Wielowątkowe bogactwo tej prozy jest w zasadzie potencjalnie niewyczerpalne. Tkwi tam ogromna potencjalność stwarzania, dzieworództwo, pierworództwo, zmartwychwstanie, schodzenie do pierwocin, do głębi, do matek, do korzeni, fundamentów, mitycznego, przedustawnego archetypu, dzięki któremu świat staje się, dzieje, zmienia na oczach narratora. Metamorfozy tego świata są, by tak rzec, nieskończone, w jednej, małej, pozornie błahej rzeczy, zawarta jest cała nieskończoność tego, co czasowe, i tego, co przestrzenne. Wszechświat, wiele Wszechświatów spoczywa w garnkach, patelniach, krzesłach i przedmiotach codziennego użytku, pomieszczonych w pokojach i kuchni. Określenia, które byłyby tutaj pomocne: nieskończoność w tej skończoności, niewyczerpalna potencjalność stwarzania, nadzieja zmartwychwstania i życia nawet w tym, co najbardziej pierwotne i najbardziej rudymentarne. Śmiech Pana Boga, śmiech ironiczny nad Jego stworzeniem, jednoczesna możność i niemożność, jakaś niedoskonałość, która towarzyszy całemu przedsięwzięciu kreacyjnemu, zatrzymywanie się w połowie tej kreacji, jakby na jakichś marginesach, obrzeżach i chwalenie tego, co chyba u Schulza najistotniejsze, czyli rudymentu. Tak, ta proza, jest prozą rudymentów, pleniącego się zielska na śmietnikach, bodiaków, przedmiotów, które pozornie nic nie znaczą, by w nich właśnie wybuchła wiosna, całe to misterne, ale jednak niedoskonałe przedsięwzięcie stworzenia, zatrzymujące się jakby w pół drogi, nie dochodzące do swojego sedna, jakby cofające się, regresyjne, bojące się wszelkich imion doskonałości i pełni, istnienie słabe, kalekie, wybrakowane, istnienie, które zatrzymuje się w pół drogi. Wszelka kontynuacja u Schulza jakby urywa się w pół drogi, by potem znów odrodzić się w formie jeszcze gorszej, jeszcze bardziej wybrakowanej, rudymentarnej. Świat Schulza jest światem kalekim, słabym, wybrakowanym – bardzo proszę o wyrozumiałość, wiem, że to stwierdzenie niezwykle banalne. Ale ten brak jest w pewnym sensie celowy, służy kontynuacji za wszelką cenę. Choćby zostały trociny, wypchane ptaki, sępy, kondory czy nawet bezmózgie skorupiaki, ten świat domaga się, aż prosi o kontynuację. Rupieciarnia zużytych form, jakieś manekiny, lalki, graty, obłąkańcy, którzy teraz przypominają bezwolne figury woskowe, idące na rzeź wiosenną, rzeź stwarzania, pierworództwa i dzieworództwa. Rupieciarnia zużytych form, ta pozorna martwota, którą tak pięknie później przedstawi Kantor, być może prawdziwsza jest od tego, co żyje „naprawdę”, ponieważ u Schulza wydarzenie życia jest niezmiernie skomplikowane i przebiega na wielu płaszczyznach.
Życie jest tam rozrodem, owym pierworództwem i dzieworództwem materii, o którym mówiłem. Rozrodem przyrody oraz Kosmosu, ciągłą potencjalnością stwarzania. Kiedy Józef wraca z teatru przez miasteczko, nie mamy do czynienia z nocą, która go pochłania i pokazuje pewne labirynty, boczne odnogi, uliczki, zakrętasy oraz marginalia, ale mamy do czynienia jednak z pozorem stwarzania, ciągłą potencjalnością życia i kreacji, która nigdy nie dobiega swojego kresu oraz definitivum. Józef gubi się w tych uliczkach, gubi się w tej nocy lipcowej, ona go w sensie ścisłym pochłania oraz zawłaszcza, ale gubi się nie negatywnie, nie gubi się rozpaczliwie, nie woła o pomoc, czerpie niesłychaną rozkosz z powodu tej zguby, ta go jakby definiuje na nowo, jakby go na nowo stwarza, daje mu powtórną moc. Noc lipcowa pokazuje Józefowi odpowiednie ścieżki. Ale nie dochodzi ta noc do swojego wypełnienia, gdzieś się zakleszcza, gdzieś musi się zbłąkać, rzecz nie jest po prostu doprowadzona do końca, gubi się właśnie w owej bocznej odnodze czasu, w tych czasowych marginesach, w których dzieje się wszystko, co najistotniejsze, a co nazwać można prosto: re-kreacją, powtórzeniem Stworzenia, jego reintegracją oraz regeneracją, próbą zdefiniowania świata na nowo, repetycją mitu o powstaniu świata, repetycją demiurgicznego gestu kreacji.
Gestu, który biegnie w owych marginaliach stwarzania zawsze odwrotnie: stworzenie nie biegnie linearnie od jakichś mocno niewidocznych pierwocin ku jakiejś pełni, ale właśnie od tego, co jest (pozornie pełnią), ku rudymentom oraz wybrakowaniom, w których zawiera się może owa zaginiona esencja, o jaką toczą bój badacze Schulza z różnych szkół – bój moim zdaniem całkiem daremny.
W tej rupieciarni form zużytych i zdegenerowanych, jak mi się zdaje, drzemie właśnie owa podstawowa esencja życia, jaka formom wybrakowanym nadaje życie prawdziwe. Dobrze zauważył to Kantor, wyciągając z Schulza właśnie ową odwróconą esencję, esencję à rebours. W przedmiotach, które nie będą już niczemu służyć, jak te wypchane trocinami ptaki czy kondory, czy sępy, manekiny, lalki, które już nie żyją, a jednak żyją. Żyją niejako życiem pożyczonym, życiem straganowym, życiem w końcu zadusznym, jakby pożyczały od kogoś dusze, jakby ubrania ich dusz były ciągle wybrakowane, jakby chciały iść gdzieś, dokądś, ale nie bardzo wiedzą gdzie, więc kroczą te dusze pożyczone, te dusze wybrakowane i nie bardzo wiedzą, gdzie idą, dokąd, w jakim celu, skąd ten świat i pochód tych dusz przez ten świat. Kalectwo tego świata oraz kalectwo tych dusz wydają się przecież nieskończone, nieskończona jest ich skończoność, powtarzalność form zużytych, jakby nie było końca tej tandecie stworzenia, marnym wiechciom piór, powtórnej kreacji, która ze świata niewiele zostawia, poza tymi rupieciami właśnie, gratami, manekinami, lalkami, regressus ad infinitum. Nic nie dochodzi w świecie Schulza do swojej pełni, do swojej esencji, do swojej pleromy. Wszystko tam jakby wycofuje się z siebie, ze swoich form, przybiera inne formy, ale to tylko złudzenie, miraż, potem formy jeszcze inne i jeszcze inne, świat Schulza to również świat nieskończonej metamorfozy, w której niemożliwe jest uchwycenie jakiejkolwiek trwałej esencji.
Zasadniczym pragnieniem tej prozy jest pragnienie szlachetne i z ducha lewicowe, to znaczy pragnienie naprawy świata. Różnica jest jednak zasadnicza. Lewicowiec próbuje naprawiać świat zastany. Narrator Schulza stwarza świat od początku, jakby nie godząc się na świat, który zastał, pragnie powtórzenia gestu demiurgicznego na innych prawach i w owym świecie do życia powoływanym narrator Schulza zagnieżdża się oraz zakorzenia. Zakorzenienie jest tutaj efektem powtórnego gestu kreacji, nie jest zakorzenianiem się w tym świecie fałszywym, świecie pozoru, fantomów, złudzeń, świecie, który wprost powiedzmy, Panu Bogu się nie udał. Chodziłoby narratorowi Schulza o stworzenie takiego świata, w którym byłoby miejsce, więcej, w której centralne miejsce zajmowałyby właśnie owe rupiecie, marginalia, tandeta form zużytych oraz wybrakowanych, które w świecie „normalnym” zajmują miejsce marginesowe właśnie.
A pragnieniem narratora Schulza, moim zdaniem, jest to, aby boczna odnoga czasu zajęła miejsce czasu oficjalnego, czasu kalendarzowego, bez świąt i niedziel, czasu, który w sposób permanentny byłby czasem świątecznym czy odświętnym, a zatem znowu świątecznym à rebours, bo trwającym przez cały czas, zawsze. Świętowanie w świecie Schulzowskiej prozy jest wydarzeniem permanentnym, bo zajmuje miejsce rutyny, rutyna jest tam całkowicie wymazana, puste interwały czasu są jakby zbędne albo najbardziej bolesne dla tego świata, który powołał do życia Józef-narrator, syn swojego ojca-maga, którego życie może przetrwać właśnie na prawach zguby, czegoś pobocznego, wykluczonego, na co nie zwraca się uwagi.
Tak jak na owe puste interwały czasu, potrzebne jednak do tego, aby tym bardziej uwypuklić to, co świąteczne. Świąteczność, karnawał pustych form, święto tandety, masek, pozoru. Czyż nie mamy do czynienia tutaj z nihilizmem poznawczym? Czy świat Schulza jest światem sensownym? Sens u Schulza, zwłaszcza w Sanatorium pod Klepsydrą, jest ustanowiony na micie, na którym wspiera się cały Kosmos. W Sklepach cynamonowych mamy raczej do czynienia z królowaniem powierzchni. Zatem świat tej prozy jest rozpięty i rozdarty na to, co powierzchniowe, oraz na to, co głębokie. Głębokie byłoby na pewno pragnienie jakieś przedustawnego sensu, który świat czyniłby bezpieczną przystanią dla snu, w którym pogrążony jest ojciec Józefa w sanatorium doktora Godarda. Natomiast do powierzchni należałoby paradoksalnie pragnienie nieśmiertelności, wyrażone w pragnieniu przetrwania w jakiejkolwiek formie życia czy nie-życia. Chodziłoby o przetrwanie za wszelką cenę jako jakikolwiek przedmiot, przede wszystkim ten bezużyteczny, który otacza się szczególną czcią ze względu na jego ukryte walory. Materia bowiem u Schulza właśnie wyposażona jest w owe ukryte walory, prześwity i pęknięcia, ma wszelkie cechy materii transgresyjnej, która przybliża do tego, co nieskończone. A to, co nieskończone, przypomnijmy, zawiera się u Schulza, w tym, co skończone. Proza u Schulza jest jakby pochwałą niewyczerpalnej potencji skończoności, niewyczerpalnej potencji materii, która jako jedyna może przybliżyć do nieśmiertelności – właśnie ona, a nie duch czy dusza. Czy też Pan Bóg, bo zamiast Pana Boga mamy u Schulza Demiurgosa. Bóg stworzył świat z niczego, creatio ex nihilo. Demiurgos natomiast stworzył świat z materii, i to materii wybrakowanej, z trocin, wypchanych kondorów i sępów, wiechci piór i wszelkiego ścierwa, które poniewiera się jako resztki po tym filozoficznym karnawale, jakim był Traktat o manekinach ojca Józefa.
To, co materialne u Schulza, jest również przesiąknięte tym, co filozoficzne. Materialność Schulzowska obudowana jest istotnym kontekstem filozoficznym. To filozofia bytu słabego, ale nie tylko. Na tę filozofię składa się cała kosmologia świata przedstawionego, który trwa zawieszony między powierzchnią tandety a pragnieniem ukorzenienia, jakiegoś umocowania w tym, co rzeczywiste, i w tym, co poza rzeczywistość wykracza, w świecie marzenia. Na marzeniu wspiera się Sanatorium pod klepsydrą. Marzeniu, które niekoniecznie trzeba utożsamiać z mitem. Może rzecz polegałaby bardziej na tym, by dać marzeniu się rozżyć, rozbłysnąć w jakiejś olśniewającej iluminacji marzenia, zbudować ze świata, z samego światła, na nowo Republikę marzeń. Światło w Republice marzeń jest skryte za poranną mgłą i z porannej mgły przeziera, jest to światło przeźroczyste. Z tego przeźroczystego światła Republiki marzeń właśnie rodzą się marzenia, olśnienia, iluminacje, feeria barw, nieustające świętowanie w świecie.
Ale gdzie jest ten świat? Na powierzchni tandety czy w głębi mitu? Odpowiedź na to pytanie nie jest może daremna, ale z całą pewnością dwuznaczna. Ponieważ świat Schulza jest w jednym obszarze i w drugim. W obszarze ścierwa i w obszarze świętości, ale specyficznie rozumianej, bo to nie tyle o świętość może chodzi, ile o specyficzne, narratorskie widzenia, odpowiednio uświęcone przez marzenie i pragnienie nieśmiertelności, ocalenia swoich bliskich przed ostatecznym wyrokiem. Śmierć bowiem w świecie Schulza de facto nie istnieje. Jeżeli się pojawia, to na prawach umownych, jako śmierć iluzoryczna. Tak naprawdę zwyciężona jest bowiem śmierć przez wyobraźnię, która z jednej strony ustanawia nowy ład kosmiczny, oparty na pradawnym micie niezniszczalności, a z drugiej wiedzie ten ład nieuchronnie ku zatracie, ku końcowi, ku jakiejś ostateczności, brakowi czy wybrakowaniu. Z jednej strony wszędobylstwo ładu, z drugiej jakiś huragan zniszczenia, który przez ten świat przebiega.
Ale chyba chodzi w tej prozie przede wszystkim o oswajanie świata, nawet jeżeli narrator oswaja ścierwo i truchło. Przecież przede wszystkim śmierć w życiu wymaga oswojenia – taki wniosek, dość ogólny, można z kolei wysnuć z lektury Sanatorium pod klepsydrą. Ojciec w Sanatorium pod klepsydrą jednocześnie żyje i nie żyje, egzystuje, można powiedzieć, w jakiejś innej dymensji. Jakiś wymiar jego osobowości należy do linearnego przebiegu czasu, inny natomiast wymiar jego egzystencji przynależy bardziej do czasu, pojmowanego jako koło czy spirala. Tak też tradycyjna koncepcja czasu u Schulza walczy jakby z mityczną koncepcją czasu, przy czym zaznaczyć trzeba, że narratorowi tej prozy zdecydowanie bliżej do mitycznej koncepcji czasu, a nie do tradycyjnej, linearnej. Zatem chodziłoby u Schulza o regenerację oraz reintegrację, ciągle ponawiany rytuał zmartwychwstania. Od tradycyjnych wierzeń mitycznych jednak różni narratora tej prozy to, że potencjał mityczny w niej obecny nie z samej kosmogonii ciągnie żywotne soki, ale jakby z jakiejś anty-kosmogonii, czegoś, co powiedziane wcześniej, nie w centralnym planie Stworzenia się mieści, ale na jego rubieżach oraz marginesach, bytu wybrakowanego oraz słabego, rudymentarnego oraz szczątkowego. To właśnie w szczątkach i rudymentach tandety paradoksalnie biją prawdziwie żywe soki życia. Życie prawdziwe zatem, idąc dalej tym rozumowaniem, nie w tym, co żywe, się zawiera istotnie, ale w tym, co martwe, gdzie esencja została unieruchomiona. Wszelkie zatem manipulacyjne zabiegi narratora Schulza służą tak naprawdę tejże esencji ożywieniu czy też uruchomieniu, aby ona była ruchoma po prostu, labilna, wciąż się przemieszczała i była nieuchwytna. Ale wciąż, powtarzam, nie o człowieczą esencję tutaj chodzi ani nie o boską. Idzie raczej o tę dziwną i zdrowemu rozsądkowi zaprzeczającą esencję bytu humanoidalnego, na przykład esencję takich bytów, jak manekiny, lalki czy kukły. Zauważmy zresztą, czym jest fakt śmierci z ludzkiego punktu widzenia – jest pozbawieniem tchnienia (ruah) i zamienieniem człowieka jedynie w powłokę, właśnie w truchło, manekina, kukłę, ścierwo czy ostatecznie w popiół. Narrator Schulza chce natomiast wpompować życie w owe martwe formy, powtórzyć gest kreacji, gest, który jego zdaniem w pierwotnym zamyśle nie dobiegł do oczekiwanego skutku i zawisł w pozycji niedoskonałości. Powtórzeniem nieudanego gestu demiurgicznego byłoby zarazem jego poprawienie. Czyli wychodzimy nie od tego, co żywe, ale wychodzimy od tego, co martwe. Punktem wyjścia dla rozważań o prozie Schulza nie powinno być bowiem życie, ale śmierć. Przy całej bujności i rozrodczości, owym pierworództwie i dzieworództwie form rozmaitych, jednak to śmierć jest punktem wyjścia, śmierć, od której bierze się rozród właściwy. Dlaczego tak jest? Ponieważ granice między życiem a śmiercią w prozie Schulza zostają unieważnione na rzecz tego, co narrator nazwał „boczną odnogą czasu”. To w niej dokonują się rzeczy dla życia najistotniejsze i to w niej dochodzi do zbratania życia i śmierci w jednym wymiarze, w którym przeciwieństwa zostają unieważnione. Z jednej strony śledzimy występowanie w tej prozie pewnego zamysłu Jedni, pleromy, a z drugiej pewne poćwiartowanie czy pokawałkowanie świata jak w wypadku ciała mitycznego węża z legendy. To, co zauważam w tej prozie, to istotne napięcie pomiędzy drążeniem w głąb, ku jedni oraz ocaleniu, a zachłyśnięciem się tandetną powierzchnią świata, która wiedzie ku masochistycznej oraz seksualnej zatracie w tym, co zmysłowe, powierzchniowe oraz cząstkowe, rozdzielone. Ale zasadniczo proza ta jednak, mimo wszystko, ma charakter ocalający, przede wszystkim poprzez gruntowne sprzeciwienie się śmierci jako ostateczności. Śmierć nie dobiega swojego definitivum, powiedzielibyśmy za Schulzem, gdzieś się zatrzymuje, w połowie drogi, śmierć bowiem u Schulza jest również rodzajem życia, którego widzialnym znakiem jest nieustająca metamorfoza bytu – jakby samoistna, mimowolna, bez ingerencji z zewnątrz, zasilana jedynie wewnętrzną siłą inercji oraz rozpadu. Rozpad u Schulza jest jednak jedynie pozorny. Nie prowadzi do zniszczenia całkowitego, ale do pewnych form przetrwania. Nie zamienia się w odrodzenie. Znów, trzeba powiedzieć, rozpad u Schulza wierny jest wobec form rudymentarnych i w rudymentach właśnie, jest jego właściwe miejsce. Rozpadać się u Schulza jest jakby połączone z przetrwać, przetrwać nawet w tych najniższych, najbardziej marginesowych, śmiesznych i pokracznych formach.
To forma nieśmiertelności. Krajobraz Schulzowski to świat po katastrofie (Wędrówki sceptyka), który przeszedł przez wiele sit o „ciasnych okach”. Niemożliwe jest chyba jego ocalenie przy pomocy mitu głębi. Ale również Demiurgos tandety i powierzchni nie staje na wysokości zadania. Być może pewną odpowiedź dawałaby tutaj zaginiona powieść Schulza Mesjasz, być może receptą byłoby odnowienie, reintegracja oraz regeneracja. Być może świat powinien narodzić się na nowo w odnowionym micie.