Metalu u Lebiediewa jest bez liku: spod odparzonego tynku „chruszczowki”, bloku wzniesionego na odwal się w górniczym mieście, sterczy kilka łokci drutu kolczastego, które upchnięto tam zamiast ukradzionych prętów zbrojeniowych, kilometry drutu w tajdze brzęczą, porzucone, na wyszkach, sowieckie harfy eolskie (Granica zapomnienia). Na kazachskiej pustyni drżą i trzaskają w upale blachy porzuconych przemytniczych jeepów (Ludzie sierpnia), na stacjach przeładunkowych Kaukazu Północnego w wilgotnym upale lata okrywają się rosą wagony‑chłodnie, w których trzymane są stosy żołnierskiego mięsa, strzępy zwłok z wojny czeczeńskiej (Ludzie sierpnia), piorun kulisty, znak zagłady, pełznie po szybie, szukając we wnętrzu pokoju miedzianej klamki, metronom na półce wybija minuty (Dzieci Kronosa), w rurkach z metalu szlachetnego płynie śmiertelny gaz, podarunek dla wrogów Rosji (Debiutant). A stronę dalej – w śniegach Północy, jak w staroruskiej bylinie, rozkwita jabłoń i tęczujące lipienie, wypasione na mogiłach łagierników, przemykają w szklistej, czarnej wodzie bezimiennego potoku, a kolce dzikiej róży przesuwają się po opuszkach palców ślepca niczym igła po płycie gramofonowej. W prozie Siergieja, podszytej niepokojem, w której zawsze ktoś usiłuje gdzieś dobiec, kluczy, goni, ucieka, jak w złym śnie, w którym zawsze jest za późno, ściągają się bez przerwy, bez wytchnienia groza i piękno; piękno wygrywa o pół kroku, tylko o pół.
Nie ma do kogo porównać tej prozy, wyrywanie z niej po kęsie podobieństw i przyrównywanie do innych pisarzy Rosji, znajomych, lepiej rozpoznawalnych, robi z Lebiediewowskich książek chimerę, od której jest najdalsza: czysta, jednorodna, jęzor czarnego bazaltu. Po linii najmniejszego oporu idą ci, którzy przekonani, że czynią autorowi przysługę, przyrównują go do Sołżenicyna: trudno o bardziej fałszywy trop, skojarzenie wedle kryterium politycznego (pisze o łagrach, no i o tajnej policji) jest jałowe niczym lista rekomendacji „Readers’ Digest”. Tak, jest u Lebiediewa podobna bezkompromisowość, co u młodego Aleksandra Isajewicza, podobna ambicja, by zmierzyć się z całą straszną przeszłością kraju i wymierzyć jej sprawiedliwość: ale sposób obrazowania, finezyjne gry literackie i po hellingerowsku traktowana pamięć, poetycka uważność, z jaką Lebiediew opisać potrafi dulkę wiosła, kurz podmoskiewskiej drogi, kulejący dukt rękopisu, oddalają go od Sołżenicyna na wiorsty papieru. Może najwyżej tylekroć reprodukowane łagrowe zdjęcie z 1950 roku, na którym zdegradowany porucznik Sołżenicyn kuli się w tiełogriejce z obozowym numerem
Nie Sołżenicyn i nie drugi dyżurny łagiernik, chociaż pasja, z jaką Lebiediew pisze o funkcjonariuszach, absolutny brak taryfy ulgowej, kciuk skierowany idealnie w dół, niczym język wymierzającej sprawiedliwość wagi, jest podobna popielącej pogardzie Warłama Szałamowa. Nie Gieorgij Władimow, mimo oddechu historycznego, który posiadał i którym szczyciło się (szeroka, staroruska pierś!) wielu innych, poczynając od największego z Tołstojów; nie Borys Pasternak i nie Michaił Szołochow, mimo podobnej zdolności do komplikowania ludzkich losów, ich misternego oplatania oczek i haków Historii, jakby powój porastał nieznużenie gęstą, stalową siatkę łagru. Lebiediew pisze w pojedynkę.
Pisze z perspektywy, która literacko nie została dotychczas zarysowana, choć historycznie i biograficznie jest oczywista, wręcz narzucająca się: pisze z perspektywy dziecka (wnuka) zesłanek i kagiebistów (nieraz przywołuje to rodzinne doświadczenie zrośnięcia się, duszenia dwóch gałęzi rodu, posiadania dwóch dziadków, którzy za co innego dostawali medale) i z perspektywy obywatela kraju, który cały wyrasta z mariażu kata i ofiary, wyrasta z gwałtu: z bezgranicznej przemocy, nawarstwiającej się partiami i pokoleniami, pokładami zmarzliny, w które ten geolog z wykształcenia sięga coraz głębiej: nazwawszy dziadka‑kagiebistę, obozy przesyłowe dla uprowadzanych Czeczenów, pustynne łagry Południa, laboratoria, w których FSB szykuje fosforoorganiczne męki dla swoich krytyków w Londynie i Warszawie, pisarz niezmordowanie, gorączkowo bije swój bieda‑szyb niżej, w czas Wielkiej Ojczyźnianej, Wielkiej Czystki i wojny domowej, sięga autokratów i knutów czasów Katarzyny, wszędzie – to różni go od Sołżenicyna może najbardziej – znajdując nieprzebrane cierpienie, okrucieństwo i przemoc; jeśli zaś godność i dumę, to tylko ofiar przyjmujących swój los: czasem tortury, czasem gorszy od nich nakaz dożywotniego milczenia, życia w kłamstwie.
Gdyby Lebiedew pisał horrory – pisałby o strugach krwi strzykających z mchu tundry, kazałby podnosić się i rozpadać, w falach ocieplającego się powietrza, szeregom nieboszczyków, malowałby obrazy w stylu Zdzisława Beksińskiego, hojnie lejąc trutkowatą żółć i fiolet, kolor gnicia. A on – pisze o przywiezionych na daczę przez zapobiegliwego staruszka skrawkach dywaników, „kupionych z pewnością w jakimś hotelu, gdzie wykreślono je z inwentarza – bordowe, z ciemnozieloną obwódką”. Domownicy nie zauważają, że razem z dywanikami do domu wkradły się „bezgłośne kroki, długie korytarze, na których nie ma gdzie przysiąść”, korytarze rodem z komitetu, ministerstwa albo „resortu, którego nazwę pomijano milczeniem”: niczym łata, która stała się spodniami, puszyste dywaniki porastają dom mchem i lękiem. Czym jest zgroza podnoszących się z błota zombie albo i argentyńskiej plaży pełnej konających żuków czy chrabąszczy wobec szuflad i szaf w milionach mieszkań komunalnych i dacz, do których upchnięte zostały zdjęcia z wydrapanymi twarzami, gwizdawka z syberyjskiego cedru, złom odznaczeń – nieskończone ślady przemocy dokonywanej od pokoleń, z którą nawet w najlepszych, najsprawiedliwszych (jeśli były takie) latach Rosji nie usiłowano się nigdy nie to, że uporać, ale nawet powiedzieć o niej? Każdy wie, jak boli stłuczona goleń czy paznokieć, w które uderzymy się – w obrzęknięte już miejsce, w fioletową plamę (kolor wybroczyny) – raz jeszcze. Wyobrazić sobie ten ból podniesiony do wysokiej potęgi, to samo miejsce i rodzina uderzane jeszcze i jeszcze, i jeszcze, chrupka kość strzałkowa, miękka matryca paznokcia uderzane pokolenie za pokoleniem, aż ból rozkołysze się jak czasza wielkiego dzwonu – tym właśnie jest opowieść Lebiediewa. A jednak jej piękno idzie o pół kroku naprzód.
Jeśli w coś wpisywać tę prozę, nie szukając w niej podobieństw frazy, lecz fiksacji, skupienia na jednym: na krzywdzie i poniżeniu, to owszem, można ją wpisać w wielki ciąg, który zaczyna się, hélas! – od Żywotu protopopa Awwakuma czy dopiero od Aleksandra Radiszczewa i Podróży z Petersburga do Moskwy. Kolejne popasy, słupy milowe już znamy: Mikołaj Gogol i Fiodor Dostojewski, Antoni Czechow i Michaił Bułhakow, łagiernicy i Wiktor Jerofiejew: Rosjo, dokądże pędzisz (kibitką, elektriczką i na miotle), daj odpowiedź.
Odpowiedź – której muszą udzielić mędrcy, zamiast zasłaniać się puszkinowskim bon motem o poskrobanym Rosjaninie, spod którego wyłazi Tatar, cytatami z Astolphe’a de Custine’a, Adama Mickiewicza i Lwa Gumilowa – potrzebna jest przede wszystkim na jedno pytanie: dlaczego ten ciąg, ta uważność, to dostrzeganie krzywdy jasno i w przerażeniu nie przełożyło się (albo przełożyło w znikomy sposób) na system władzy i postawy ludzkie. Dlaczego Rosja, w swoich różnych modalnościach i skalach, pozostała w tak ogromnym stopniu krainą okrucieństwa, zadawanego na tylu poziomach: przez oficerów gwałcących czeczeńskie auły, raźnie rwących paznokcie na komisariatach i podających polon w herbacie, przez rodziców, nauczycieli, sąsiadów i dzieci w filmach Andrieja Zwiagincewa – okrucieństwa, które dziś hojnie, beztrosko i desperacko rozdawane jest od Buczy po Mariupol.
Ta odpowiedź jest straszna. Jeśli ktoś pomoże nam ją znaleźć, to Lebiediew, którego słowo sunie jak kolec dzikiej róży po opuszce palca.