06/2024

Szymon Wróbel

Zbigniew Mikołejko
albo apostoł na uniwersytecie

Zbyszka Mikołejkę poznałem za sprawą Tadeusza Komendanta. Musiało to być gdzieś w 1993 roku. Wiele lat później dowiedziałem się, że Mikołejko pod nieobecność Komendanta w jego mieszkaniu opiekował się ogromnym kotem oraz barokowymi kwiatami zdobiącymi balkon przy ulicy Portofino. Pierwsze kontakty z Mikołejką były wielce niefortunne. Miałem zasilić Zakład Filozofii Religii w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN kierowany przez Mikołejkę, który odbył nawet ze mną rozmowę kwalifikacyjną, mobilizując mnie do lektury jakiejś ogromnej książki z psychologii religii niemieckiego badacza, którego nazwiska już nie pamiętam, choć pamiętam, że i sam Mikołejko tego nazwiska nie był w stanie sobie przypomnieć. Mikołejko jednak, gdy tylko zorientował się, że moja ewolucja intelektualna biegnie raczej w kierunku filozofii umysłu, psychoanalizy i teorii języka, wycofał swoje poparcie dla mojej osoby. W rezultacie przegrałem konkurs na zatrudnienie i tylko dzięki wsparciu innych profesorów w końcu zostałem zatrudniony w Zakładzie Filozofii Logiki i Kognitywistyki.

Mikołejko od tej pory zachowywał wobec mnie słuszny dystans, traktując mnie jak zdrajcę i analitycznego sprzedawcę pojęć, ja zaś odwzajemniałem jego nieufność, widząc w nim raczej choleryka i reakcjonistę, osobowość trudną w kontaktach i z gruntu antynowoczesną. Jadu dodał również fakt, że szerokim łukiem ominąłem dyskusję i spotkanie z nim jako autorem książki Żywoty świętych poprawione, która odbyła się w moim rodzinnym mieście Kaliszu. Komendant ograniczył się do suchej uwagi i reprymendy – „Mógłbyś przynajmniej udać miłego i zainteresowanego”. W rezultacie w zasadzie miałbym wszystkie powody, aby milczeć o Mikołejce, szczególnie dziś, dzień po jego śmierci. Jednak czuję potrzebę powiedzenia czegoś na temat jego niebanalnej i niezwykle charakterystycznej osobowości. Powiedziałbym – osobowości demonicznej i osobnej.

Saturnaliach Makrobiusza jedna postać sympozjum przypisuje Egipcjanom przekonanie, że cztery bóstwa przewodniczą narodzinom każdego człowieka: Daimon, Tyche, Eros i Ananke. Życie każdego z nas musi spłacić hołd tym czterem bóstwom i nikt nie powinien próbować uniknąć haraczu, jaki słusznie im się należy, nikt nie powinien próbować przechytrzyć bóstw. Daimon musi być usatysfakcjonowany, albowiem zawdzięczamy mu charakter i naturę; Eros, ponieważ od niego zależą płodność i wiedza; Tyche i Ananke, ponieważ sztuka życia wiąże się z poszanowania tego, czego nie możemy uniknąć. Sposób, w jaki każda osoba odnosi się do tych czterech mocy, określa jej etykę i charakter. Jedno bóstwo jest jednak wyróżnione: Demon przenika wszystko i jest wszędzie obecny. Demon jest obecny w każdym zakamarku naszej myśli i każdym atomie naszego działania. Życie człowieka głęboko religijnego – Zbigniewa Mikołejki – przebiegało pod znakiem demona. Mikołejko miał głębokie przeczucie, że życie człowieka uwikłane jest w demoniczny porządek, od którego nie sposób się odwrócić.

Autor We władzy wisielca uwielbiał kryminały, ale nade wszystko horrory. Widzę go w roli namiętnego czytelnika prozy H.F. Lovecrafta, dla którego niedostępność prawdziwej zewnętrzności jest kluczowa. W prozie Lovecrafta świat może nas nie tylko odpychać, lecz także pchać do czegoś niezrozumiałego, a nacisk, jaki kładzie on w swoich opowiadaniach na materialność anormalnych istot, odróżnia go od powieściopisarzy nurtu gotyckiego czy nawet od E.A. Poego. Mikołejko uwielbiał horrory, a nie baśnie lub fantazje. Kosmos zawiera w sobie tajemnicę. W sensie materialnym. To świat głęboko demoniczny.

Pamiętam, jak kupiłem już w 1998 roku jego książkę Emaus oraz inne spojrzenia do wnętrza Pisma, którą czytałem fragmentami z ogromnym zainteresowaniem. Była mi całkowicie obca swym hermeneutycznym przejęciem i niezwykle bliska ze względu na ujawnioną tam miłość bliźniego jako obcego. Jednak chwila odkrycia przeze mnie demona Mikołejki miała miejsce podczas obrony pewnego doktoratu pisanego pod patronatem Cezarego Wodzińskiego. Byłem w tym przewodzie przewodniczącym komisji doktorskiej. Pamiętam swoje olśnienie i fascynację recenzją napisaną przez Mikołejkę, która wydała mi się małym dziełem sztuki literackiej, czymś znacznie bardziej interesującym i oryginalnym od samego doktoratu. Powiedziałem wtedy, podczas obrony, kierując głos w stronę doktorantki: „Nie wiem, jak zakończy się ta obrona, ale już pani odniosła sukces, prowokując prof. Mikołejkę do tak doskonałej twórczości filozoficznej”. Nigdy nie zapomnę uśmiechu Wodzińskiego po tych słowach i zdumienia Mikołejki. Ten drugi oniemiał. Tak, obrona zakończyła się pełnym sukcesem. Sukcesem zakończył się także mój przewód habilitacyjny. Tadeusz Komendant zadzwonił do mnie już po torturach habilitacyjnych z szyderczym pytaniem – „No i co wymęczyli cię bardzo?”. Nie wiedziałem jeszcze, że Mikołejko już mu doniósł o moim pyrrusowym zwycięstwie. Tak, głosowanie było dla mnie korzystne, ale jak orzekł Mikołejko, wykład wygłosiłem, jakbym uznał, że znajduję się w liceum karmelitanek.

Od tej pory, tj. od chwili przywołanego doktoratu, nie habilitacji, na pisarstwo Mikołejki spoglądałem głównie jak na dzieło sztuki, a nie dzieło filozoficzne lub tym bardziej naukowe. To nie przypadek, że Mikołejko tyle publikował w „Twórczości”. Drukował tam chyba wszystkie zapowiedzi swoich kolejnych książek. Tak, był pierwszorzędnym pisarzem. Na tym jednak jego misja się nie kończyła. Jaka to była misja?

Michel Foucault twierdził, że istnieją zasadniczo czterej głosiciele prawdy: prorok, który zapowiada, że prawda (aletheia), polityka (politeia) i moralność (ethos) zaistnieją w przyszłości jako jedność, mędrzec, który stara się przemyśleć ontologiczne warunki takiej jedności, technik, który próbuje każdy z tych elementów przemyśleć osobno, poza ich domniemanym związkiem, oraz parezjasta, który zaświadcza, że ten związek jest konieczny i strukturalnie stały. Mikołejko nie reprezentował żadnej z tych czterech form podmiotowości. Autor Prowincji ciemności nie był także prorokiem czytającym znaki transcendencji. Powiedziałbym, że był apostołem, który nie jest świadkiem lub pamięcią po przeszłości, ale jest wiernym, który nie istnieje uprzednio wobec wydarzenia dyskursu cudu: dyskursu tego, co niewypowiadalne, tj. milczącej intymności i mistyczności tajemniczych słów. Prorok odnosi swoją mowę do przyszłości, apostoł poczyna wypowiadać swoje słowa już po nadejściu Mesjasza. Jego czasem jest teraźniejszość. Apostoł żyje nie w czasie chronologicznym i apokaliptycznym, ale w czasie pozostającym między wiecznością a marnym trwaniem nagiego życia.

Zbigniew Mikołejko był w pełni świadom tego, że Bóg ma do wykonania dwa dzieła: dzieło stworzenia i dzieło zbawienia. Z tym drugim łączą się prorocy, a z pierwszym aniołowie jako pośrednicy. W chrześcijaństwie te dwa czyny przypisane są Ojcu i Synowi. W muzułmańskiej tradycji odkupienie przewyższa stworzenie. Nie wystarczy czynić, trzeba umieć zbawić to, co się uczyniło. Anioły są pośrednikami Stworzenia, a prorocy i apostołowie – jako istoty cielesne – pośrednikami odkupienia. Oznacza to, że świat zbawi nie moc anielska lub demoniczna, ale moc cielesna. Jak powiada Giorgio Agamben, „odkupienie jest niewykorzystaną mocą twórczą, która zwraca się ku sobie samej”. Odkupienie samo się zbawia. W świecie stworzonym nie istnieje nic, co kiedyś nie będzie musiało zginąć.

Widzę Mikołejkę jako apostoła zagubionego w labiryncie Polskiej Akademii Nauk. W PAN autor książki W świecie wszechmogącym wyglądał na człowieka całkowicie zagubionego, ale nie bezrobotnego. Nigdy nie zapomnę jego błędnego wzroku szukającego słuchacza podczas jego spontanicznych oracji. To poszukiwanie drugiego człowieka było prawie rozpaczliwe. Wszystkie jego wystąpienia publiczne były pełne emfazy, zaangażowania, jakby odgrywał jakiś teatralny performance. To nie przemawiał demagog ani człowiek nauki, ale właśnie apostoł. Zwracając się do grona socjologów, nigdy nie pytał o liczby, zawsze pytał o sensy. Pamiętam jedno z takich wystąpień, kiedy wypominał socjologom, że nie zajmują się światem, który nas otacza, światem doświadczanym. Dla apostoła nauka jest skorumpowana przejęciem się rozumem statystycznym, spoglądającym jedynie w ankiety i badanie fokusowe. Mikołejko pytał nieustannie – kto zajmie się naszym światem, światem przeżywanym za dnia i w nocy? Kiedyś wydawało mi się to nieco histeryczne, dziś byłbym gotów stanąć po jego stronie.

Mikołejko zadzwonił do mnie chyba tylko raz, prosząc mnie o wsparcie dla jednej książki na temat środowiska LGBT w kościele katolickim. Jakże przecenił moje wpływy. Nie mogłem nic uczynić na korzyść tej książki. Pamiętam za to, jak kiedyś, już wychodząc z IFiS‑u, przechodziłem koło otwartych drzwi jego gabinetu, gdzie siedział z wieloma młodymi osobami, w tym autorką wspomnianej książki na temat wierzących LGBT, nadal nauczając, dowcipkując i paląc papierosy. Rzucił w moją stronę niczym przekleństwo tylko jedno szydercze pytanie – „Szymonie, i jak tam twoja recenzja na temat woli, która jest silniejsza od rozumu?”. Zająknąłem się tylko i powiedziałem, że żałuję, że moje recenzje są bardziej znane niż moje książki. On pozostanie znany głównie ze swoich książek.

Był egzaltowany. Z pewnością. Przynajmniej gdy chodziło o sprawy zasadnicze. Był nieprzejednany. Nie przeczę. Przynajmniej gdy chodziło o krytykę ciemnoty polskiej prowincji, która przerażała Mikołejkę bardziej niż dialektyka oświecenia. Poprawiał żywoty świętych. Z pewnością. Poprawianie jednak oznaczało sprowadzanie ich do materialnej ziemskiej treści. Był bardzo ziemski, choć nigdy nie stał twardo za ziemi i głowę miał zawsze w chmurach. Fascynowała go śmierć, choć jej nie ulegał. Pragnął jedynie doświadczyć sytuacji ostatecznej z perspektywy słowa. Pozostał w spektrum wpływów, ale nie chorej fascynacji, ciemnych mocy i okrutnych liturgii przenikających praktyki religijne. Zdawał sobie sprawę, nieco jak Rene Girard, z roli przemocy, ale też siły pojednania w życiu zbiorowym. Być może z tego powodu stał się takim zaciekłym krytykiem religii smoleńskiej. Obawiał się powrotu szubienic na ulicy i dominacji w tarocie życia karty wisielca, tj. nekroprzemocy. Błądził naprawdę skutecznie i śnił naprawdę realistycznie. Być może był niewiernym wiernym i wylewał wiecznie swe gorzkie żale na czas popkultury. Wierzył, że tylko miłość ratuje myślenie, i obserwował koniunkturę na monstrualność dziś obecną w wirtualnych światach. Zbigniew Mikołejko oddający się spektaklom zmysłów przyglądał się nieustannie ciału, odcieleśnieniu i ponownemu ucieleśnieniu w tekstach i praktykach kultury dawnej i współczesnej. W tych tekstach się zatracał.

Zapamiętam na zawsze, jak kaszląc na cały Pałac Staszica, sapiąc i dysząc, krokiem Don Kichota, choć już z bardzo pochylonym profilem ciała, biegnie na radę naukową w białych rękawiczkach chroniących przed alergią i chwyta ramę krzesła, na które powoli się osuwa. Ja – Sancho Pansa, pytam go jedynie, czy mogę mu w czymś pomóc. Odpowiada szorstko, ale nie oschle: „To zaraz minie”.

Zbigniew Mikołejko: We władzy wisielca, tom 2 Ciemne moce, okrutne liturgie.
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria,
Gdańsk 2024, s. 512.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.