12/2022

Krzysztof Bielecki

Zsunęła się z krzesła. Ciennik (2)

[…]

Cień czwarty
– Halo, Krzysio?

– Mama?

– Zimno.

– Mama jest?

– Nie, nie ma mnie.

– Też już nie wiem, czy jestem.

– Który rok?

– Dwa tysiące dwudziesty ósmy.

– Dziesięć lat.

W 2011 roku, w połowie października stanąłem w Zamościu nad grobem taty Oli. Tego, który w 1994 roku, ciesząc się urodą Francji, ani myślał, że gdy kiedyś nadejdzie rok 2011, to jego od dziesięciu lat nie będzie. Ola spytała Tadeusza, brata, lekarza, co z taty zostało po dziesięciu latach. „Nic”, odpowiedział Tadeusz, brat, lekarz. „Kości możesz wrzucić do worka”. Bez granic, bez łez. A gdyby nauka zostawiła człowieka po śmierci samemu sobie? Przestała się go czepiać? Niech sobie będzie, jak chce. Niech sobie będzie umarły, jak mu się żywnie podoba. Przecież Tadeuszowi nie można odmówić serca, pamięci, miłości. Nie można mu odmówić ponad tysiąca trepanacji czaszek (bo jest znakomitym chirurgiem). A jednocześnie nie można go posądzić o to, o co chciałbym go posądzić: o łzy nad otwieraną czaszką; o – przez te łzy – pewną niedoskonałość w wykonywaniu wyuczonej czynności otwierania czaszki, czynności otwierania życia. Gdyby tak nauka chwiała się nad otwieraną czaszką w posadach? Gdyby się chwiało długoletnie doświadczenie? Przeświadczenie? Gdyby chwiał się… czas? Gdyby zaprzeszłość i sekunda otwierały tę samą ranę?

Tadeusz, brat, lekarz, otworzył sześćset sześćdziesiąt sześć czaszek i znalazł tam zło, i czterysta dwadzieścia dwie czaszki i znalazł tam dobro. Nauka nie oponuje: na świecie jest więcej zła niż dobra.

– Tak, dziesięć lat mamy nie ma.

– Nie mów tak.

– Nie mówię tak.

– Mówisz.

– Tak mi się powiedziało.

– Tak się mówi, zgoda, samo się mówi, ale ty, synku, próbuj mówić inaczej.

– Całe życie, mamo, próbuję mówić inaczej.

– Straszne, to już dziesięć lat, mój Boże…

– Straszne, mamo.

– Straszne, synku.

– Niech mama pomyśli inaczej.

– Starszy jesteś.

– Starszy, mamo.

– Czas nie umiera.

– Wiem, mamo.

– Dobrze, że zostawiłeś mi komórkę.

– Teraz możemy porozmawiać. System 9G pozwala na rozmowy z tymi, którzy odeszli. Nareszcie przełom. Tyle lat ludzie na to czekali.

– Przestaje być ważne, czy się żyje, czy nie.

– Tak, mamo, to nieważne.

– Rozmawiamy, synku, wspaniale!

– Podobno pojawią się nowe aplikacje i życie nie będzie nikomu potrzebne.

– Co ty mówisz?

W początkach lat osiemdziesiątych XX wieku mieszkałem w akademiku w Łodzi. Nie każdej niedzieli jeździłem do rodziców do Kutna. Uczyłem się nie tęsknić. Tęsknota to trudny przedmiot. Mama dzwoniła do mnie w poniedziałek lub we wtorek rano. Tęskniła. Mieszkałem w drugim akademiku Uniwersytetu Łódzkiego w pokoju 164, a potem w pokoju 28. Telefon przychodził do recepcji na parterze. „Dzień dobry, mówi Krystyna Bielecka, chciałabym rozmawiać z synem”. Recepcjonistka wciskała stosowny guzik i pokój 164, a później pokój 28 rozbrzmiewały dzwonkiem, który wytrącał kolegów ze studenckiego snu. Wyskakiwałem z łóżka i pędziłem na dół wśród złorzeczeń chłopaków. Recepcjonistka, zadowolona, że obudziła połowę śpiącego domu studenckiego, podawała słuchawkę. Była starsza od mojej mamy. Koścista. Zawsze w czarnym swetrze pod szyję, rozpinanym na pięć, sześć guzików. Pod swetrem biały półgolf w prążki. Usta pomalowane na zimne bordo. Policzki przypudrowane udręką. Chyba nie żyje. Nie chciałbym mieć takiej mamy. Opryskliwa. Chociaż to ona, wierna, podała mi zapasowy klucz do pokoju numer 28, bym tamtego pamiętnego wieczoru trzydziestego grudnia 1985 roku mógł odkryć prawdę o Oli i Pawle. „Niech cię licho, napawaj się ich nagością”, pomyślała, ze złości na mnie, uradowana.

– Halo, Krzysio?

– Mama?

– Co u ciebie?

– Jakoś się żyje, w porządku. Mam trochę zajęć, przesiaduję w bibliotece polonistyki, tam, wiesz, mamo, przy Kościuszki.

– Aha, to dobrze, syneczku. Wiesz, zamówiłam Dekameron w księgarni, przyda ci się.

– Na pewno, mamo, na pewno.

– W dwóch tomach będzie.

– Dzięki, mamo.

Rozmowa w roku 2028 będzie zupełnie inna. Świat oszaleje. Technologia 9G odmieni los człowieka. Wreszcie żywi będą mogli rozmawiać z umarłymi. Bez tych sztuczek, nad którymi pastwili się magicy i Woody Allen. Bez zbędnych czarów, siadania przy stoliku, gapienia się w świecę pośrodku, w noc za oknem, bez zaglądania pod stolik, czy ktoś tam wywoływanego zmarłego nie udaje. Ludzi zacznie się chować z telefonami komórkowymi. Technologia 9G przełamie zjawisko śmierci; wprawi człowieka w zmartwychwstanie głosowe i z oczywistych względów daruje zmartwychwstanie obrazowe. Zmarłego rozmówcy nie będzie można oglądać. Natomiast zmarły rozmówca, jeśli zechce, będzie mógł włączyć obraz żywego i cieszyć się, jak córka wyszczuplała, a syn przytył. Pierwsze doświadczenia będą wszystkich dziwiły, lecz po kilku latach moda na rozmowy ze zmarłymi przygaśnie. Świat, mimo że nieskory do eutanazji tej mody, lekko się nią znudzi. Bo ze zmarłymi nie będzie można wiele robić – tylko rozmawiać. A ile można rozmawiać ze zmarłym? I o czym? O życiu? Pięć, dziesięć, piętnaście minut. Bez przesady. Kolejne kroki człowieka – by rozmawiać z dawno zmarłymi, Einsteinem, Galileuszem, Horacym, zwłaszcza z Horacym, za jego niewybaczalne „non omnis moriar” – okażą się dziwnie nieśmiałe, wręcz chybione. Podrzucanie wymienionym telefonów komórkowych będzie komiczne. Wywoływanie ich nie będzie miało nic ze skuteczności przeraźliwego dzwonka recepcjonistki z drugiego domu studenckiego Uniwersytetu Łódzkiego w pierwszych latach 80. dwudziestego wieku. Za dużo było delikatności w przywoływaniu wymienionych, za mało przerażenia. Człowiek ery 9G popadł w zadumę.

Pokój niepokój nr 28

Bielecki żyje – jutro wymiana pościeli

Jędrzejak bardzo – jutro wymiana pościeli

Łuszczykiewicz bardzo – jutro wymiana pościeli

Siemko żyje – jutro wymiana pościeli

Stanisławski nie – nie dotyczy

Stasinowski pod pruskim zaborem – nie dotyczy

Żmuda żyje – jutro wymiana pościeli

Kto jeszcze przeszedł

Przez dziurkę od klucza


Niedobrze jest być kobietą. Również spadochroniarzem. I grabarzem niezbyt. Potem góralem – bo trzeba śpiewać góralskie piosenki. Łodzią podwodną nie jest też dobrze być. Krzyżem nie. Rakietą tenisową.

Rzeką jest być dobrze. Drzewem mniej, ale też nieźle. Rafą koralową nie za bardzo, choć nie najgorzej. Bo najgorzej jest być kobietą. Już „jest być” samo w sobie zastanawia i czegoś się obawia. A gdy „dochodzi do tego” kobieta, to wiadomo. Kobiecie, w przeciwieństwie do mężczyzny, od urodzenia grozi bycie kobietą. I matką.

Muszę tu powiedzieć o tej matce, akurat nie swojej, która przyjechała zobaczyć syna wczesną wiosną (może był marzec) 1986 roku. Tej matki, akurat nie swojej, nie zapomnę. Jej syn czekał na nią w jednostce wojskowej w Sklęczkach koło Kutna, gdzie odbywałem praktyki. Ot, praktykowanie w formie podchorążego, w formie niezapomnianej i przewrotnej, nie miejsce tu na to. Syn czekał na tę matkę, akurat nie moją. I ja tym synem nie byłem. To i dobrze. Choć patrząc na nich przez moment, nie zapomnę, tak pomyślałem: że nie moja matka mogła być moja, a ja mogłem być tym synem, którym nie byłem. Zatem syn czekał na matkę w dość dużym pokoju. Akurat uprzątniętym, surowym, treściwym. Najwłaściwsze słowo: „treściwym”. Dla tego wszystkiego, co widziałem. Co widok czekającego na matkę syna mówił. I ściany tamtego pomieszczenia mówiły. Z pasem lamperii na olejno jak pas wojskowy, brązowy, zły. I my wszyscy, kilku podchorążych i ze dwudziestu żołnierzy, którzy z tym synem, którym nie byłem, czekaliśmy na matkę, akurat nie moją. Dobrze, że czekaliśmy z tym synem. Że nie musiałem czekać sam. I dobrze, że nie było mnie w tym miejscu, w którym był ten syn – zupełnie dobrze; szczęśliwie. Zatem – i to po pierwsze – dobrze, że nie leżałem teraz w tym pokoju z zabandażowaną głową. I po drugie – dobrze, że trzy dni wcześniej nie przechodziłem pustym placem, z kałużą pośrodku, koło jednego magazynu, skąd dobiegający dźwięk szlifierki przeszył ciszę, tę wczesnowiosenną, osobliwą, ranną, i kamień szlifierki rozłupał czyjąś głowę. I trzy dni później nie trzeba mi było tej głowy bandażować i kłaść mnie całego na prostej ławce, sosnowej, polakierowanej, w trumnie. Ech, już bym o tym nie mógł napisać. To znaczy, i to ma znaczenie śmiertelne, już niczego bym od tamtej wczesnej wiosny 1986 roku nie mógł napisać. Ugrzązłbym w Sklęczkach. Nie byłoby ślubu i wesela w Padwie Północy, Paweł szczęśliwy wróciłby do Oli, a ja nie zająknąłbym się słowem: mówionym, pisanym. Tak, tym pisanym zwłaszcza, tym w życiu ważniejszym. O, o ile ważniejszym! Nie napisałbym, gdybym był tym synem, kilku powieści i kilkunastu opowiadań, kilkudziesięciu esejów – i to aż do teraz, kiedy piszę to, co piszę, a czego bym nie napisał. A jest wieczór czwartego czerwca 2020 roku. Nie napisałbym wielu słów, gdybym tam, martwy, czekał na mamę. Ale to była inna mama i inny syn. Nie moje to było, a jednak nie do zapomnienia. O, znów to „nie do zapomnienia”! Pisałem już o tragedii terminu „nie do zapomnienia”. O tym imperatywie. Syn czekał w chłodnym pomieszczeniu, jasnożółtym i odmytym, z jasną głową, świętą, w połowie owiniętą bandażem, na zawsze owiniętą bandażem, czekał blady, przygotowany. A gdy weszła jego matka, matka nie moja, niczym się nie zdziwił. Cicho załkała. Nie mogła głośniej. Było wielu żołnierzy i kilku oficerów, w wojsku nie wolno płakać, a ona przyjechała kawał drogi z dalekiej wioski. Takiej na pewno z brzozami. Tak pomyślałem, że ta głowa na zawsze owinięta białym bandażem i tamte brzozy, które już tego chłopaka nie zobaczą – to tak powinno być; to ze sobą korespondowało, to „do siebie pisało”. Przynajmniej to – na pocieszenie, skoro już tak musiało być: że ten chłopiec kilka dni wcześniej przechodził obok tamtego magazynu w chwili, gdy kamień szlifierski rozłupał się i popędził, by za sekundę rozłupać jego głowę. I gdy tak pędził jak pocisk w jego stronę, to nikt tego rozłupanego kamienia nie mógł powstrzymać. Stało się. Sekunda, wieczność. Potem paskudne dochodzenie, czemu ten kamień rozłupał czyjeś życie, i to niejedno. I na koniec, że kamień niechcący, wyjątkowo niechcący, popędził w stronę ofiary. I wezwał jego matkę. Że ten kamień tego nie chciał. Stało się. Matka weszła i nie mogła wybuchnąć płaczem. Tylko załkać. Syn leżał. Ona stała. Martwa. Nikt nie żył. Chwilę staliśmy martwi. Nie było wojny. Nie było nic. Tylko trochę wojska. Coraz mniej. Trochę syna. Coraz więcej. Trochę matki. Coraz więcej. Potem był apel. Twarda epoka. Twarde śledztwo. Twarde niebo. O dorastaniu do piekła nawet nie marzyłem. Kamień był niewinny. Żadnej premedytacji. Gdyby kamień szlifierski był, jak grób mojej mamy, z bochusa, to nic by się nie stało. Medytacja nad tamtą Polską zawsze prowadzi mnie do tamtego zdarzenia. Do tamtego placu z kałużą, do tysięcy placów z kałużami, do tysięcy zniechęceń, do tysięcy ponurych obłoków uciekających z Polski, do bohaterstwa brudu.

Dlatego nigdy bym nie chciał być tamtą Polską. Dziwnie mówiąc. Dlatego nigdy bym nie chciał być matką. Czyjąś, nie czyjąś, ale matką. Matką bardzo nie. Więc i kobietą nie. Kimś, kim jestem, też nie do końca chętnie, ale już lepiej niż kobietą. Tak. Wiem, głupio, ale tak.

Jak to dobrze, że zagadka, czyja jest moja mama, rozstrzyga się na moją korzyść. Że ta mama, której troszkę w ostatnich trzech latach jest więcej, jest moja. I zagadka, czyj ja jestem, przynosi zbawienne rozwiązanie: że jestem synem swojej mamy. Że być synem tamtej mamy – która to myśl wtedy w Sklęczkach na moment mnie przeraziła – byłoby gorzej. Że splot okoliczności postawił mnie obok tamtej sprawy, a nie położył martwego w środku sprawy, na ławce, w trumnie. Z mamą stojącą obok. Jak to dobrze.


[Cały tekst w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.