1. Ilekroć czytam tekst znanej mi osobiście pisarki, znanego mi osobiście pisarza, tylekroć słyszę jej lub jego głos. Raz wystarczyło mi usłyszeć czytającą swoje wiersze Wisławę Szymborską, raz udało mi się w moich czasach studenckich zamienić z nią w legendarnym domu pisarzy przy ulicy Krupniczej w Krakowie kilka przelotnych zdań, abym, gdy czytam jej poezje, miał wrażenie, że nie tyle czytam poetkę, ile jej słucham. Nie inaczej w przypadku twórczości Ryszarda Kapuścińskiego, którego miałem zaszczyt i szczęście znać osobiście przez wiele lat, chociaż po prawdzie nigdy nie słyszałem, aby na jakimkolwiek spotkaniu autorskim czytał fragmenty swoich reportaży. Ale z licznych rozmów z nim na mansardzie domu przy ulicy Prokuratorskiej w Warszawie znam doskonale tak wielce charakterystyczny timbre jego głosu. Kiedy dzisiaj czytam – niezależnie od tego, czy jest to Busz po polsku, czy Podróże z Herodotem – ciągle słyszę go wyraźnie; tyle lat po jego śmierci.
Tadeusza Różewicza znałem przez ćwierć wieku. Dzięki temu, że dopuścił mnie do bliskiej znajomości, a nawet zażyłości, której nie śmiem jednak nazwać przyjaźnią, rozmawiałem z nim przez te lata wielokrotnie, bywało, że raz na tydzień – i telefonicznie, i face to face. Nie raz i nie dwa, i nie trzy – słuchałem, jak podczas spotkań z czytelnikami czytał swoje wiersze, poematy, a nawet krótkie szkice. Ilekroć brałem do ręki nową jego książkę, tylekroć w trakcie lektury słyszałem, jak wypowiada poszczególne słowa, kolejne zdania, strofy. Ryszarda Przybylskiego poznałem przez Różewicza, któremu towarzyszyłem kilka razy podczas wizyt u profesora w jego mieszkaniu przy Akermańskiej w Warszawie. Parę razy odwiedzałem go sam, dzwoniłem do niego. Nigdy nie słyszałem go czytającego swoje błyskotliwe i erudycyjne eseje – a jednak gdy dzisiaj wracam do jego rozpraw i studiów, zawsze słyszę jego głos. Mógłbym spróbować opisać ich głosy – Różewicza i Przybylskiego – ale jednak nie spróbuję, nie zrobię tego. Wiem, że w którymś momencie zabraknie mi słów, a nawet jeśli nie zabraknie, to i tak mój opis nie będzie się zgadzał z tym, co ciągle słyszę: jak ze sobą rozmawiają, jak się nawzajem przepytują, czasem żartem, czasem jak najbardziej poważnie.
Od ich głosów nie jestem w stanie się uwolnić, ale też uwolnić się nie chcę, gdy czytam ich obejmującą – bagatela! – pół wieku korespondencję. W trakcie lektury słyszę ich, jakby do siebie nie tyle pisali, co mówili, ze sobą rozmawiali. Gdy mniej więcej w połowie tego opasłego tomu trafiłem na zdanie Przybylskiego: „[…] widzieć i słyszeć. Dotychczas, kiedy czytałem tekst znajomej osoby, zawsze słyszałem jej głos. Ciebie również widzę. I bardzo przypadł mi do gustu ten styl, który – jak odczuwam – jest objawem «ja» w sposób naturalny, najprostszy” (3 maja 1999 roku), utwierdziłem się w przekonaniu, jakie żywię od dawna: jeśli w trakcie lektury jakiegokolwiek tekstu, w tym także tego użytkowego, jakim jest przecież list, słyszę głos jego autora i nadawcy w jednej osobie, traktuję to jako rękojmię jego autentyczności i szczerości; chociaż zdaję sobie sprawę, że zajmując się literaturą, nie wypada pojęciem szczerości przesadnie szermować.
2. Znajomość Przybylskiego z Różewiczem miała jak najbardziej literacki fundament. We wrześniu 1965 roku literaturoznawca zwrócił się listownie do poety z kilkoma pytaniami dotyczącymi poematu Et in Arcadia ego. Szczerość, z jaką pisał o swoich przeczuciach i domniemaniach, a także wątpliwościach, wreszcie o kłopotach analitycznych, z jakimi spotkał się, pracując nad szkicem na temat tego utworu, musiała się spodobać poecie, musiała wzbudzić w nim szczególne zainteresowanie. A przecież Różewicz – jako jeden z najświetniejszych już wtedy naszych poetów, ale także dramaturgów, prozaików, eseistów – był przez wielu admiratorów i badaczy swojej twórczości wręcz bombardowany nie tylko pytaniami dotyczącymi jego warsztatu pisarskiego, jego lektur, jego biografii czy życiowych zawiłości, lecz również bezinteresownymi bądź interesownymi komplementami. Nie na wszystkie listy miał czas lub ochotę odpowiadać. Pytania Przybylskiego widać musiały go nie tylko zaciekawić, ale i zaintrygować, skoro listowna znajomość z czasem przekształciła się w przyjaźń, co tu dużo mówić – w dozgonną przyjaźń. Wiele na to wskazuje, że przyjaźń z literaturoznawcą Przybylskim była dla Różewicza równie fundamentalna, jak przyjaźń z historykiem i krytykiem sztuki Mieczysławem Porębskim oraz z malarzem Jerzym Nowosielskim.
Nie była to zapewne przyjaźń ani prosta, ani łatwa, o czym świadczy fakt, że nie tak szybko przeszli na ty. Formułą „Drogi Panie” zaczynali listy do siebie jeszcze w pięć lat po nawiązaniu listownego kontaktu i zawarciu znajomości. Pisali do siebie, odwiedzali się, spotkali się ze sobą, kiedy to tylko było możliwe. Ich przyjaźń opisana w listach ma co najmniej dwa wymiary: ten pierwszy nazywam służbowym, związany jest z literaturą, z literatury życiem wewnętrznym i zewnętrznym, natomiast ten drugi nazywam osobistym, prywatnym. Ten pierwszy stanowił przyczynę i podstawę znajomości, ten drugi ujawnił się z czasem; po przełamaniu pierwszych lodów, po wzajemnym przekonaniu się do siebie, wskutek czego zdobyli się na tak wielką wobec siebie intymność.
Pisali do siebie bez ogródek, bez owijania w bawełnę. O swoim życiu codziennym, o swoich problemach rodzinnych, o kłopotach osobistych i zdrowotnych. Ale nie tylko – bo także o tym, co się przez te wszystkie lata w Polsce działo; no i również o tym, co działo się w środowisku, w którym znaleźli się, zajmując się czynnie, czyli twórczo, literaturą. W ich listach pojawia się mnóstwo znanych nazwisk, a że obydwaj od tego środowiska się dystansowali, że każdy z nich przyjął na swój sposób pozycję outsidera – Różewicz w środowisku literackim, Przybylski w naukowym – nic więc dziwnego, że dzieląc się przemyśleniami i refleksjami, nie przebierali w słowach. Co ciekawe, celował w tym zwłaszcza Przybylski, którego styl miejscami jest więcej niż pikantny, choć gwoli ścisłości Różewicz też potrafił się posłużyć piórem jak mieczem.
Nie należę co prawda do tych, co to ekscytują się składanymi na piśmie uszczypliwościami i złośliwościami jednych pisarzy pod adresem innych pisarzy, ale nie powiem, zaśmiałem się nie raz i nie dwa, i to całkiem głośno, gdy dowiedziałem się, kto w poezji ględzi, kokietuje, nudzi i produkuje „zakalce pseudofilozoficzne” (4 X 1965), kto okazał się idiotą, sukinsynem i „kompletnym bałwanem” (10 VI 1967), jaki to „patriota – błazen – gówniarz – grafoman” wyszedł na „bojownika z wiadrem pomyj w ręce” (18 I 1987), kogo beatyfikowano za życia na UJ (20 X 1989), kto „transfigurował się w Bocassę” i kim są „dwa skurwiele” (5 IX 1990), kto okazał się „półkretynem” (25 X 1990), kto „zapadł się w swoje kompleksy” i „uprawia żałosne krętactwo” (12 XI 1991), kto „utracił już kontakt z ciekawością. Zamienił naszą egzystencję na swoją pychę” i okazał się wychowankiem profesora Pimki (15 VI 1993), a kogo zaliczyć trzeba do „piździelców” (23 VIII 1994), kim są „Bagsik i Gąsiorowski edytorstwa” (10 II 1997), kim jest „wyjątkowo nieprzyjemna figura”, kto „sam porządnie się sprostytuował” (8 XII 1998), kto wyszedł na „nadętego gówniarza lub knajacką kokotę” (3 V 1999), kto „najwyraźniej wypadł z portek Gombra” (6 IX 1999), kim jest pełna pychy „zwykła pryncypialna gadzina” (2 V 2000), kto z kim się „kucmani”, „włazi do grobu katyńskiego” i „drze się na cały świat o swej czystości moralnej” (15 X 2002), a wreszcie kto „został zdrowo obrobiony przez Opus Dei” (11 I 2004). Dla każdego coś miłego.
3. Gdy nawiązali znajomość, Różewicz miał czterdzieści cztery lata i pozycję wybitnego pisarza, Przybylski lat trzydzieści siedem i w dorobku dopiero jedną książkę, o „przeklętych problemach” Fiodora Dostojewskiego. Pracował właśnie nad tomem esejów, którego bohaterami mieli być i byli Osip Mandelsztam, Thomas S. Eliot oraz właśnie Różewicz. O Różewiczu i jego twórczości pisał przez całe życie, kolejne studia publikując systematycznie w prasie literackiej oraz w książkach. Nie mam wątpliwości: gdyby zebrać wszystkie teksty Przybylskiego o Różewiczu i wydać je pod wspólną okładką, dostalibyśmy do ręki jedną z najważniejszych prac krytycznoliterackich o twórczości autora Niepokoju, w której znaleźlibyśmy nie tylko parokrotny i wielokrotny portret pisarza, ale także różnorodny i wszechstronny; jedyny w swoim rodzaju.
To, z jakiej klasy twórcą ma do czynienia w przypadku Różewicza, Przybylski wiedział od początku i od zawsze. I tego nie ukrywał. Zaskakuje, ale i zastanawia przenikliwość, z jaką potrafił zobaczyć wyjątkowość pisarza, wreszcie – co tu gadać – zachwyca celność, z jaką umiał tę wyjątkowość skonstatować i zwerbalizować. Już w pierwszym liście wyznał: „Jest Pan moim poetą w całym tego słowa znaczeniu”, co więcej, w tym samym liście stwierdził coś, co nie jest li tylko osobistym komplementem, coś, co wykracza poza osobistą konfesję i okazuje się rewelacyjną wręcz formułą krytycznoliteracką: „Tak mi się wydaje, że Pan jest Rimbaudem, który nie przestał pisać”; mało tego: „To jest eksperyment, który mógł podjąć tylko Pan, i tylko Pan może go kontynuować. Rzesza nie może i nie powinna iść za Panem”. Rzecz w tym, że komplement Przybylskiego nie był tylko i wyłącznie komplementem. Każdy jego tego rodzaju komplement, wypowiedziany i zapisany w liście, to kwintesencja uważnej lektury, literaturoznawczej analizy.
Jak rzadko kto, a właściwie jak nikt, potrafił on czytać pisarza zarówno z krytycznoliterackiej, jak i historycznoliterackiej perspektywy. Rzecz w tym, że analizując przez wszystkie następne dekady twórczość poety, badacz nigdy nie traktował tej twórczości w oderwaniu od osoby autora, równie dla niego ważne było słowo poety i sam poeta w tej oto, a nie innej osobie. Widział w nim tego, komu można bezgranicznie zaufać: zarówno jako człowiekowi, jak i jako twórcy; widział w nim jednego z tych, którzy „nie są ani na dzisiaj, ani na jutro, lecz na zawsze”, i pisząc o nim literackie studium, pisze jako o „Różewiczu jedynym, samoswoim”. W tym samym liście dopisał: „Pan wszystko wie”, jakby był pewny, że poeta zdaje sobie sprawę z zadania, którego się podjął w literaturze polskiej i nie tylko polskiej (wszystkie cytatu z listu z 5 XII 1965).
Komplementując poetę, literaturoznawca stara się oddać mu to, co jego, jego rzeczywiste osiągnięcia artystyczne, ale też niezwykle jasno, by nie powiedzieć – proroczo widzi, jak bardzo wyprzedził on swój czas. Oto kilka przykładów z wczesnej fazy ich znajomości: „Tłum mówi, że Pan jest poetą współczesnym. Otóż mnie się czasem wydaje, że Pan jest strasznie niewspółczesny […]. Pan jest (o, tak!) z naszego świata tylko doświadczeniem. Jako poeta Pan jest nie z tego świata (druga połowa XX wieku)” (25 IX 1966); „Pan był za wielkim Poetą na początku. I teraz musi Pan tęsknić do swej wielkości” (11 X 1966); „boję się, że Pan jest sam. Pan chyba jest sam podwójnie lub potrójnie” (19 II 1967); „Pan tak dobrze na mnie działa. Tam gdzie Pan, jest jakiś sens” (18 I 1970); „Kiedy myślałem, że z Panem jest sens, wyczuwałem, iż każdy Pana sens ma znaczenie w kulturze […]. Pan jest cierniem nas wszystkich […]. Pan jest dla naszej powojennej kultury jak ten krzyż, co stoi na rozstajnych drogach” (8 II 1970); „Władasz Pan słowem cudownie, ale po to, aby nas zmusić do rzygania […] jesteś częścią mnie samego – częścią nas wszystkich” (X 1970). I nie inaczej kilka lat później, składając poecie życzenia na Nowy Rok: „życzę Ci wiary w Słowo. Ale Ty na pewno uwierzysz, bo sam już jesteś słowem” (9 I 1973).
Mijają lata, a Przybylski nadal stara się zdefiniować fenomen Różewicza i jego miejsce w naszej kulturze, w naszej historii – przy okazji każdego nowego zbioru wierszy, lecz co istotne: próbuje go odczytać zawsze od początku i zawsze na nowo; próbuje opisać mechanizm napędzający tę twórczość, jej siłę sprawczą. Interesuje go zarówno punkt wyjścia, jak i punkt dojścia: „Szarpałeś, szarpałeś wiersz, aż dopracowałeś się jakiejś niezwykłej czystości języka i przejrzystości obrazu” (14 VII 1981); „Zazdroszczę Ci. Jesteś poetą i możesz fruwać nad topielą […]. Z całej Twojej twórczości wyziera w końcu jedna prawda, że istnienie jest próbą, a spektaklu nigdy nie będzie” (11 VIII 1983).
4. Znamienne, że doceniając Różewicza, potrafił równocześnie docenić Przybylski Jarosława Marka Rymkiewicza, poetę wydawałoby się z drugiego bieguna artystycznego i ideowego. Zastanawiając się nad związkami poezji i filozofii na przykładzie Parmenidesa oraz Ludwika Wittgensteina (który przecież przykuwał uwagę także Różewicza), doszedł do arcyodkrywczej i w efekcie otwierającej szerszą dyskusję konkluzji: „Jeśli w drugiej połowie XX wieku coś się u nas naprawdę wydarzyło, to właśnie w języku poezji. Tylko Ty i J.M. Rymk. dotknęliście tej sprawy. Nawet Miłosz, nawet Herbert pisze o tym, co się już zdarzyło w naszej historii. Wy piszecie o tym, co się wydarzyło w naszym języku. Widzicie punkt Omega. Ach, gdybym to wszystko zrozumiał” (5 X 1983). Ale też przewidywał, że wyprzedzając swój – ich wspólny – czas poeta nie zawsze i nie przez wszystkich zostanie właściwie zrozumiany, że owszem poprzez swoje nowatorstwo wybija się na wyjątkowość, ale równocześnie skazuje na samotność. Wielkie wrażenie robi w tym względzie zakończenie listu z 1986 roku: „Wiesz o tym, że Cię kocham, i to nie tylko za teksty, w które się przemieniłeś, lecz również za to, że z krwi i kości jesteś taki, jaki jesteś sam dla siebie, jak piękne drzewo na samotnej górce. I wiedz, że młodzież Cię lepiej rozumie niż wszyscy nasi zakichani rówieśnicy” (4 kwietnia 1986), ale także konstatacja poczyniona rok później: „Zamieniłeś poezję świata w słowa, to i teraz przeistoczysz dym w kamień” (4 XI 1987).
Pisząc o Różewiczu to wszystko, co pisze, Przybylski pisze przy okazji dużo o poezji w ogóle i w szczególe, o jej nieznanej i nieprzeniknionej istocie, której nie da się w żaden sposób zrozumieć, ale do której można się zbliżyć i w związku z czym koniecznie trzeba się do niej nieustannie zbliżać. Mówi także dużo o sobie jako człowieku, który żyje z dnia na dzień, borykając się z chorobami, z własnymi osobowościowymi przekleństwami, z własną egzystencjalną oraz intelektualną samotnością. Pisze o sobie wprost jako o czytelniku, a raczej jako jednym z czytelników poezji, czytelniku amatorze – to z jednej strony, a z drugiej – pisze o sobie nie wprost jako o czytelniku zawodowcu, literaturoznawcy, który więcej wie, niż nie wie, ale jednak także nie wie. I to, czego nie wie, również świadczy o jego badawczej pasji. Przejmujące i przekonujące zarazem są te listy, w których badacz dzieli się z uwielbianym poetą bezpośrednio swoimi wątpliwościami wobec sztuki poetyckiej, swoją bezradnością wobec jej tyleż boskiej, co diabelskiej energii. Ale i tak jedno jest pewne: „Twoją mowę zgasi dopiero śmierć, ale przecież Twoje pisanie przekracza śmierć” (25 I 1989).
Nigdy nie zadowolił się tym, co o poecie i jego poezji już zdążył napisać, co napisał. Swoje opinie i konkluzje starał się z czasem doprowadzić do końca, doprecyzować, dopowiedzieć, zamieniając hipotezę w tezę; raz posługując się metodą dedukcyjną, innym razem indukcyjną. Siłą rzeczy niekiedy się powtarza; ale nawet jeśli się powtarza, to nigdy w sensie dosłownym, powtarzając się bowiem albo swoją wcześniejszą refleksję uszczegóławia, albo uogólnia. Pod koniec XX wieku pisze do przyjaciela: „ocaliłeś język polski przed inwazją metafizycznego szalbierstwa” (30 VI 1998), a także: „Tyś jest świat, a nie nasz sitwiarski grajdoł” (8 XII 1998); po kilku latach zaś, już na początku XXI wieku, gdy temat śmierci zaczął coraz częściej pojawiać się w ich listach i rozmowach: „Zastanawiam się, dlaczego człowiek dobry i życzliwy ludziom, taki jak Ty lub jakikolwiek bliźni z jasnym czołem, idzie przez życie szargany i kaleczony przez całe gromady, które przypadają do niego z pięściami jakby z musu, niekiedy nawet nie tyle z własnej wewnętrznej potrzeby, ile zniewolone przez zło, które stanowi chyba ich istotę […]. Tłum nie znosi bowiem człowieka wyróżnionego przez Boga” (14 IX 2005). Tak, Różewicz – a więc ten, kto Boga odrzucił, lecz mimo tego nieustannie go poszukiwał – był dla Przybylskiego – a więc tego, któremu zawsze bliżej było do wiary niż niewiary – kimś przez Boga wyróżnionym, wybranym, naznaczonym, pomazanym; Różewicz w jego oczach, w jego rozumieniu sztuki poetyckiej, jakkolwiek to zabrzmi – Mesjaszem.
5. Listy Ryszarda Przybylskiego rzadko kiedy bywają zdawkowe, li tylko informacyjne, zazwyczaj wykraczają poza to, co potocznie określamy mianem listu. Gdyby skorzystać z koncepcji „zamiennika gatunkowego”, jaką w swoim czasie zastosował Kazimierz Wyka wobec twórczości Tadeusza Różewicza (w uproszczeniu przypominam: Różewicz chce napisać wiersz, a pisze opowiadanie, zaczyna pisać sztukę teatralną, a pisze wiersz lub esej, zaczyna pisać opowiadanie, a pisze sztukę etc.), można by stwierdzić, że Przybylski – pisząc do Różewicza, owszem zaczynał pisać list, ale gdy go kończył, ów list okazywał się szkicem literaturoznawczym, na dodatek pełnym odniesień filozoficznych i teologicznych, a także politycznych i publicystycznych.
Tego, co na jego temat mówi i pisze literaturoznawca, poeta nigdy nie traktował ani jako oczywistości, ani z rezerwą, z wyrozumiałością czy z pobłażaniem. O ile stosunek poeta–krytyk wielokrotnie przybierał z woli krytyka formułę mistrz–uczeń, mistrz–wyznawca, a nawet wtajemniczony–niewtajemniczony, o tyle sam poeta tę relację często odwracał, zafascynowany ogromną wiedzą literaturoznawcy, zarówno na temat literatury polskiej, jak i rosyjskiej czy w ogóle światowej, z dziedziny filozofii i teologii, jak się już rzekło, ale także socjologii i psychologii, historii sztuki i historii muzyki. Cóż, każdy, kto poznał profesora Przybylskiego, prędzej czy później mógł się przekonać, z jak wielkim erudytą ma do czynienia. O takich jak on mówi się, że wiedzą wszystko. Znamienne, że swoją wiedzą nigdy nikogo nie starał się przytłoczyć, nigdy jej nie celebrował. Wiedział więcej niż inni, niż ktokolwiek, ale nie czuł się przez to lepszym od nikogo. Wiedział wszystko, ale intrygowało go i pasjonowało to, czego jeszcze nie wie, czego dowiedzieć się powinien.
Różewicz – którego Przybylski traktował jako kogoś (przypominam i akcentuję!) wybranego przez Boga lub jak kto woli Naturę – nieustannie powtarzał, że wie niewiele, ciągle za mało, a przy okazji manifestował, że bardziej niż sacrum bliska jest mu sfera profanum. Rzadko kiedy zaglądał w górne rejony, w których szybowała myśl jego młodszego przyjaciela. Ano właśnie, związek Różewicza z Przybylskim to jedna z najdłuższych i najwspanialszych przyjaźni – poświadczona listami – w historii polskiej literatury. Przyjaźń ta przetrwała wszystkie ich zakręty życiowe, ale także przemiany, jakie w ciągu półwiecza ich znajomości dokonywały się w naszym kraju, przemiany, jakie, co tu wiele mówić, zniszczyły niejedną przyjaźń, o czym zresztą w ich listach także mowa. Niezwykłe wydaje się to, że była to przyjaźń dwu samotników, i to takich z krwi i kości, zaprzysięgłych samotników, z wyboru i z nadania; chociaż każdy samotność uprawiał na swój sposób: Przybylski przykuty do mieszkania przy Akermańskiej, Różewicz podróżując po Polsce, Europie i świecie.
Zaskoczony bezpośredniością krytyka, zamanifestowaną już w pierwszym liście, poeta odpowiada nieco zdziwiony swoją reakcją, ale równie bezpośrednio: „Pan wyzwolił we mnie pewne sprawy, o których trudno jest mówić, o których może nie trzeba mówić. Nie wiem” (17 XII 1965), a niedługo potem jakby zaskoczony własną konfesyjnością: „napisałem pewne rzeczy o sobie, jakich nie pisuje się w listach. Jednym słowem: dobrze się stało, że Pan się odezwał…” (26 V 1966).
Gdy zdarzyło mu się napisać list, który uznał za przesadnie szczery, to wtedy go nie wysyłał, ale o tym swojego respondenta solennie powiadamiał: „piszę czasem do Pana listy, dedykuję książki, a potem nie wysyłam, leżą długo w papierach, wypływają na powierzchnię i znów mi giną” (14 XII 1966, ale podobne enuncjacje znajdziemy w wielu listach np. z: 22 IX 1966, 13 II 1967, VIII 1970, 16 VIII 1981, 20 V 1993, 23 VII 1994, 27 XI – 5 XII 1994). Owszem, starał się zaspokoić ciekawość nowego przyjaciela: odkrywał przed nim tajniki warsztatu twórczego, dzielił się z nim swoją wiarą i niewiarą, pewnością i niepewnością, mając świadomość znaczenia tego, co tworzy, jednocześnie dość bezceremonialnie oceniał to, co pisze w tej chwili, ile to warte, ile niewarte; a przy tym dopytywał na zupełnie inne, powiedzielibyśmy – przyziemne tematy: „Czy Pan lubi piwo, wino, wódkę, wodę mineralną, zwykłą? Czy lubi Pan ciastka z kremem, czy rydze i korniszony?” (13 II 1967); przy okazji w dosadnych słowach charakteryzując samego siebie, własną sytuację egzystencjalną lub pisarską: „wrzeszczę jak pijak, który nie może zwymiotować” (21 III 1970), bagatelizując to, kim jest i jaki jest. Gdy literaturoznawca namawiał poetę, aby spotkał się z jednym z jego studentów: „Ja uważam, że osobiste spotkanie z twórcą nic nie daje – poza materiałem do pośmiertnego wspomnienia” (17 II 1977). Pewnie dlatego tak niechętnie udzielał wywiadów, jak to się mówi – od wielkiego dzwonu, a na pytania zadawane przez czytelników podczas spotkań odpowiadał najczęściej wymijająco.
6. Nie reagował też na zaczepki przyjaciela, dopingującego go wręcz do pisania: „I pisz, i pisz, i pisz” (28 I 1988), prowokacyjnie zamawiającego u niego nową scenę do Kartoteki „z martwym Bohaterem na łóżku”, plus: „działacze, księża, byznesmeni, bandziory, dziwki… Kogoś oszczędź, ale nie wiem kogo” (7 X 1997) lub wiersz „o tej dżumie z roku 1348” (19 II 1967), jakby przewidywał czas pandemii 2020!
Nie znaczy to wcale, że Różewicz zbywał sążniste epistoły Przybylskiego, przekraczające wielokrotnie formułę nawet przyjacielskiego listu, czego dowodów w jego listach bez liku: „Bardzo dawno nie rozmawialiśmy (ze sobą), a nawet nie pomilczeliśmy razem […]. Jesteśmy, Rysiu, śmiertelni, więc warto może jeszcze raz w życiu porozmawiać” (1 VII 1981); „jestem Ci wdzięczny za niepamięć!” (16 VIII 1981), „Brak mi czasem człowieka, z którym można porozmawiać np. o tym dlaczego nie należy młodym pomagać, aby pisali wiersze… albo dlaczego poeci nie piszą – albo milkną – krytyka i uczeni wiedzą o tych rzeczach mało” (26 IV 1982). Nic z tych rzeczy.
Urzekają zwłaszcza te wyznania, w których poeta pisze o poezji, a ściślej o pisaniu wierszy, a więc o tym, jak to jest lub bywa się poetą, w sposób tyleż oczywisty, co banalny, a jednak zaskakująco odkrywczy: „Cały dzień więc zmywam, jem bułki, jajecznicę, odgrzewam obiad, zmywam, chodzę po zakupy, jem, czytam kryminał, zmywam, próbuję napisać wiersz (nie wiem, po co, chyba z przyzwyczajenia)” (29 IX 1983); albo „Obijam się więc po mieszkaniu… raz robię jajecznicę, to znów jakiś wiersz” (14 VIII 1990). Przejmują konfesje poety, gdy opisuje, jak to błąkał się samotny po Warszawie, mieście, w którym mieszka tylu jego znajomych, przyjaciół i krewnych: „kiedy tak błądziłem, to pomyślałem, że może jestem poetą, i dlatego właśnie nagle nie wiem, gdzie iść” (6 XII 1983); „zeszłego roku – poszedłem do Ciebie na Akermańską […], zadzwoniłem do drzwi – było cicho, więc poszedłem dalej…” (18 III 1986). Albo wtedy, gdy w jednej chwili dystansuje się od tego, co myśli i pisze, od siebie samego: „Piszę dość mętnie, bo jestem od kilku dni «dręczony» przez upiora… starości, śmierci, czasu (!). Ale mnie jakoś zrozumiesz?” (5 V 1987); „Nie jestem zdolny do składania słów i zdań” (6 VIII 1988), a nawet: „ale ja tyle osiągnąłem, że potrafię pisać nieciekawie… moim epigoni jeszcze tego nie spostrzegli i piszą «ciekawie»”; albo dystansując się wobec tego, co dzieje się wówczas w Polsce: „Nie przystanę do żadnej grupy – nic i nikt za mną nie stoi, ani anioł, ani diabeł, ani człowiek” (15 I 1989).
Różewicz bał się wszelkiej wzniosłości, nie lubił i wystrzegał się patosu. Widać to najwyraźniej wtedy, gdy pisał o tym, co to znaczy być poetą właśnie; pisać wiersze, tworzyć poezję. Już na początku znajomości zakomunikował, czytając to, co o nim piszą w gazetach, że ni mniej, ni więcej „został księciem gówniarzy po biednym Gałczyńskim” (28 I 1966).
Gdy próbował odtworzyć wiersz, którego rękopis gdzieś mu się zapodział lub został przez nieuwagę zniszczony, wyznał: „nie mogę odtworzyć… choć wiem o czym był… (czyli nie mogę odtworzyć tzw. «poezji»… zgubiłem poezję, nie pomysł)” (23 VII 1994); „dziwne zjawisko: wiem, co to jest kiszony ogórek, zupa grochowa, kieliszek wódki… a nie wiem co to jest poezja… albo poeta” (16 IX 1997); „czasem mi się wydaje, że trudniej jest czegoś nie napisać, niż napisać…[…] Najcięższą moją chorobą dla mnie zawsze była niechęć do życia… Tak już gdzieś od roku 1938/39 ta choroba obezwładniała mnie na długie okresy…” (6 V 1999). Nie ma więc w tym żadnego przypadku, że wspominając pobyt w Pradze i wymieniając w jednym zdaniu Franza Kafkę i Jaroslava Haška oraz stworzonych przez nich bohaterów, doda: „ja łączę ich w parę… którą kocham” (2 X 2001), jakby chciał podpowiedzieć przyjacielowi (a w konsekwencji i nam, czytającym tę korespondencję), że jego pisarstwo jest zarówno z ducha tragedii, jak i komedii. Przy okazji: ciekawe, czy Różewicz znał z „Twórczości” (1963, nr 8) tekst czeskiego eseisty Karela Kosíka Haszek i Kafka o nieprawdopodobnym spotkaniu Józefa K. z wojakiem Szwejkiem na moście Karola w Pradze…
7. Czytając korespondencję Przybylskiego z Różewiczem, nie raz i nie dwa możemy stwierdzić, jak wiele uwag, spostrzeżeń, metafor z tych listów trafiło do ich pisarstwa, ale też odwrotnie, jak wiele z ich pisarstwa trafiło do korespondencji. Dla przykładu: już w pierwszym piśmie do literaturoznawcy poeta posługuje się tak charakterystycznymi dla jego zwłaszcza późniejszej twórczości motywami, jak: „nic”, a raczej „Nic”, oraz „śmietnik” (4 X 1965); tematy te pojawiają się w epistolografii poety nad wyraz systematycznie (np. w listach: 3 X 1966, 17 VI 1973, 19 IX 1973, 15 I 1989). Co ciekawe, o ile Różewicz posługuje się systematycznie metaforą śmietnika na określenie naszej cywilizacji, to Przybylski o mieście, w którym żyje i tworzy, wymyślonym przez siebie neologizmem „nekroburdel”.
Już w pierwszym liście poeta dzieli się z badaczem uwagą o tym, że równie wielką sztuką jak pisanie wierszy jest niepisanie, co zresztą badacz podchwytuje w lot, dowodząc nawet, że pytanie „jak nie pisać wierszy” (6 I 1966), nie tylko stworzyło Różewicza jako poetę, ale też okazało się największym pytaniem polskiej poezji XX wieku. Zagadnienie to odgrywa zasadniczą rolę w autotematycznej i metapoetyckiej liryce autora Czerwonej rękawiczki. Inna sprawa, że w liście z 23 VII 1991 stwierdza on, że po prawdzie od jakiegoś czasu już nie pisze wierszy, ale „produkuję «fragmenty» (które bywają «całościami»)”; a zatem na pięć lat przed ukazaniem się zbioru zatytułowanego zawsze fragment!
Co ciekawe, gdy Przybylski na podstawie dostarczonych mu przez Różewicza rękopisów kolejnych wersji wiersza ⁂(wicher dobijał się do okien), pracował nad imponującym szkicem i nie potrafił powstrzymać się przed wyrażeniem już nie tyle podziwu, co żywiołowego zachwytu dla tego utworu, poeta w odpowiedzi skonstatował skromnie: „Mam wątpliwość, czy taki «wiersz» nie powinien zostać w szufladzie” (25 XI 1993). Ów tekst Przybylskiego zatytułowany W celi śmierci ukazał się najpierw na łamach „Twórczości” (1995, nr 3), następnie w tomie esejów z roku 1998 pod tytułem Baśń zimowa. Szkic ten zaczyna się zdaniem: „Starość to cela śmierci”. Nie sposób nie przypomnieć, że metaforą „cela śmierci” Przybylski posługiwał się w listach dużo wcześniej, i to wielokrotnie. Już w liście z 4 VII 1966 zwracał się do poety z konkretnym zamówieniem: „To będzie baśń zimowa. Niech Pan to napisze”. Pisząc o „celi śmierci”, Przybylski miał na myśli starość swoich umierających powoli rodziców (18 I 1970), mieszkanie przy ulicy Akermańskiej: „nigdzie nie chodzę. Nikogo nie widuję. Żyję jak mnich w swojej celi” (16 XII 1987), potem wieloletnią walkę z rozlicznymi chorobami (25 I 1989), nazywając rzecz po imieniu: „Cela śmierci, w którą wsadził mnie Pan Bóg, nazywa się więc Erka” (5 XI 1989). Metaforę tę przejął od niego Różewicz w poemacie tempus fugit, opublikowanym najpierw pod tytułem Czas ucieka w „Twórczości” (2004, nr 6), a kilka miesięcy później w zbiorze wyjście. Starość, walka na starość z postępującymi chorobami, ale również z samotnością, to zresztą jeden z głównych wątków tematycznych tej korespondencji.
Nie ulega wątpliwości, że tom ich listów to nie tylko świadectwo intelektualnej egzystencji tych dwu wybitnych indywidualności literackich, ale także świadectwo ich wieloletniej zażyłości, która nigdy nie straciła na intensywności. O jej charakterze wiele mówi westchnienie Różewicza: „Bardzo dawno nie rozmawialiśmy (ze sobą), a nawet nie pomilczeliśmy razem” (1 VII 1981) i uwaga Przybylskiego: „Bez milczenia nie ma mowy” (9 V 1982). Milczenie, a dokładniej wspólne milczenie, okazuje się nawet wyrazem największego porozumienia. Oto Różewicz planuje, aby spotkać się we trójkę – z Przybylskim i tak przez nich uwielbianym Jerzym Nowosielskim – „wypić, pomilczeć, popatrzeć na siebie z życzliwością, z radością…” (10 XI 1987), Przybylski zaś komentując twórcze milczenie Różewicza, akcentuje: „Milczenie nie oznacza zamilknięcia, o czym pobredzała krytyka” (15 II 2005). O sile ich przyjaźni świadczy ponadto powaga, z jaką Przybylski nazywał Różewicza mianem Starszego Brata czy Mistrza, ale i komizm, gdy nazywa go czule: synem, synkiem i syneczkiem, np. „Synku najmilszy, my już z niczego nie musimy się tłumaczyć” (2 II 2008). Ich przyjaźń przetrwała wszelkie zawieruchy, nawet jeśli przez kilka miesięcy – w 1969, 1981, 1985 – o dziwo, nic do siebie nie pisali.
Rzecz w tym, że lubili się na tyle, że także lubili do siebie pisać i nawzajem się czytać. „Uwielbiam listy, bo pokazują człowieka w jego codzienności” (16 VII 2000) – napisał zapewne nie bez powodu Przybylski, a odpowiadając na coraz bardziej pesymistyczne enuncjacje z Wrocławia, nie bez satysfakcji donosił z Warszawy: „życie daje nam te same myśli” (5 V 2002), jakby chciał podkreślić, że obaj nadają na tych samych falach i w tej samej tonacji. Nie było zatem żadnego przypadku w tym, że postanowili wspólnie o tym, aby ich korespondencja została w przyszłości opublikowana, a fakt, że zadanie to powierzyli Krystynie Czerni, było decyzją najlepszą z najlepszych. Nie dość, że ich listy opatrzyła ona wyczerpującymi przypisami zarówno osobowymi, jak i kontekstowymi, to w dodatku pomieściła w książce dedykacje, jakimi opatrywali nawzajem swoje książki. Znalazły się tu zapisy ich rozmów, zarejestrowane na taśmie filmowej przez Piotra Lachmanna (w 1990 i 2000) oraz przez Andrzeja Sapiję (w 2005, 2008, 2009), a także dwie rozmowy, jakie redaktorka tomu przeprowadziła z Przybylskim o jego przyjaźni z Jerzym Nowosielskim (2007/2008) i Tadeuszem Różewiczem (2015/2016). Całość dopełnia świetnie skomponowana wkładka fotograficzna. Aby nie było wątpliwości: Krystynie Czerni za te książkę należą się wszystkie nagrody, jakie przyznaje się w dziedzinie edytorstwa. Panie i Panowie, czapki z głów!
8. Jak napisałem wcześniej, miałem zaszczyt znać i Tadeusza Różewicza, i Ryszarda Przybylskiego. Kilka razy towarzyszyłem im podczas spotkań w „celi śmierci nr 20” przy Akermańskiej na stołecznej Sadybie. Miałem więc jedyną w swoim rodzaju okazję przyjrzeć się temu, jak ze sobą rozmawiają, o czym rozmawiają, ale także jak się przekomarzają, jak ze sobą dowcipkują. Byłem nawet świadkiem, jak ze sobą wypijali – po małym kieliszeczku. Byłem też świadkiem, gdy literaturoznawca zwracał się do poety w niezrównanym i niewymuszonym stylu: „syneczku mój”, „dziecko moje”, wzbudzając tym swoistą wesołość poety. I gdy poeta całkiem poważnie mówił do młodszego przyjaciela, że ten wie chyba wszystko, a na pewno rozumie więcej niż wszystko.
Nie bez wzruszenia, a prawdę powiedziawszy z wielkim wzruszeniem, odnotowałem w trakcie lektury tej książki, że i moja skromna osoba trafiła do ich listów. Cóż, czuję się dumny, że czasem pełniłem rolę posłańca od jednego do drugiego, zwłaszcza w czasach, gdy do problemów ze słuchem jednego z nich doszły kłopoty z permanentnie szwankującym telefonem.
Blok korespondencji tych dwu wspaniałych twórców i niezawodnych przyjaciół zamyka karta wysłana przeze mnie do Ryszarda Przybylskiego, do której dołączyłem kserokopię wiersza Tadeusza Różewicza z „Odry” oraz maszynopis jego komentarza do opowiadania Bolesława Prusa Dzieci, który to komentarz Przybylski zamówił u Różewicza kilka miesięcy wcześniej, zresztą w mojej obecności. Temat dzieciństwa interesował jednego i drugiego. Poetę na dodatek intrygowała nie tylko pamięć o własnym dzieciństwie, ale także dzieciństwo jego synów, jego dzieci, o czym zresztą swoją drogą pisał w wierszach i szkicach. Komentarz Różewicza opatrzony jest datą: sierpień 2013. Przesyłając tego samego miesiąca ów maszynopis, poeta zlecił mi go „osobiście dostarczyć” badaczowi. Dlaczego nie dostarczyłem go osobiście? Dlaczego wysłałem go na Akermańską i dopiero 21 lutego 2014? Nie wiem, nie pamiętam, nie potrafię sobie tego przypomnieć. Niewykluczone, że podobnie jak poeta nie mogłem dodzwonić się do profesora, a kiedy już się dodzwoniłem, profesor walczący z postępującą chroniczną chorobą, nakazał mi ów maszynopis po prostu przysłać. Nie pamiętam. A tak bardzo chciałbym dzisiaj to pamiętać.
Na kartce do profesora napisałem, że Mistrz Tadeusz „odgraża się, że zjedzie do Konstancina po Wielkanocy i wtedy będziemy Pana odwiedzać”. Niestety, Różewicz nie zjechał już do Warszawy. Zmarł 24 kwietnia 2014. Cztery dni później pojechałem na uroczystości żałobne w kaplicy przy Kiełczowskiej we Wrocławiu, dzień potem byłem na jego pogrzebie w Karpaczu, na cmentarzu przy świątyni Wang. Po kilku tygodniach odwiedziłem profesora i na jego życzenie opowiedziałem mu o ostatniej drodze poety. Profesor Przybylski zmarł 10 maja 2016, tydzień później pożegnaliśmy go – w kaplicy przy Szpitalu Bielańskim, a po dwu dniach jego prochy zostały złożone na Cmentarzu Północnym na Wólce Węglowej. Mijają dni, miesiące, lata. Słyszę ich, widzę ich. Z nimi był sens.