09/2023

Wojciech Stanisławski

Zawleczka Libery

Gorycz. Przenikliwe widzenie motywacji, jakimi kierują się bliźni, mizantropia mędrca. Przekonanie o wtórności czasu, w jakim przyszło żyć, wyostrzone przez żywą pamięć niedawnej świetności czy bodaj normalności rodzinnego kraju, jego dzielnic, instytucji i miast. Niechęć i oburzenie wobec sprawców tego upadku; wywód ich uzurpatorskiej drogi do władzy i wzgarda wymierzana w zdaniach tak rytmicznych, jakby zarazem aplikowane były i taktowane trzciną. Błysk aliteracji, formalny żart, który można dopuścić do głosu – na chwilę, niczym dopuszczonego przed oblicze księcia błazna. Miłość – opisana jako pastelowa potencjalność, obietnica, która mogła być tylko dana: jej spełnienie byłoby jedynie „zimną przygodą ciała”.

Chłopięcość i dorosłość jako dwie podstawowe kondycje, między którymi przyszło oscylować, ta pierwsza oglądana z perspektywy tej drugiej, lub inaczej jeszcze: dorosłość będąca zwierciadłem, wiernym zarazem i pomniejszającym, ukazującym z perspektywy dziesięcioleci ułomność, zawodność, ograniczoność dawnych mistrzów. „Co było wielkie, małym się wydało”, Augustyn wspomina puera, który usiłował łyżeczką czerpać morze. Jeśli kolory, to błękit (barwa oddalenia) i biel.

Figury rodziców, kluczowe, lecz niedookreślone, z zatartymi rysami, niczym dwie sylwetki stojące w półmroku, trzymające autora opowieści w narożniku wytyczonym przez ich kochające, odległe spojrzenia. Osobność, nie tak dotkliwa, jak patetyczna „samotność”, lecz oczywista, chłodna i nieusuwalna jak pustka między atomami, o której przekonują fizycy, chociaż wydaje się jej zaprzeczać doświadczenie dotykającej jabłka dłoni. Świat zatem przejrzysty, o ostrych konturach i z dojmującym wrażeniem pustki, podobnej do tej z placów i ulic de Chirico.

Zatem po prostu – pustka? Do tego zaś szczególna formuła mowy zależnej, umieszczanej w tekście bez pretensji do oddania szczegółów ludzkiego szczebiotu, wygładzonej jak kamienie w potoku, oddającej jednak myśl, emocje i intencje bohaterów? Rzadkie tupnięcie, podkreślenie pointy czy konkluzji rozstrzelonym tekstem? Tak, może tak; do tego zaś precyzja, czasem olśniewająca jak miedzioryt, który wydaje nam się nie ręką stworzony, czasem przeczuwana. Pociągi (znak utraty). Morze (błękit i biel), fortepian i szachy (biel i czerń). Zachwyt – lecz dopuszczany do głosu na moment tylko; i znów dystans, trzcina, takt. Trzy Parki, które tkają tę prozę, to melancholia, mizantropia i męstwo.

Tak, oczywiście: ta prozodia i ten sposób widzenia świata tak znajome, tak bliskie, że skłaniają do mimowolnego naśladownictwa, które nie jest parafrazą, lecz czymś pośrednim między hołdem a rezonansem, obecne są w tuzinie opowiadań i fragmentów Antoniego Libery, które ukazują się właśnie nakładem PIW. I nie one są największym zaskoczeniem, lecz ich układ i rytm: zaskakujący i dopowiadający, niczym światło rzucone przez reżysera na pogrążoną dotychczas w ciemności scenę.

Wydawca – a może autor? – poskąpił nam zwyczajowej w zbiorze krótkich próz noty o pierwodrukach: to prawdopodobnie pierwsze zadanie postawione przed czytelnikiem.

Nie wiem, czy wywiązałem się z niego wystarczająco, ale już pierwszy rzut oka na spis treści pozwala rozpoznać trzy opowiadania opublikowane przed dziesięciu laty jako zbiorek w Bibliotece „Więzi”. Zapis o Miazdze Andrzejewskiego, relacja z ostatniego spotkania z Beckettem oraz Najwcześniejsze wspomnienie (które obecnie opublikowane zostało pod innym, znacząco zmienionym tytułem) ukazały się z kolei w tomie Błogosławieństwo Becketta i inne wyznania literackie, opublikowanym w 2004 roku przez Sic!, Ulica Polska 1 – czy nie była już kiedyś wydrukowana pod tytułem Gdynia – Dworzec Morski? Na pewno tak, skoro przywoływana jest przez krytyków i prasę sprzed kilku lat. Prześwietny Kompot z wisień miał aż kilka debiutów – w gdyńskiej „Blizie”, na łamach „Kwartalnika Artystycznego Kujawy i Pomorze” i, we fragmencie, na łamach portalu Teologii Politycznej. Doświadczenia Gustawa nad Lemanem pozwoliły mi się kulać ze śmiechu chyba jeszcze za sprawą emigracyjnego „Pulsu”, od tego zaś czasu Liryki lozańskie. Wariacje na temat Jerzego Pilcha przedrukowywane były zresztą bodaj najczęściej ze wszystkich krótkich utworów pisarza.

Jak się wydaje, w najnowszym zbiorze nowe są (a przynajmniej – być może przeoczyłem jakieś niszowe miejsce publikacji – nieobecne na szerszą skalę w lekturowym obiegu) trzy pierwsze teksty, o tytułach niełatwych w cytowaniu: Najlepiej się nie urodzić (uwertura tragiczna), Opowieść idioty. Witold Gombrowicz in memoriam oraz Rok 1967. Ende vom Lied.

Są to zarazem teksty najbardziej wstrząsające.

Spośród nich zaś najbardziej wstrząsający jest pierwszy, tytułowy zarazem dla całego tomu.

Najlepiej się nie urodzić nie sposób formalnie określić mianem wspomnienia, skoro opisuje wydarzenia sprzed siedmiu, a następnie sprzed czterech i wreszcie trzech lat przed narodzeniem autora. Jest to jednak tekst napisany w formie relacji, najbardziej osobistej, jaką można sobie wyobrazić: opisuje okoliczności ocalenia matki Antoniego Libery, poznania przez nią jego ojca, a następnie – ocalenia przez nią, być może, jego życia (a przynajmniej wyciągnięcia go, w fatalnym stanie zdrowia, z ubeckiego aresztu śledczego wiosną 1946 roku).

Historia ocalenia matki rozpoczyna się „pewnego upalnego, czerwcowego dnia w Warszawie, na krótko przed wielką akcją likwidacyjną getta, która zaczęła się w lipcu 1942 roku”. Sięgam w tym miejscu po cudzysłów, jak najchętniej sięgałbym poń w każdym momencie, w którym przyszłoby mi odwoływać się do treści tej relacji: nie tylko nie wyobrażam sobie bowiem, żebym zdołał własnymi słowami choć trochę przybliżyć atmosferę paraliżującej grozy, dominującej we wspomnieniu, lecz także jestem przekonany, że skaziłbym je tonem – w najlepszym razie – rzeczowej banalności.

Ostatecznie bowiem w literaturze (również polskiej) prób oddania niemożliwego do oswojenia myślą wydarzenia, jakim jest Zagłada, jest tyle, że – nawet jeśli nie rozczytujemy się, z bolesną pasją, w książkach tego rodzaju, nawet jeśli nie traktujemy ich jako pewnego rodzaju źródła – większość faktów i sytuacji, które pojawiają się w tym wspomnieniu, jest nam najpewniej znana. Logistyka wychodzenia z getta warszawskiego, od pierwszych prób nawiązania kontaktu z kimś „po stronie aryjskiej”, poprzez mobilizowanie (wydobywanie spod ziemi) pieniędzy, labirynty podwórzy z kilkoma bramami, obrzydliwość szmalcowników, lęk i odwagę osób okazujących pomoc, ba, nawet wątek bezpiecznego (w miarę) majątku ziemiańskiego gdzieś pod Grójcem – wszystkie te sytuacje pojawiają się przecież, w różnych stylistykach, z różnym rozłożeniem akcentów, w setkach i tysiącach zapisów dotyczących Zagłady na ziemiach polskich. Można wręcz powiedzieć – z zakłopotaniem, jakie czujemy, doświadczając własnego zobojętnienia – że zostały zbanalizowane: są to klocki fabularne, po jakie sięgnie każdy amator-scenarzysta czy literat, usiłując coś napisać o tamtych wydarzeniach, znając je nie z doświadczenia czy z tekstów źródłowych, lecz z innych „tekstów kultury”. Prawdziwi tajniacy stylizują się na filmowych łapsów w długich płaszczach, Zagłada opisywana bywa po raz kolejny na podstawie wcześniejszych tekstów czy sztuk traktujących o Zagładzie.

Co prawda również na poziomie samej konstrukcji tekstu osiąga Libera efekt wstrząsający – w znacznej mierze za sprawą materialności relacji, jej konkretu. Wydawałoby się, że rzeczowość jest znakiem rozpoznawczym literatury traktującej o Zagładzie już od czasów Borowskiego – ale autorowi Najlepiej się nie urodzić udało się i na tej płaszczyźnie stworzyć nową jakość. Przykładem tego jest choćby przebieg negocjacji z życzliwą polską rodziną po drugiej stronie muru w kwestii sprzedaży maszyny dentystycznej po zmarłej ciotce (to właśnie pieniądze z tej sprzedaży mają sfinansować ucieczkę) – negocjacji prowadzonych za pomocą tzw. aparatu monterskiego (słuchawka z tarczą), którym można podpiąć się, oczywiście nielegalnie, w dowolnym miejscu sieci telefonicznej, nadal biegnącej przez tereny getta; negocjacji, w których „rozmównicą był wierzchołek drabiny przystawionej do ściany pod puszką telefoniczną, a cała długa rozmowa odbywała się w mroku”. Nie inaczej w przypadku racjonalizacji, po które sięgają szmalcownicy, wykonując swoją plugawą robotę („Co za mnie? Jakie za mnie?”, obruszył się na to sąsiad. „Za kogo wy mnie bierzecie?” „Za gnidę, za pomagiera”, wyjaśnił spokojnie drugi. „A pomagierzy też płacą. Czyż nie łamią przepisów?”). Nie inaczej w próbie opisu nierealnego niemal osamotnienia bohaterki, jej wyłuskania z kondycji ludzkiej na ludnych przecież placach i ulicach Warszawy („Co robić więc? Gdzie iść? Na jaką postawić kartę? Ruszyła w końcu przed siebie, nie mając żadnego celu”).

A jednak nie ta materialność relacji jest w Najlepiej się nie urodzić cechą najważniejszą, nie ona przesądza o wyjątkowości tego zapisu.

Jest nią, w moim przekonaniu, skondensowany w krótkim opowiadaniu opis ogromnej liczby modalności postaw, zachowań i odczuć Polaków wobec Żydów oraz Polaków pochodzenia żydowskiego (i odwrotnie) obecnych w wojennym i powojennym czasie. Opis zarazem bezwzględny (to jest odrzucający wszystkie fałszywe filtry czułostkowości, unikania obrazów drastycznych czy solidarności z którąś z opisywanych wspólnot) i wnikliwy psychologicznie zgodnie z najlepszymi tradycjami europejskiej prozy. Opis, dodajmy (chociaż tu znów waham się przed socjograficzną topornością kategorii, po które sięgam), dokonany z perspektywy szczególnej: rodziców autora, Polki i Polaka pochodzących z rodziny żydowskiej od kilku pokoleń zasymilowanej, nie tylko uczestniczących w polskiej kulturze i życiu publicznym, lecz i kulturę tę i życie publiczne współtworzących. Zarazem jednak – po pierwsze, nienależących, już z to z racji świadomego wyboru, już to braku predyspozycji, do żadnej z wielkich wspólnot religijnych istniejących w Polsce przed wybuchem wojny – ani do Kościoła katolickiego, ani do innych denominacji chrześcijańskich, ani do wspólnoty wyznawców judaizmu. Po wtóre zaś – identyfikujących się jako Polacy, lecz z żywą i bolesną (choć różna jest intensywność tego bólu w czasie) świadomością, że niemal powszechnie postrzegani są jako Polacy pochodzenia żydowskiego, i nawet, jeśli postrzeganie ich w ten sposób nie wiąże się (jak podczas okupacji niemieckiej) z bezpośrednim zagrożeniem życia, to z reguły jest źródłem dystansu, oddalenia, obcości. Dalej zaś – dalej toczy się gra luster, czyli gra w „on/ona wie, że ja wiem, że on/ona wie, że ja jestem pochodzenia; i co ja, i co on/ona, co my zrobimy z tą wiedzą?”, czyli polsko-żydowskie softpiekło.

Doprawdy, w palecie (niepotrzebnie kolorowe słowo) postaw zaprezentowanych w pierwszej części opowiadania nie brakuje mi niemal żadnej z tych, jakie znam z relacji o Zagładzie. Bezinteresowność (choć wyrosła na poczuciu wdzięczności) Szmula-telefonisty, lęk, gotowość pomocy, odruchy szlachetności i rezerwy krótkie jak grymas twarzy czy powstrzymany gest (dostrzeżone jednak przez Liberę) u polskiego sąsiada (tego od maszyny dentystycznej). Plugawość szmalcowników i lisia układność znajomego dozorcy. Szczodra, sprawna i szlachetna zarazem (taka, jaka marzyłaby się nam u wszystkich) pomoc pani Uklejskiej, przedwojennej dyrektorki szkoły, mokotowskiej inteligentki – chociaż i jej w delikatnej sytuacji wymknie się słowo, które ona sama uzna za niewłaściwe; oferta pomocy złożona przez siostrę Franciszkę z Lasek, trochę w duchu i stylu Simone Weil; pełna poloru gościna w ziemiańskim domu; anonimowi, lecz przecież przerażająco tutejsi sprawcy pogromu kieleckiego. Wszystko to odmalowane przy pomocy pojedynczych fraz, gestów lub ich nieobecności, do wyjątków należy zapisana wprost refleksja rozważającej ucieczkę z getta matki, że „ludzi, których się ceni, szanuje i podziwia, nie można stawiać w obliczu tak piekielnego wyboru, jakim jest wybór pomiędzy śmiertelnym zagrożeniem a wstydliwą odmową. Można najwyżej z dystansu […] dawać do zrozumienia, że ma się jakieś kłopoty i bardzo by się przydała taka lub inna pomoc”.

W tym miejscu jednak dochodzi do głosu autor, który nieraz – ukazawszy nam już swoją wirtuozerię pisarską – lubi z krotochwilnym niemal zadowoleniem spotęgować wyzwanie, tak jakby dodawał do świetnego rysunku, ot tak, jeszcze jeden wymiar lub wznosił kolejne piętro ekwilibrystycznej konstrukcji.

Losy jego matki i ojca, którzy przetrwali wojnę i Zagładę, w powojennym czasie splatają się bowiem z drugim najstraszniejszym doświadczeniem mieszkańców Polski w XX wieku, czyli zaprowadzeniem komunistycznych rządów. Wspomnę tylko o jednym, niezbędnym mi do dalszego wywodu, elemencie treści: ojciec autora, który podczas wojny był członkiem AK (z PPS-owskim rodowodem) i walczył w powstaniu warszawskim, został wiosną 1946 roku aresztowany przez UB. Matka, mimo że w tym czasie w żaden sposób z nim nie związana, podejmuje próbę uratowania go, co wymaga odwołania się do pomocy krewnego robiącego w tymże UB karierę.

Znów los, który brzmi znajomo, by nie rzec – typowo. Materialny opis jest podobnie „przylegający” i gęsty co w pierwszej części, autor zaś, przez chwilę wykorzystujący do swoich celów małpią złośliwość dziejów, stawia nam przed oczami ironiczną figurę sobowtóra. Po wojnie bowiem nie tylko odzyskała swoje znaczenie, choć z odwrotnym znakiem, kategoria wyglądu: również obdarzone nim osoby po raz kolejny obserwują twarze innych, chcąc odkryć, czy tamci dostrzegają ich wygląd i czy ma on dla nich znaczenie. Tak, to polsko-żydowskie softpiekło, które nabiera jednak dziwnie konkretnej kanciastości przez kolejną dekadę lub dwie, kiedy to wysoki rangą ubek kieruje się, podczas zabiegów o uwolnienie aresztanta, jednym kryterium: czy ów jest z „naszych”; kto inny operacjonalizuje zapis swojego nazwiska, to usuwając zeń przedwojenny, „niepolsko brzmiący” człon, to przywracając go, w zależności od adresata pisma. Od hańby postrzegania ludzi przez pryzmat „krwi” zdaje się nie być ucieczki – tak przynajmniej sądzi, w końcowej części relacji, jej bohaterka:

Było to dla niej straszne. Udowadniało bowiem, że wbrew wszelkim pozorom – wbrew kolosalnym wysiłkom – nie wyzwoliła się wcale z atawistycznych odruchów. Że podział na „swoich” i „obcych”, którym tak się brzydziła, nadal w niej pokutuje. […] I jakikolwiek był powód takiego postępowania – poczucie dumy, godności, obawa przed odrzuceniem albo nawet odwetem – świadczyło to o jednym: że dzieli bezwiednie ludzi według dziedzictwa krwi. A to ją stawiało na równi z każdym, kto robił to samo, po którejkolwiek był stronie, cokolwiek miał na względzie – wrogość czy solidarność, awersję czy lojalność.


Te same motywy – ciężar złożonej tożsamości polsko-żydowskiej, różne odmiany niebezpieczeństw, pokus i upokorzeń, jakie niesie ona za sobą, doznanie nieusuwalnej odrębności, wyróżnienia i naznaczenia – pojawiają się w Roku 1967. W trzeciej z nowych próz, Opowieści idioty, przewijają się najbardziej dyskretnie; tam z kolei najsilniej dochodzi do głosu namysł nad absurdalnością istnienia, pominięty przeze mnie przy omawianiu Najlepiej się nie urodzić, ale też tam obecny: tragizm życia w getcie z przeczuciem zbliżającej się zagłady podkreślony jest przez fakt, że matka i ojciec autora po raz pierwszy spotykają się w getcie wiosną 1941 roku na prywatnym seminarium humanistycznym, tamtego dnia poświęconym rozważaniu sentencji Teognisa. Tak, tej tytułowej: „Najlepiej się nie urodzić”.

Dlaczego zatem te trzy relacje nie zostały wydane osobno, jak stało się w 2013 roku z minizbiorem Niech się panu darzy? Dlaczego zostały połączone z dziewięcioma innymi tekstami opublikowanymi wcześniej, niektórymi, jak wspomniałem, wielokrotnie? Tekstami przy tym o różnym charakterze: są wśród nich klasyczne opowiadania, oderwane fragmenty, rzeczowe relacje autobiograficzne. Różni je nawet nastrój: z tekstami w większości utrzymanymi w minorowym tonie kontrastuje groteska buffo, jaką są Liryki lozańskie.

Wszystkie wcześniejsze teksty, niezależnie od ich popularności czy daty i miejsca wydania, łączy jedno: stanowią zapis, dokonywany pod różnym kątem i różnymi metodami, samopoczucia i oglądu świata myślącego Polaka żyjącego w drugiej połowie XX wieku.

Dołączenie do nich trzech nowych relacji – więcej: postawienie ich na wstępie książki, opatrzonej tytułem pierwszego z nich! – nie oznacza przecież czysto mechanicznego zabiegu wydania „rozszerzonego zbioru opowiadań” (takie rozumienie byłoby może zasadne w przypadku innych autorów, ale nie Libery). Odczytuję je jako wyraz przekonania, że zrozumienie sytuacji współczesnego Polaka – a na pewno Polaka-inteligenta – nie jest możliwe bez głębokiego zrozumienia i przeżycia doświadczeń „polskiego inteligenta żydowskiego pochodzenia”. I dramatycznego supła swojskości‒obcości, zaciąganego, aż do skrzypienia powroza, przez nazizm i komunizm.

To niecodzienna sytuacja: teksty od lat obecne w obiegu czytelniczym, mające swoją wymowę, układające się w pewną opowieść czy zapis, nagle zyskują nowy sens z chwilą dołączenia do nich trzech innych, pokrewnych im formą. Czy to nie jeden z ulubionych zabiegów Antoniego Libery – dodanie pewnej całości, spójnej i samoistnej, dodatkowego wymiaru? Przypomina mi to trochę doświadczenie znane z wizyty u okulisty: w owalu wypełnionym drobnymi, różnokolorowymi, na pozór chaotycznie rozmieszczonymi plamkami dostrzegamy nagle kontur cyfry lub litery (i okazuje się dzięki temu, że nie jesteśmy daltonistami). Albo, bardziej jeszcze, starą sztukę japońskich stolarzy i cieśli, tsugite, udoskonaloną w naszych czasach przez Shinobu Kobayashiego: podziwiamy stworzone przez nich bez użycia gwoździ biurka czy stojaki na książki (dodajmy, typowo inteligenckie meble), aż nagle odkrywamy, że cała konstrukcja, kilkupoziomowa i misterna, trzyma się na niewielkiej zawleczce, wciśniętej gdzieś u podstawy, która utrzymuje całą strukturę w równowadze – jeśli ją wyciągnąć, całość na naszych oczach złoży się z suchym trzaskiem w stos deszczułek.

Antoni Libera: Najlepiej się nie urodzić i inne teksty prozą.
PIW,
Warszawa 2023 s. 328.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.