnę również dało się mitycznie postrzec w jej niegodziwości, teraz i zawsze bluźnierczej i krwawej: „Kościółek wiejski / łajnią w nim konie / a żołnierze / piją gorzałkę grają w karty / a jeszcze inni znoszą z pola ucięte głowy” (79). I można inne sprawy świata, np. spór polityczny, też wypowiadać w słowniku mitów chłopskich, zwłaszcza gdy miejskie proroctwa sprzed 1956 roku gwałtownie tracą na wartości, a ich głosiciele „przechodzą obok mnie, przechodzą, brak im powietrza, brak zieleni…” (26). Wtedy chłopska hardość może być lepszym słownikiem niż dialektyka marksistowska –
czciciel pogody i prostoty
żyję, by sobą ludzi drażnić
bo na płacz nie mam już ochoty.
Powrót do mitycznych źródeł miałby zresztą dobry sens tak samo po odejściu proroków soc-utopii, jak „mędrców uczących równowagi” (29), o tyle, o ile na kryzys kultury i rozsypkę wartości lekarstwem byłoby inne człowieczeństwo niż to (za Eliotem) próżne czy wydrążone, papierowe w każdym razie. Natomiast człowiek rustykalny, albo nomada3, „jeździ wśród wilczych stad na szkapie / w saganach z gliny warzy ser / a noc w biblijnych łapciach człapie” (28). Człowiek rustykalny, albo nomada, inaczej też patrzy na historię. Jakby w setkach lat dziejów plemiennych, między Azjatami a wygnaniem z domu, między pamięcią „prawego wnuka przodków” a „kapeluszami zmienianymi w rękach szarlatana” (47). W tym micie, przeciwstawionym dzisiejszości, jest też miejsce na szaleństwo, na zabicie Boga i na rzeźnię ludzką: „W kościółku wiejskim […] tańczy człowiek / w bydlęcej skórze / w nietoperzach / w urynie / tańczy człowiek podobny do mnie / ach w kościółku / gdzie gwóźdź jedyny / w stopie / w dłoni”. Cytuję z przejmującego wiersza Kościółek wiejski. Nowak w nim jakby spowiada się z tego, co wcześniej myślał i co teraz może zrobić w świecie, z którego odeszli prorocy. I w wierszu tym padają słowa może najpełniej oddające cały późniejszy sens, rdzeń, istotę, „nić złotą” sztuki poetyckiej Tadeusza Nowaka. Pada najważniejsze dla twórczości wyznanie (77):
ach kościółek
gdzie gwóźdź jedyny
w stopie
w dłoni
przeniósł się we mnie
gont po goncie
zbudował się w nasadzie głowy
Wyznanie. Myśl z głębi, która wyciągnięta na powierzchnię (świadomości, rozumności) nie tłumaczy się, nie do ogarnięcia żadną spekulatywnością. Można ją, nienazywalną, wyczuć, bezsłownie pojąć (w powtórzeniu Ukrzyżowania), w napomknięciu, jakim wysiłkiem wiary poeta próbuje świat w doczesności rozbity scalić na powrót, ale żeby to uczynić, musi jakby na micie wsi nadbudować kościółek. Nie Kościół, nie pomnik trwalszy od spiżu, ale w środku Wsi kapliczkę; święte miejsce myśli. W nim Bóg, którego skradziono, spalono, oblano smołą, „mały mój Bóg / w słomianym kapeluszu, w gaciach, wchodzi w przydrożny głód / w podkościelnych postaciach” (44). W nim przegląda się dawność nomadyczna i późniejsza – „Kościółek wiejski / w tatarskich strzałach / w dzidach cały / na skrzydle sowy dwa pierścionki / podaje parze romantycznej / Ona jest z Krymu / on z Syberii / a pleban z Somosierry” (78) – a jednocześnie cała w nim chłopskość, czyli prawdziwość rzeczy, święci się w tym, co codzienne; „Dzika jabłonka rośnie w nim / tytoń i proso/ zostawione / w szczelinie ławki / rozsypane na dłoń Marysi / przez kukułkę / jaszczurkę / dziada kościelnego” (77).
Kościółek zbudowany na wiosce opowiada istotę wyobraźni poety. To, że świat jawi mu się teraz nie w jednej, ale w dwóch zachodzących na siebie inkarnacjach. Dołem jest mitycznym źródłem, a górą odsłania się w misterium ofiary. „Wszystko jest powtórzone / na jednym ostrzu noża / Głowa traci koronę / z tułowia cieknie zorza” (83).
Krew (mitu) i jutrznia (wiary) przenikają się. W świętym miejscu myśli wszystko też jest męką pańską: „A ziemia stała się misą; wzgórze, dolina, drzewo, I człowiek stał na misie: trzy gwoździe, młotek, włócznia” (90). Rozwijanie się tego misterium w sceny symbolicznego składania do grobu, w przenikanie się pogaństwa z chrześcijaństwem, w ciało człowiecze pochowane w płodności ziemi, w trójkąt z trzech desek (oko opatrzności?), którymi potrząsając, „świątkowie polni” niebo człowiekowi tłumaczyli, w niesione przez chłopów w snopku „podobne zbożu ciało” (94) pozostaje poza możliwościami niepoetyckiego wysłowienia. Ale kulminuje w jakąś – jak to nazwać? – chłopską ezoterię zmartwychwstania „ze snopka” w pobliżu polnej kapliczki – co jest sekretem wiary i (chyba tym samym) sztuki poetyckiej: „I wyszedł ze mnie na rozmowę / Przydrożny Chrystus: kłos drewniany” (92). Chrystus-kłos drewniany, czyli najmocniej magiczne połączenie religii i „domu, sadu, zboża” wydaje się punktem dojścia tej modlitwy-intuicji. Splata w kościółku narodziny z ukrzyżowaniem w zasiew i plon. Ale też w porządek-obrządek natury, który jest krwawym rytem zabijania-rodzenia (odradzania). Oto epifania. Magiczny łańcuch. Chłopskie okrucieństwo i chrześcijańska litość spojone w akcie mordu i narodzin, a krew niewinna jest wigilią zmartwychwstania.
koń ochwacony krowa pies
siedzą przy stole patrzą we mnie
z wieczornej zorzy w rzeźni
Na flecie z kości z rogu
gram im kolędę o dzieciątku
gram im kolędę hej kolędę
Zwiastowanie w szlachtuzie. „Cielątko widzi wieczorną zorzę rzeźnię”, psie szczeniaki „węszą wieczorną zorzę rzekę” (110). Zorza w rzeźni, wór z kamieniem i rzeki dno. Czy to jest odpowiedź, jakiej Nowak udziela światu? Odpowiedź w przeżyciu ofiary, tak strasznym, że nie opowieść, lecz psalm tylko może mu sprostać. Tym bardziej że i okrucieństwo, i litość (miłość) są tym samym. I święcące się zabijanie, krew z gardła, nóż ostrzony na brusku, ślepy pies z cegłą u szyi, i zabijany koń są tym samym. Jednością dawania i odbierania, nasienia i plonu, kaźni i ofiary.
tak patrzą oczy zmartwychwstania
nad przestrach bielsze i nad śnieg
są żółć i ocet i krew rozlana
Pogruchotany kijem pies
koń bity luśnią w bok otwarty
jeszcze raz mówią jam ci jest
w budzie w chomącie żywy z martwych
Straszne wiersze. Ale ważne dla ruchu imaginacji, który chciałbym nazwać zaślubieniem. Ponieważ w poezji Nowaka, w jego mito‑religijnych ciemnych ekstazach człowieka rustykalnego, człowieka ze środka mitu i misterium, działa wyobraźnia skrajnie sado‑masochistyczna, a może w ogóle już w niej między ostatecznościami nie ma żadnego prześwitu – tak, że pola skojarzeniowe żniwa, koszenia, ostrza, cieknącej krwi i zorzy, nadziei, jutrzenki, zmartwychwstania, nakładają się na siebie i przenikają w sakralności.
i pachnie trawa skoszona przed jutrznią
kropla po kropli ścieka rosa z noża
ukrzyżowany podparty jest włócznią
I to są słowa zaślubione. Przenikające z pola skojarzeniowego mitu w pole ofiary-zmartwychwstania. Trawa zaślubiona jest skoszeniu. Ostrzu, po którym zawsze ścieka rosa, a tętnica rzeki to przecież niezadana rana. W piasek też wsiąka pismo, które „jątrzy się”, „bór ma bok przekłuty” (113), sen jest „zadźgany na jawie” (124), „na twoich gwoździach furtka w płocie trzaska” (115), „po soplach ścieka z dachu zorza” (112), a ślepy pies „bywa topiony co Wielkanoc w stawie” (112). Tak się dzieje dlatego, że „ręce losu są splecione” (w rok obrzędowy), a wszystko przeniknięte jest – w kościółku – tą samą męką i dolą, i noc śmierci to „nade mną czarne podniebienie psa” (117), a „na starczym kiju psim szczekaniu stoją Bóg w niebie świat i wieś” (116).
Chodzi mi o to, co tworzy rzeczywiste tej poezji. Bo świat był w niej najpierw w micie wsi ujawniany, w wiecznym teraz. Potem w kościółku – w modlitwie odtwarzany gont po goncie. A znowu w przeniknięciu się mitu i wiary przedstawienie odnosi do realności jeszcze innej; do zaślubin. Oczywiście w weselu zgody z naturą (wesele to jedno ze słów-kluczy Nowaka), ale i tak, jak zaślubia się siostra zakonna porzucając doczesność, a poeta – porzucając to, co poza wioską i kościółkiem. Zaślubiany tak, że mit i misterium odnoszą się do świata Żywego właśnie o tyle, o ile jesteśmy z nim „po słowie” (modlitwy i metafory). I teraz się tym zaślubiającym słowom przyjrzymy.
Kocham cię rzekła koniczynie kosa
Napij się ze mną porannego wina
wypij do kropli majowe niebiosa
A po tym pieścić będziemy się czule
i zwierzać słodsze od snu tajemnice
i wchodzić w miodem zakapane ule
i dawno zmarłe ujeżdżać konnice
A kiedy lepcy od rosy i miodu
wrócimy znowu w uchyloną zorzę
ty się przytulisz do mojego chłodu
ja się w śnie twoim dziewiczym położę
I szepnie ziele i trawa po trawie
pająk po żuku i pszczoła po trzmielu
że ci pierścionek już niedługo sprawię
a ty mi zemrzesz zaraz po weselu
Świat jak ze średniowiecznej religijnej symboliki, jak z Huizingi. Trawa tuli się w nim do znikomości (i ostrza), biel koniczyny do niewinności (i losu), rosa do krwi (i wody zmienianej w wino), na weselu, na którym trawa (ostatnim spojrzeniem) majowe niebiosa wypije do kropli, aby potem na pastwiskach nieba „ujeżdżać dawno zmarłe konnice”. O tej tajemnicy słodszej od snu wiedzą ci, co już w łańcuchu życia po tamtej stronie jutrzni, trawa po trawie, pająk po żuku i pszczoła po trzmielu, a pies i koń to też są zwierzęta zabite. Zacytowałem prawie cały utwór, żeby pokazać liturgię zaślubienia, czyli przejścia (śmiertelnego) z mitu natury do ofiary-zmartwychwstania. Skoszone trawy, mrok cieknący z owoców, wilczyce gwiazd, źródła (źrenice) ociemniałe, łanie lasu, poćwiartowana galaktyka (wielki wóz, wół, rzeźnia). Metafory z asocjacji ostrza, rany, krwi – nałożonych na pola jutrzni, zorzy, łaski oraz ich dalsze derywaty, tak że gdy poeta mówi: „dnem rzeki idzie ojciec i zwierzęta”, to widzimy ojca prowadzącego krowy wyschniętym Dunajcem, ale wizyjnie wiemy, że chodzi o ranę, Ojca i ofiarę. Całe Psalmy są tak zbudowane. Psia trawa (a jest taka) to zaślubiny skoszenia i doli, szczekanie gwiazd odnosi do losu (psiego) i gwiazdy (zarannej, jutrzni), krtań rzeki to ofiara z życia, jak boga w krzyż ubieranie, sypki pierścień ziemi, spadanie ptasich piór, niebo w ukąszeniach kunich, synek z drewna ssący – to wszystko zaślubiny. Jakby zapamiętanie w modlitwie. I wywołany nią zostaje świat straszny, prawda na ostrzu dymiącego noża, ale w nim wszystkie skoszone trawy i zabite zwierzęta są misterium umierania-zmartwychwstania. Ten świat mocno istnieje. Taka jest, myślę, odpowiedź Nowaka, w pierwszych Psalmach dana – rzeczywistości. Może nie ma już Wsi, ale pozostało (w kościółku) przeżycie. Wyrażane w łańcuchu magiczno-symbolicznych zestawień.
Zatem pierwszy łańcuch tych zestawień zbudowany jest – w przestrzeni wyobraźni – tak, że świat w nim dołem jest mitem (wsią), a górą kościółkiem (raną-wiarą) oraz sferą dalszych tej sklejki odpowiedników.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]