06/2022

Wojciech Stanisławski

Zdania urwane w połowie

Zdecydowana większość wołyńskich opowieści ma wspólną strunę, brzmiącą dużo mocniej niż w innych narracjach o wojnie. Niemal z reguły spisywane są z perspektywy dziecka mieszkającego na wsi, doświadczającego w cieniu morwy i czereśni arkadyjskiej urody kosmosu, osadzonego w quasi-reymontowskiej wspólnocie: hierarchicznej, czasem brutalnej, ale oferującej swym członkom mocne oparcie.

Konsekwencją tego jest jednak dodatkowy szok towarzyszący zbrodni i rozpadowi świata. Zło nie przychodzi z zewnątrz, nie wjeżdża na czołgach, nie mówi obcymi językami i nie nosi nieznanych mundurów; pojawia się poprzez przemienienie znanej dotychczas Arkadii. Siekiera wyrasta w rękach sąsiada, pętla zwisa z czereśniowej gałęzi. Taka sytuacja powoduje najgłębsze, najbardziej radykalne z możliwych odebranie poczucia bezpieczeństwa. Przemiana znajomego w obce jest lejtmotywem klasyki horroru (by wspomnieć tylko Coś Johna Carpentera z roku 1982), ale w świecie realnym doświadczają jej dzieci z mieszkań z niebieską kartą, z domów, w których rozkwitła schizofrenia, z chałup Wołynia.

Zdecydował zresztą o tym sam przebieg wypadków: wśród osób ogarniętych rzezią wołyńską (z definicji „wiejską”) największy odsetek tych, którzy przeżyli, stanowiły dzieci (bo było ich najwięcej, bo było im najłatwiej się ukryć, bo zdobywano się na największe poświęcenie, żeby je ocalić). One też jako jedyne miały szanse otorbić lub przepracować to doświadczenie: ich dorosły świat rozpoczynał się Wołyniem, lecz na nim się nie kończył, w odróżnieniu od dorosłych „ocaleńców”, którzy nie byli już w stanie przekroczyć horyzontu katastrofy. Więc każda opowieść – czy to z antologii Dziewczyny z Wołynia, czy z epatujących makabrą opowiadań Srokowskiego – rozpoczyna się od takich samych obrazów Arkadii przed przemienieniem/przemieleniem: Czereśnie rosły bujnie. Puchły pierogi z wiśniami. Mieliśmy krowę i białą chatę. I had a farm in Africa.

Rozpoczyna się – albo nie rozpoczyna, nikt chyba jeszcze nie wpadł na tak szalony pomysł, by sporządzić statystykę relacji i ech literackich Września, zsyłek, Zagłady, okupacyjnego terroru, powstania i Wołynia (w dodatku – z uwzględnieniem liczebności straumatyzowanej populacji), ale intuicja jest dość powszechnie podzielana: wołyńskich obrazów jest relatywnie najmniej. A w dodatku te, które powstały, najczęściej pozostały tylko relacjami: sporządzone późno, zwykle językiem zakrzepłym w przedwojennej retoryce, „źle urodzone”, nie miały szans dotrzeć do czytającej publiczności miejskiej: jako jedyny bodaj trafił tam tytan pracy literackiej, w dodatku nie odwołujący się do własnych doświadczeń, Włodzimierz Odojewski z Zasypie wszystko, zawieje.

Katarzyna Surmiak-Domańska nie napisała powieści, lecz reportaż, nie o samej rzezi wołyńskiej, lecz przede wszystkim o jej zatartej i wypartej pamięci. Odtworzyła w nim historię „po mieczu” – śmierć lub przetrwanie swoich babć i ich dzieci, uparte milczenie ojca – lecz przypomniała też, za sprawą Czystki, starą skądinąd prawdę, że być może pisanie historii na nowo przez każde kolejne pokolenie jest jedynym sposobem, by uczynić tę historię „żywą” i przyswajalną dla kolejnych roczników.

Ceną za to jest ryzyko „aberracji prezentystycznej”, to jest narzucania przeszłości współczesnych standardów i rzutowania na nią współczesnej wrażliwości. Ryzyko w przypadku Czystki wyjątkowo duże, autorką książki jest bowiem wieloletnia reporterka „Dużego Formatu” i „Wysokich Obcasów”. Przewrotność całej sytuacji polega zaś na tym, że szczególny wektor uwrażliwienia, swoisty dla autorek „WO”, w tym przypadku przyniósł świetny efekt na polu uprawianym dotychczas jedynie przez paleopatriotów.

Ten wektor uwrażliwienia niełatwo scharakteryzować w kilku słowach i autor noty o Katarzynie Surmiak-Domańskiej w Wikipedii czyni jej krzywdę, politrucko redukując ulubioną przez nią tematykę do „przeciwstawiania się kulturze patriarchatu i kulturze macho, badania zjawisk odradzającego się nacjonalizmu […] i ofiar […] przemocy w rodzinie oraz księży pedofilów w Polsce i w Irlandii”. Tak nie jest, a przynajmniej nie zawsze: ksiądz Bierut, jeden z protektorów rodziny Surmiaków w przedwojennych czasach i jej towarzysz w dniach poprzedzających rzeź, choć opisany bez kolanopokłonności, a miejscami cierpko, jest po prostu jedną z osób dramatu. I nawet cieńsze od nitki babiego lata domniemanie, że trafiające na jego talerz pierogi z serem – „maleńkie, pękate, dopieszczone zgrabnymi paluszkami” – były vehiculum pieszczoty zgrabnych paluszków gospodyni, niewinnym, lecz nie wolnym od tęsknoty – nie czyni zeń jeszcze przemocowo-patriachalnego proboszcza‒pedofila.

Mniejsza jednak o księdza Bieruta. Fenomenem książki Surmiak-Domańskiej i jej siłą jest to, że zachowała uważność i wrażliwość autorki prac o kulturze patriarchatu, opowiadając inną niż dotychczas historię. Źródeł materialnych i pisanych do dziejów jej rodziny zachowało się tyle, co nic, historiografia nie jest zresztą najsilniejszą stroną reporterki: opracowania, do jakich się odwołuje, są dość przypadkowo dobrane, wiele czasu poświęciła na sprawdzanie spraw oczywistych, a gdy sama usiłuje w kilku zdaniach streścić dzieje relacji polsko-ukraińskich w Dwudziestoleciu, nie wychodzi jej to zbyt dobrze. Sięgnęła po metodę zupełnie inną, pokrewną tej, jaką posługują się archeolodzy i poszukiwacze skarbów, opukujący mury, by wykryć miejsca brzmiące głucho. Surmiak-Domańska „opukuje” rodzinną narrację, ten splot słuchanych jednym uchem anegdot, wspomnień i przekomarzań rodzicielskich, na podstawie których ucho dziecka odtwarza i hierarchizuje obraz rodowej przeszłości. Opukuje go – szukając pustych miejsc, anegdot, których brak w zgodnym ciągu doskwiera jak dziura po wybitym zębie, historyjek, które powinny być opowiedziane, lecz ich zabrakło. I dopiero z odlewu tego negatywu – qui tacent clamant – udaje jej się odtworzyć historię wypartą, historię Wołynia.

Żeby opukując rodzinną historię, tyle usłyszeć, trzeba posiadać szczególny rodzaj słuchu: archeolog słyszy pustkę pod cegłą, kot – mysz, a Surmiak-Domańska – zdania urwane w połowie. Zgrabne wekslowanie tematu. Milczenie tak uparte, że znudzi każdego interlokutora. Obracanie wszystkiego w żart, wypieranie się, skargę, która wyrywa się po trzydziestu latach, zapewnianie, że nie, przecież wszystko w porządku… Stare jak świat, rozpaczliwe sztuczki językowe, zapewniające przetrwanie „słabszych”: dzieci, służących, Żydów, kobiet, Murzynów, ofiar przemocy domowej.

W ten sam sposób, z tym samym nastawieniem słuchała nie(d)opowiedzianej historii rodziny Surmiaków i ona sama, i jej czytelniczki, obdarzone tą samą wrażliwością (kto po tylu latach dojdzie, czy stworzoną, czy tylko wydobytą przez lata pracy w „Wysokich Obcasach”?). Wiele nut tej opowieści brzmi zresztą znajomo: Czystka to także historia kobiet samotnych, odważnych, silniejszych od przemocowych lub nieodpowiedzialnych mężczyzn, zepchniętych za sprawą wzorów kulturowych do podrzędnej roli, niewysłuchanych, skrzywdzonych, wzdychających za antykoncepcją lub pod ciężarem traum osuwających się w demencję. Ten trop jest tak oczywisty, tak układający się w całość – tyle że na jego końcu czeka nie wysokoobcasowy happy end (wyzwolenie się z toksycznego związku i odkrycie własnej podmiotowości, z reklamą nowego kremu nawilżającego w bonusie), lecz jeden z najbardziej przenikliwych obrazów wołyńskiej traumy, jaki istnieje w literaturze polskiej. Obraz Bronka Surmiaka, który w wieku osiemdziesięciu trzech lat, po wyjściu z Wołynia Smarzowskiego, nadal potrafi się wymknąć. I to jak mistrzowsko! Niczym jedenastolatek kluczący, by z płonącej chałupy dobiec do pobliskiego lasu:

– Tato, ale sceny mordów – naciskam. – Czy to rzeczywiście tak było?

– Mordy się akurat zgadzają – przyznaje tata niechętnie. – Denerwuje mnie tylko ta pogarda dla szczegółu, te błędy.

[…]

– A mnie się przypomniało, jak mamusia z tatusiem młócili cepami. Jaki to był piękny widok – odzywa się mama z nostalgią. – Tak na zmianę. Raz tatuś, raz mamusia. Z góry na dół, z góry na dół.

– Taaak! – Ojciec się rozpromienia. – Ja tak samo z mamą młóciłem! Na zmianę. W takim zsynchronizowanym rytmie, jak w zegarku. Pac, pac. Pac, pac.


Czy to kolejna relacja o domowej przemocy i marginalizowanych kobietach doprowadziła autorkę, niejako mimochodem, do opowieści o Wołyniu? Czy może, chcąc opowiedzieć o Wołyniu dzisiejszym czytelnikom i czytelniczkom, trzeba po prostu zanęcić ich tym, co znajome – siostrzeństwo, tęsknota, karygodny brak środków kontroli urodzin na powojennych Ziemiach Odzyskanych – by doprowadzić do tego, co (jednak) najważniejsze – „maleńkiej czerwonej kropli na brzuszku”, śladu po kuli? Zresztą, może to nieważne.

Katarzyna Surmiak-Domańska: Czystka.
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2021, s. 288.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.