10/2022

Wojciech Stanisławski

Złom odznaczeń, strach pokoleń.
Pochwała Siergieja Lebiediewa

Czytam czworoksiąg Lebiediewa od pierwszego tomu, od paraliżującej Granicy zapomnienia, do której dzięki oficynie Claroscuro kolejne tytuły dołączały rok po roku tak zgrabnie, jakby ktoś wpuszczał kolejne naboje (bardzo ciężkie, chromowane, naoliwione ziarna) w bęben nagana. Metaliczna to proza, przyrównywałem już ją gdzieś do zgrabnej herbacianej łyżeczki, która wypala świat wokół, bo odlano ją z polonu; pisałem, że po skończonej lekturze można poczuć się, jakby opuściło się czaszę wielkiego dzwonu, ogłuszonym i oniemiałym, z mosiężnym smakiem w ustach.

Metalu u Lebiediewa jest bez liku: spod odparzonego tynku „chruszczowki”, bloku wzniesionego na odwal się w górniczym mieście, sterczy kilka łokci drutu kolczastego, które upchnięto tam zamiast ukradzionych prętów zbrojeniowych, kilometry drutu w tajdze brzęczą, porzucone, na wyszkach, sowieckie harfy eolskie (Granica zapomnienia). Na kazachskiej pustyni drżą i trzaskają w upale blachy porzuconych przemytniczych jeepów (Ludzie sierpnia), na stacjach przeładunkowych Kaukazu Północnego w wilgotnym upale lata okrywają się rosą wagony‑chłodnie, w których trzymane są stosy żołnierskiego mięsa, strzępy zwłok z wojny czeczeńskiej (Ludzie sierpnia), piorun kulisty, znak zagłady, pełznie po szybie, szukając we wnętrzu pokoju miedzianej klamki, metronom na półce wybija minuty (Dzieci Kronosa), w rurkach z metalu szlachetnego płynie śmiertelny gaz, podarunek dla wrogów Rosji (Debiutant). A stronę dalej – w śniegach Północy, jak w staroruskiej bylinie, rozkwita jabłoń i tęczujące lipienie, wypasione na mogiłach łagierników, przemykają w szklistej, czarnej wodzie bezimiennego potoku, a kolce dzikiej róży przesuwają się po opuszkach palców ślepca niczym igła po płycie gramofonowej. W prozie Siergieja, podszytej niepokojem, w której zawsze ktoś usiłuje gdzieś dobiec, kluczy, goni, ucieka, jak w złym śnie, w którym zawsze jest za późno, ściągają się bez przerwy, bez wytchnienia groza i piękno; piękno wygrywa o pół kroku, tylko o pół.

Nie ma do kogo porównać tej prozy, wyrywanie z niej po kęsie podobieństw i przyrównywanie do innych pisarzy Rosji, znajomych, lepiej rozpoznawalnych, robi z Lebiediewowskich książek chimerę, od której jest najdalsza: czysta, jednorodna, jęzor czarnego bazaltu. Po linii najmniejszego oporu idą ci, którzy przekonani, że czynią autorowi przysługę, przyrównują go do Sołżenicyna: trudno o bardziej fałszywy trop, skojarzenie wedle kryterium politycznego (pisze o łagrach, no i o tajnej policji) jest jałowe niczym lista rekomendacji „Readers’ Digest”. Tak, jest u Lebiediewa podobna bezkompromisowość, co u młodego Aleksandra Isajewicza, podobna ambicja, by zmierzyć się z całą straszną przeszłością kraju i wymierzyć jej sprawiedliwość: ale sposób obrazowania, finezyjne gry literackie i po hellingerowsku traktowana pamięć, poetycka uważność, z jaką Lebiediew opisać potrafi dulkę wiosła, kurz podmoskiewskiej drogi, kulejący dukt rękopisu, oddalają go od Sołżenicyna na wiorsty papieru. Może najwyżej tylekroć reprodukowane łagrowe zdjęcie z 1950 roku, na którym zdegradowany porucznik Sołżenicyn kuli się w tiełogriejce z obozowym numerem SZCZ 202, rodzi podobieństwo: narrator powieści Lebiediewa, najczęściej bezimienny, patrzy wokół z podobną obawą, sam przeciw światu.

Nie Sołżenicyn i nie drugi dyżurny łagiernik, chociaż pasja, z jaką Lebiediew pisze o funkcjonariuszach, absolutny brak taryfy ulgowej, kciuk skierowany idealnie w dół, niczym język wymierzającej sprawiedliwość wagi, jest podobna popielącej pogardzie Warłama Szałamowa. Nie Gieorgij Władimow, mimo oddechu historycznego, który posiadał i którym szczyciło się (szeroka, staroruska pierś!) wielu innych, poczynając od największego z Tołstojów; nie Borys Pasternak i nie Michaił Szołochow, mimo podobnej zdolności do komplikowania ludzkich losów, ich misternego oplatania oczek i haków Historii, jakby powój porastał nieznużenie gęstą, stalową siatkę łagru. Lebiediew pisze w pojedynkę.

Pisze z perspektywy, która literacko nie została dotychczas zarysowana, choć historycznie i biograficznie jest oczywista, wręcz narzucająca się: pisze z perspektywy dziecka (wnuka) zesłanek i kagiebistów (nieraz przywołuje to rodzinne doświadczenie zrośnięcia się, duszenia dwóch gałęzi rodu, posiadania dwóch dziadków, którzy za co innego dostawali medale) i z perspektywy obywatela kraju, który cały wyrasta z mariażu kata i ofiary, wyrasta z gwałtu: z bezgranicznej przemocy, nawarstwiającej się partiami i pokoleniami, pokładami zmarzliny, w które ten geolog z wykształcenia sięga coraz głębiej: nazwawszy dziadka‑kagiebistę, obozy przesyłowe dla uprowadzanych Czeczenów, pustynne łagry Południa, laboratoria, w których FSB szykuje fosforoorganiczne męki dla swoich krytyków w Londynie i Warszawie, pisarz niezmordowanie, gorączkowo bije swój bieda‑szyb niżej, w czas Wielkiej Ojczyźnianej, Wielkiej Czystki i wojny domowej, sięga autokratów i knutów czasów Katarzyny, wszędzie – to różni go od Sołżenicyna może najbardziej – znajdując nieprzebrane cierpienie, okrucieństwo i przemoc; jeśli zaś godność i dumę, to tylko ofiar przyjmujących swój los: czasem tortury, czasem gorszy od nich nakaz dożywotniego milczenia, życia w kłamstwie.

Gdyby Lebiedew pisał horrory – pisałby o strugach krwi strzykających z mchu tundry, kazałby podnosić się i rozpadać, w falach ocieplającego się powietrza, szeregom nieboszczyków, malowałby obrazy w stylu Zdzisława Beksińskiego, hojnie lejąc trutkowatą żółć i fiolet, kolor gnicia. A on – pisze o przywiezionych na daczę przez zapobiegliwego staruszka skrawkach dywaników, „kupionych z pewnością w jakimś hotelu, gdzie wykreślono je z inwentarza – bordowe, z ciemnozieloną obwódką”. Domownicy nie zauważają, że razem z dywanikami do domu wkradły się „bezgłośne kroki, długie korytarze, na których nie ma gdzie przysiąść”, korytarze rodem z komitetu, ministerstwa albo „resortu, którego nazwę pomijano milczeniem”: niczym łata, która stała się spodniami, puszyste dywaniki porastają dom mchem i lękiem. Czym jest zgroza podnoszących się z błota zombie albo i argentyńskiej plaży pełnej konających żuków czy chrabąszczy wobec szuflad i szaf w milionach mieszkań komunalnych i dacz, do których upchnięte zostały zdjęcia z wydrapanymi twarzami, gwizdawka z syberyjskiego cedru, złom odznaczeń – nieskończone ślady przemocy dokonywanej od pokoleń, z którą nawet w najlepszych, najsprawiedliwszych (jeśli były takie) latach Rosji nie usiłowano się nigdy nie to, że uporać, ale nawet powiedzieć o niej? Każdy wie, jak boli stłuczona goleń czy paznokieć, w które uderzymy się – w obrzęknięte już miejsce, w fioletową plamę (kolor wybroczyny) – raz jeszcze. Wyobrazić sobie ten ból podniesiony do wysokiej potęgi, to samo miejsce i rodzina uderzane jeszcze i jeszcze, i jeszcze, chrupka kość strzałkowa, miękka matryca paznokcia uderzane pokolenie za pokoleniem, aż ból rozkołysze się jak czasza wielkiego dzwonu – tym właśnie jest opowieść Lebiediewa. A jednak jej piękno idzie o pół kroku naprzód.

Jeśli w coś wpisywać tę prozę, nie szukając w niej podobieństw frazy, lecz fiksacji, skupienia na jednym: na krzywdzie i poniżeniu, to owszem, można ją wpisać w wielki ciąg, który zaczyna się, hélas! – od Żywotu protopopa Awwakuma czy dopiero od Aleksandra Radiszczewa i Podróży z Petersburga do Moskwy. Kolejne popasy, słupy milowe już znamy: Mikołaj Gogol i Fiodor Dostojewski, Antoni Czechow i Michaił Bułhakow, łagiernicy i Wiktor Jerofiejew: Rosjo, dokądże pędzisz (kibitką, elektriczką i na miotle), daj odpowiedź.

Odpowiedź – której muszą udzielić mędrcy, zamiast zasłaniać się puszkinowskim bon motem o poskrobanym Rosjaninie, spod którego wyłazi Tatar, cytatami z Astolphe’a de Custine’a, Adama Mickiewicza i Lwa Gumilowa – potrzebna jest przede wszystkim na jedno pytanie: dlaczego ten ciąg, ta uważność, to dostrzeganie krzywdy jasno i w przerażeniu nie przełożyło się (albo przełożyło w znikomy sposób) na system władzy i postawy ludzkie. Dlaczego Rosja, w swoich różnych modalnościach i skalach, pozostała w tak ogromnym stopniu krainą okrucieństwa, zadawanego na tylu poziomach: przez oficerów gwałcących czeczeńskie auły, raźnie rwących paznokcie na komisariatach i podających polon w herbacie, przez rodziców, nauczycieli, sąsiadów i dzieci w filmach Andrieja Zwiagincewa – okrucieństwa, które dziś hojnie, beztrosko i desperacko rozdawane jest od Buczy po Mariupol.

Ta odpowiedź jest straszna. Jeśli ktoś pomoże nam ją znaleźć, to Lebiediew, którego słowo sunie jak kolec dzikiej róży po opuszce palca.

Sergiej Lebiediew: Granica zapomnienia (2018), Dzieci Kronosa (2019), Debiutant (2020), Ludzie sierpnia (2021),
przeł. Grzegorz Szymczak,
Wydawnictwo Claroscuro,
Warszawa, s. 372, 440, 318, 412.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.