02/2023

Piotr Mirski

Zniszczalnia

Idę przed siebie, szybko, ostro, z zaciśniętymi pięściami w kieszeniach kurtki. Wdycham powietrze i wydycham parę wodną. Jest zimno, ale bardziej to wiem, niż czuję. Znajdę cię, Klaro, myślę i przyspieszam.


Dochodzi dwudziesta, to pierwsza część nocy, wciąż otwarta na różne scenariusze. Niebo jest przepaścią, którą zamaskowano chmurami i gwiazdami. Poniżej wznoszą się hotele i biurowce, połyskując taflami szkła, pasywno‑agresywne w swoim majestacie. Są zarazem współczesne i pierwotne, stanowią nowe wcielenie tysiącletniego trendu. Pośród nich, niczym święty kamień w centrum osady, stoi zmieniona w obelisk rakieta Radius. Na jej boku zapalają się i gasną lampy. Zupełnie jakby przygotowywała się do startu. Jakby za chwilę miała wznieść się ponad dachy i zanurkować w głąb kosmosu.


Klub nazywa się Robotyka. Neonowy, rozjarzony na błękitno napis zdobi ścianę o zgniłoszarej barwie. Robotyka mieści się w podziemiach opuszczonej kamienicy z oknami zabitymi deskami. W okolicy pełno jest podobnych ruder.

Ciężko oddychając po marszu, stoję w cieniu i obserwuję ludzi zgromadzonych pod klubem. Są tu głównie obnoszący wszystkie odcienie czerni metale, ale też malowniczo złachani reprezentanci hipsterki oraz osoby o wyglądzie statystycznych przechodniów, nieumundurowane i nieprzynależące. Dostrzegam ponadto trudną do sklasyfikowania parę, która najwyraźniej wywodzi się z najgłębszych rejonów undergroundu: dziewczynę w sięgających kolan srebrnych dredach i mężczyznę z łysą czaszką ponabijaną ćwiekami. Ludzie palą, piją piwo i głośno gadają, atmosfera jest żywa, lecz pospieszna, prawie nerwowa; przerwa zaraz się skończy.

Z klubu dobiega zardzewiały zgrzyt, mozolny i jednostajny, chyba w zamierzeniu hipnotyczny. Rozpoczyna się występ. Rozmowy rzedną, papierosy lecą na ziemię, kolejne sylwetki znikają w żółtym prostokącie wejścia. Również ruszam w kierunku klubu. Gdzieś tam, wśród hałasu, powinna być Klara. Znajdę ją. Znajdę i raz jeszcze o nią zawalczę.

Dużo, dużo wcześniej, siedem miesięcy i pięć dni temu, stałem pod drzwiami, zza których dobiegała piosenka sprzed kilku dekad. Wewnątrz odbywała się domówka Aleksandra, mojego ówczesnego szefa. Zanim znalazłem się na jego wycieraczce, zrobiłem kilka okrążeń wokół bloku, próbując zebrać siły i ochłonąć; wybrałem się na imprezę, aby podreperować swoją sytuację zawodową, ale przestraszyłem się, że osiągnę odwrotny efekt. Także teraz nie byłem pewien, czy nie będzie lepiej dać za wygraną. Wreszcie wcisnąłem dzwonek. Aleksander, noszący hawajską koszulę i wieniec z kwiatów, przebrany za króla luzaków, otworzył dopiero po dłuższej chwili. Zdziwiony moim przyjściem, zaprosił mnie do środka, pokazał mi, gdzie jest picie, gdzie żarcie, a gdzie kibel, po czym oddalił się, tanecznym krokiem odpłynął ku przyzywającym go gościom.

To było przestronne, jak na moje standardy wręcz przepastne mieszkanie o wystroju skomponowanym z bieli i ciemniejszych akcentów. Ściskając szklankę z colą i wódką, podszedłem do grupki osób z pracy, wypatrzonych pośród rzeszy nieznajomych. Cypis, Tymek, Aneta, Doro, Katka; z nikim nie byłem bliżej. Uprzejmie poprzesuwali się, żebym mógł stanąć razem z nimi w kółku. Rzuciłem jakiś żart, zaśmiali się, może nawet szczerze, a potem wrócili do rozmowy: o wstępnych planach na wakacje, o najlepszych dietach, o problemach ze zwierzakami, oczywiście też o Aleksandrze, postaci barwnej i wkurzającej. Czasem wtrącałem komentarze, które jednak nie spotykały się z odzewem większym niż spojrzenie lub ułamek uśmiechu. Popijałem drinka, coraz szybciej i szybciej; picie stało się tikiem. Opróżniwszy szklankę, wybrałem się po dolewkę, a kiedy miałem wracać, zobaczyłem, że koleżeńskie kółeczko zamknęło się i skurczyło, nie pozostawiając dla mnie miejsca. Ustawiłem się pod ścianą. Próbowałem wyobrazić sobie, że jestem koloru nicości.

Miała włosy pofarbowane na biało i usta pomalowane na bordowo. Była wysoka, a przy tym mocno zbudowana, choć nie zwalista czy niezgrabna. Gestykulowała w sposób równocześnie energiczny i opanowany, przez co wyglądała, jakby właśnie trenowała jakąś sztukę walki. Nosiła koszulkę z ZenZabarem, olbrzymem‑cyborgiem z wmontowaną w klatkę piersiową wyrzutnią rakiet, głównym bohaterem starego serialu animowanego Gospel of War, o którym, jak sądziłem, pamiętałem tylko ja.

Mimo widocznej odmienności od reszty towarzystwa nie była wcale nieśmiała i wyalienowana. Promieniowała pewnością siebie, otaczali ją ludzie; mówiła i była słuchana.

Nagle odeszła od swojej grupy i zaczęła wystukiwać na telefonie wiadomości. To była dla mnie szansa. Powziąłem mocne, desperackie postanowienie.

– Hej, czy to ZenZabar z Gospel of War?

Oderwała wzrok od niebiesko‑białego okienka messengera i spojrzała na mnie; na jej twarzy dezorientacja przeszła w radość.

– Byłam przekonana, że tylko ja znam tę kreskówkę – odpowiedziała, a w moim wnętrzu coś pękło i wypuściło słodki sok.

– A znasz Dreadful Theogony? To tych samych twórców i w podobnym klimacie, tyle że mroczniejsze.

– Oczywiście. To goście z tego studia, które odłączyło się od tego większego, kurde, mam na końcu języka nazwy jednego i drugiego.

– To duże to ArchiTechnic, to zbuntowane to Black Fraction.

– Tak, dokładnie. Black Fraction i ArchiTechnic. Głęboko w tym siedzisz, prawda? – powiedziała to z sympatią i uznaniem.

Zadzwonił telefon, a ona przeprosiła i odeszła. Patrzyłem, jak marszczy brwi i porusza ustami, powtarzając te same słowa, zgarbiona i słaba. To nie mogła być dobra rozmowa, z drugiej strony musiały płynąć napastliwe pytania i oskarżenia. W końcu rozłączyła się, ale zamiast wrócić pomiędzy gości, poszła do przedpokoju, gdzie wygrzebała z szafy płaszcz, a później opuściła mieszkanie Aleksandra i jego imprezę, tak po prostu. Było jasne, że nie wróci. Odstawiłem na parapet szklankę z niedopitym drinkiem i również wyszedłem.

Już w domu leżałem nago w łóżku i masturbowałem się, fantazjując o białowłosej ekscentryczce, której nie zdążyłem spytać o imię. Wyobrażałem sobie, że trzymam ją za nadgarstki i spuszczam na nią kolejne porcje śliny, które ona łapie w usta, rozciera na podniebieniu i połyka.

Niebawem dowiedziałem się, że ma na imię Klara.

Poznaliśmy się dwudziestego marca. To był sześćdziesiąty dzień mojego życia w Warszawie.

Piętnaście metrów kwadratowych, łącznie z łazienką i aneksem kuchennym. To była ostatnia i najmniejsza kawalerka spośród oglądanych przez mnie podczas tych trzech dni, które dałem sobie na znalezienie lokum w Warszawie. Właścicielka, pani Wołoszyn, otyła kobieta o uśmiechu hostessy i nienawistnym spojrzeniu, nie rozgadywała się zbytnio, zresztą za bardzo nie miała o czym. Białe ściany ustawione pod kątem prostym do parkietu w jodełkę, pralka wciśnięta między wannę, muszlę klozetową i zlew. Trochę dłużej zatrzymała się jedynie przy widoku z okien. Kawalerka mieściła się na siódmym piętrze i za szybami rozpościerała się panorama obejmująca niemałą część miasta. Pani Wołoszyn była doświadczoną najemczynią. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co jest największym atutem jej towaru.

Trzy doby później stałem pośrodku mieszkania już nie jako gość, tylko jako lokator. Za mną piętrzyły się torby, przede mną żarzyła się Warszawa, nad którą niebawem miał zapaść zmierzch. Powietrze mętniało, światło ześlizgiwało się z betonu, szarość przechodziła w fiolet. Obraz wypełniał całe pole widzenia i wciągał w głąb siebie. Nad horyzontem, w znacznej mierze porośniętym przez bezlistne drzewa, wznosił się samotny budynek. Był szerszy niż dłuższy i absurdalnie wielki, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie na tle nieba. Wyglądał niczym statek na morzu narysowany przez pięciolatka. Najpierw pomyślałem, że spytam właścicielki, co to za miejsce, ale potem uznałem, że wolę tego nie wiedzieć. Tajemnice i domysły są przyjemniejsze.

Pierwszej nocy, zmordowany dźwiganiem i układaniem, nie tyle zasnąłem, ile straciłem przytomność, runąłem w sen bez snów. Obudziłem się po zaledwie paru godzinach. Ciemność rozpraszał blask księżyca. Za szafą majaczył spory, obły kształt. Wyślizgnąłem się z pościeli i zbliżyłem ostrożnie. Powierzchnia pokryta była materią podobną do bandażu z pajęczyn. Wyciągnąłem rękę, cofnąłem ją i znowu wyciągnąłem. Do opuszków przylgnął śluz. Wewnątrz coś zadrgało ospale i nerwowo.

[Dalszy ciąg w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.