Została niedokończona książka. Jak się okazało, gotowego tekstu było kilkadziesiąt stronic i sporo notatek. Nikt nie miał wątpliwości, że całość oczywiście powinna być wydana, więc została opracowana. I oto mamy książkę, niespodziankę dla tych, którzy ulegli publicznemu wizerunkowi Głowackiego i mitom wokół niego narosłym. Bo postrzegany jako cyniczny wesołek Głowacki zdjął tę maskę i pokazał, że jest człowiekiem przerażonym zmianami, jakie zachodzą w świecie, i także, że jest człowiekiem przenikniętym smutkiem, czego nie chce mu się dłużej ukrywać. Ba, co szczególnie smutne i zaskakujące nawet dla osób dobrze go znających, uświadomił sobie, że jest starym człowiekiem, który powoli ponosił klęskę w walce ze starością, jaką prowadził. Sygnałów tego nadał sporo. Przede wszystkim jest ten jeden, wszechobecny w całym tekście: narrator jest nadzwyczaj poważny i często nawiązuje do śmierci, która czai się za anegdotami, z jakich tekst w dużej mierze jest skomponowany. Śmierć się czai, jest obecna i coraz bardziej swojska. Nie rozpisuje się na jej temat, ale przecież dobrze wie, że gdy pisze się o sprawach ostatecznych, nie wolno ich oprawiać w nadmierne gadanie. Wystarczy tylko na sekundę odsłonić kurtynę ze słów, by pokazać jej bliskość. „Moja matka w szpitalu na Solcu – pisał – niedługo przed odejściem, powiedziała: − Mój Boże, Janku, jak to szybko poszło. A mówiła o osiemdziesięciu pięciu latach. Wtedy mi się to wydawało bardzo długo, teraz już nie”.
Już na początku narrator książki wyznał wprost, że jest „słabym człowiekiem”, chwilę później u wróżki na Manhattanie miał wizję: „zobaczyłem starca, szedł ulicą w Amsterdamie. Że to Amsterdam, wiedziałem na pewno, chociaż nigdy tam nie byłem, o ile pamiętam. I że ten starzec paskudny, utykający, podobny do ptaka z przetrąconym skrzydłem, to ja. Szedłem środkiem jezdni, podpierając się laską, w płaszczu długim i ciemnym. Szedłem, pochylając głowę, żeby mi wiatr resztek siwych włosów nie rozwiewał”. Później wyznania w rodzaju „ja nie jestem młody, wprost przeciwnie”, przewijają się przez książkę, żeby czytelnik nie zapomniał, że to już jest zupełnie inny Głowacki niż ten z wcześniejszych utworów.
To istotne, bo Bezsenność w czasie karnawału jest nawiązaniem do Z głowy, a ta książka była największym sukcesem komercyjnym Głowackiego. Tyle że nie jest to prosta kontynuacja, choć pomysł konstrukcji opowieści przypomina tamtą pod każdym względem. Też jest utkana z epizodów i anegdot, które łączą się ze sobą na zasadzie luźnych skojarzeń i ukrywającym się pod tym wszystkim przesłaniem całości. Ale Bezsenność… to książka o wiele poważniejsza od tamtej przede wszystkim dlatego, że pisana w innych czasach, już nie przenikniętych „radością z odzyskanego śmietnika”, no i pisana przez człowieka starszego o kilkanaście lat oraz wiele rozczarowań i dolegliwości. Więc i tonacja jego pisania jest inna – ciemniejsza. Wprawdzie w Z głowy pojawiały się wspomnienia czasów okupacji i powstania warszawskiego, ale – mówiąc w skrócie – po to, by sobie uświadomić, że mamy takie przeżycia już „z głowy”. No, ale potem świat zaczął się zmieniać i nie bez powodu w Ostatnim cieciu na finał następuje zagłada Nowego Jorku, a w Bezsenności… śmierć jest stale obecna, przyczajona gdzieś w zasięgu wzroku.
Okazuje się, że wiąże się z nią cel nocnego marszu przez Warszawę, jaki stanowi oś książki. Narrator cierpi na bezsenność i udręczony nią postanawia wyjść na spacer, zwłaszcza że do jego mieszkania dobiegają hałasy z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie może trwa jakaś karnawałowa feta, a może demonstracja pod Pałacem Prezydenckim. Ciężko mu się wspiąć w górę Bednarskiej – już nie te lata, ale idzie. Osaczają go wspomnienia, wychodzi na Trakt Królewski i wszystko, co widzi, podsuwa mu kolejne wspomnienia, ale są one jedno w jedno ponure. A na dodatek uświadamia sobie, że ten jego spacer ma cel, z którego sobie nie zdawał sprawy: „Idę sobie, tylko trochę mnie męczy, że mam jakiś pogrzeb poranny, na którym mam coś powiedzieć, ale nie tylko nie wiem co, ale jakby nie mam pewności, czyj to pogrzeb”. Można więc powiedzieć, że idzie ze śmiercią, bo wspomina „znajome” pogrzeby, bo jeśli przypomina sobie ludzi, to jakoś trudno mu o budującą puentę – kończą się te anegdoty ponuro, bo jeśli nawet ich bohaterowie nie umierają, jak pani handlująca kwiatkami na skwerze koło hotelu Bristol, to ukrywają się przed wszystkim w jakimś ponurym pokoju na poddaszu, jak dwie minione warszawskie piękności. Nawet podpatrzone na ulicach Manhattanu i na Krakowskim Przedmieściu scenki, których ukrytą treścią może być miłość, narratorowi podsuwają myśl o wyrachowaniu, o tym, że za gestami i zachowaniami pozornie miłosnymi nie ma wzniosłości, jakby miłość nie istniała już na Ziemi. Jakby „obłęd tego strasznego i zdumiewającego wieku
Ale i współczesność nie traktowała narratora (i nas wszystkich) jakoś szczególnie pieszczotliwie. Mieszkał w Nowym Jorku – terroryści wysadzili Dwie Wieże, wyjechał do Kijowa – zaczął się Majdan i oglądał sceny przerażające, pojechał do Stambułu na premierę swojej książki – podobnie. Wyjdzie na ulicę – nie da się uniknąć agresji kiboli albo narodowców czy po prostu szlachetnie zakręconych patriotów, a wkoło sielskie widoczki, „śnieżek chrupie chrup, chrup, chrup”, świecą renifery i inne karnawałowe i świąteczne ozdoby. Ale pod tymi widoczkami narrator widzi demony wypuszczane na wolność i zatruwające ludzi. Jego również.
Im więc człowiek jest starszy, tym mniej w nim skłonności do żartów i tym większe poczucie odpowiedzialności za świat. Jest w tym ukryty paradoks, ale jednak tak to jakoś jest. Z jednej strony bowiem im człowiek starszy, tym mniej powinno go obchodzić – logicznie rzecz biorąc – to, jaki świat po nim zostanie, ale z drugiej strony tak jakoś jest w człowieku poukładane, że podsumowuje życie i myśli o tym, co zostawi, co zrobił dobrego, co mu się udało, a czego lekkomyślnie poniechał, marnując czas na głupstwa. Jeśli sobie to uświadomimy, to już przestaje brzmieć zaskakująco pytanie z pierwszej stronicy Bezsenności w czasie karnawału: „Czy jak człowiek długo pożył i się napatrzył, to się ma jeszcze prawo uważać za przyzwoitego, czy już niekoniecznie”.
To pytanie zapowiada, że narrator Głowackiego będzie w tej książce powoli zrywał z twarzy maskę wesołka, która – choć wygodna – była tylko maską, która przywarła do niego na lata, i to na skutek dość pobieżnej lektury jego utworów. Wesołe to były jego felietony, ale prozie i sztukom teatralnym do wywoływania śmiechu było daleko, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydawało się, że napisał je tylko dla zabawienia czytelnika. Nie sądzę, by ktoś się śmiał, czytając opowiadanie o domu poprawczym w Falenicy, które później autor przerobił na sztukę Kopciuch, albo czytając Męczeństwo Czesława Pałka, Raport Piłata czy Moc truchleje. Tę listę można ciągnąć jeszcze długo…
W ostatniej książce Głowacki nawet nie udaje, że stara się wplatać w tekst groteskowe sceny czy nawiązywać do absurdów naszego świata. Jeśli takie fragmenty się w niej pojawiają, to wtedy, gdy już są nie do uniknięcia. Narrator jest poważny, bo śmierć się czai, jest obecna i coraz bardziej swojska.
To doskonale widać w Bezsenności w czasie karnawału. Swoją bezsenność (na którą pisarz cierpiał przez lata) przeżywał w czasie karnawału rozumianego jak u Bachtina – jako czas zawieszenia i odwrócenia wszystkich reguł obowiązujących w normalnym czasie, praw, obowiązków, zwyczajów. To „świat na opak”. To też świat – jak sobie żartowaliśmy – w którym czarne nie jest czarne i białe nie jest białe. I choć to był kawiarniany żart, to kryło się za nim przerażenie tym, jak świat skończy. I jak skończy kultura. Głowacki w tekście Dziwny sen opisuje właśnie ten strach, który wypełniał narratora jego książki. To wizyjna scena jego pośmiertnego życia, przerażająca i okrutna. Ale prawdziwa. Bo świat pakuje w nas nienawiść, złość, zawiść, zamiast czegoś miłego, a my to łykamy, nosimy w sobie i się dręczymy bez końca.
Trudno dywagować, czy tak właśnie sobie Głowacki zaplanował zakończenie książki – jeśli nie, to i tak jest ono świetne. Przerażenie tym, co narrator Bezsenności… odkrywa w sobie, i ostatni obraz powieści wywierają wrażenie, które długo pozostaje z czytelnikiem. Prawdopodobnie końcem miała być scena, w której narrator dociera do kościoła na placu Trzech Krzyży i tam się okazuje, że dociera na własny pogrzeb. Tak w posłowiu relacjonuje to córka Głowackiego Zuza. Też znałem tę scenę z opowieści, uboższą o kolejkę do bramy nieba, ale bogatszą o nazwaną z imienia i nazwiska postać mistrza żałobnej ceremonii.
Tego, co miało być, już się nie dowiemy. Wiemy, że choć nie dokończył tej książki, to i tak opowiedział w niej o sobie prawdziwym tyle, co w żadnej innej. I pokazał, co kryło się za maską, jaką mu nałożono.