Trudno nazwać jej utwór klasyczną powieścią – jest to na poły eseistyczno-fabularny tekst-tkanina, utkany z różnych kontekstów, kryptocytatów, wystrzępionych luk sennej niewiedzy. Miejsce na rzeczywistość już w samej kompozycji i strukturze nawiązuje do przypuszczalnej materii śnienia – hipnotycznego rejestru dziur, mnogości, zerwań, szans, wyboistości, nieregularności i intensywności wykraczającej poza jednostkową świadomość czytającego i piszącego (śniącego).
Narracja książki Zelwan jest opowieścią złożoną z błysków incognito. Bohaterka Miejsca na rzeczywistość sama akcentuje istotność tego, co „nierozpoznane, niewidoczne, nieznane” – Incognito właśnie. Książka rozpoczyna się bardzo znacząco: „Latem, w czasie pewnego razu, nocami oglądałam w internecie czarne dziury. Otworzyła się przede mną kraina czarnych dziur”. Czarnodziurość – chyba wiodący lejtmotyw powieści Zelwan – jest pewną metaforą snu i śnienia. Takie doświadczenie akcentuje nieznajomość rozmytego czasu („w czasie pewnego razu”). Sam sen ma nie tylko własną czasowość i przestrzenność, lecz także osobne pismo: „Kosmos. Życie na planetach. Opisane w mowie ciemnej, w czasie szyfrowanym”. W tym deklaratywnym wstępie Zelwan wykracza poza naiwną i prostoduszną fantazję o mimetyczności literatury, odrzucając jednocześnie neurotyczne obsesje o chirurgicznej precyzji wyrażania i nazywania. Proza pisarki porusza się w kategoriach abstrakcyjnych, celowo rozciągniętych i niekonkretnych, jakby właśnie gramatyka regularnej rzeczywistości była jedynie naciągniętym sensem na zmęczonych ścięgnach tradycyjnej semantyki. Nieprecyzyjność narracji nie wyrasta z rozbicia, nie wyraża jakiegoś pozoru – to świadoma technika opisywania nietypowej struktury śnienia. Rozmycie kategorii czasu i przestrzeni oraz samej tekstowej kompozycji jest w pełni operatywne literacko.
Można się zastanawiać, czy napisanie książki o snach nie jest jakimś gestem znaczącej anachroniczności. Literatura współczesna, ukazująca raczej moc Realnego, uderzającego w materialność mówiących i odczuwających ciał, dość szybko i łatwo rezygnuje z Symbolicznego (a tym właśnie jest siatka sennej wyobraźni), pośrednika w wyrażaniu i istnieniu. Czy pisanie o mistyce Swedenborga jest czymś więcej niż opóźnioną niby barokową sztukaterią ornamentów kontekstowych? Dość łatwo można skrytykować powieść Zelwan, upraszczając sprawę do następującej sytuacji: bohaterka nachyla się w narcystycznym geście nad kręgami na wodzie, udaje, że we śnie przychodzi dusza, która rozmawia z nami jakimś ezoterycznym – przypominającym spirytystyczne fenomeny Heleny Bławatskiej – idiolektem romantyczności czy modernizmu spod znaku Man-Moth Elizabeth Bishop bądź Fal Virginii Woolf. Jednak takie uproszczenia – redukowanie Miejsca na rzeczywistość do kondycji anachronicznych peryferii literatury współczesnej – są szalenie krzywdzące dla sensów tkwiących w tej książce. Wyjątkowość prozy Zelwan polega na tym, że autorka w dość subtelny sposób opowiada o nowoczesnej wspólnocie, inkluzywnej, mnogiej, kłączowej. Samo śnienie jest konfrontacją z obcością tkwiącą również w nas – próbą egzegezy kodu onirycznych wydarzeń bez popadania w pułapkę translacji w hegemoniczny język docelowy.
Sny mają tutaj kosmiczną heraldykę. Same przypominają literacką metonimię języka jako przestrzeni zerwań: „Były luki w tekście, szczeliny, wielkie rozpadliny. Pismo urywało się czasem, jakby oddarte jednym ruchem, albo w ostatniej chwili ostrzegało; zanik tekstu, pardon”. Zresztą sama bohaterka swój akt lektury opisuje w kategoriach śnienia: „Potem śniłam księgę. Kto śni księgi, ten wie, że to czynność w pełnym tego słowa znaczeniu i nie ma odpoczynku. Nie ma biernej obserwacji. Jest ciężka praca przy odsłonach tajemnic spoza formalnych granic bytu”. Choć „tajemnice spoza formalnych granic bytu” brzmią, jakby były zaczerpnięte z żargonu transcendentalnej filozofii, to już ten krótki fragment precyzyjnie porusza się na płaszczyźnie metaliterackiej, której współrzędne zdradzają zaprojektowaną, odpowiednią i optymalną praktykę lekturową odbiorcy książki Zelwan. Sen nie dotyka śniącego midasową ręką – tymczasowość wciąż obecna: „Żyje w ciągłej tymczasowości, na walizkach coraz mniejszych”. Mniejsze walizki proporcjonalnie idą w parze z poszerzeniem spektrum wyobraźni, która pozwala emigrantom przemierzać – często w poprzek czasowości – różne rzeczywistości i tożsamości. W tym objawia się potencjał wspólnotowej formy śnienia: „Tym razem jednak pomyślałam o przybyszach z innych krain, o cudzoziemcach, emigrantach, wszystkich obcych, jacy są. O poetach, śmieciarzach, pijakach, wariatach, świętych, kosmitach, ludziach bezdomnych i nieprzytomnych, żyjących w odmiennych światach świadomości”. Śnienie – poszerzanie wyobraźni – to ćwiczenie z empatii i wrażliwości. To także jedna z dostępnych – choć szalenie zaszyfrowanych – form wiedzy, pewnej duchowej gnozy.
Język prozy Zelwan jest dość symbiotyczny – swobodnie tutaj przenika poetycka egzaltacja, filozoficzna regularność traktatu (jakby wprost wyjęta z uporządkowań Ludwika Wittgensteina), rwana i mglista impresja z pobytu w nienazywalnym topoi, jakim jest tytułowe miejsce na rzeczywistość. Raffaele La Capria, włoski pisarz i scenarzysta, opowiadał o Wenecji – widmowym i sennym mieście – jako przestrzeni, gdzie „rzeczywistość została zastąpiona reprezentacją”. Marta Zelwan w śnieniu upatruje procesu ratunkowego dla tej tendencji. Rdzeń snu jest semantycznym punktem odniesienia dla potencjalnej i możliwej rzeczywistości, która dopiero będzie „zaludniana” przez osoby, zdarzenia i doświadczenia. W ten tajemniczy sposób zmienia się zupełnie jakość literackiego postrzegania procesu tworzenia – najpierw jest odzyskane (dzięki śnieniu) doświadczenie, potem dopiero jego nieusystematyzowana językowa reprezentacja. Czarne dziury już nie rażą swoim niebytem – są operatywnymi metaforami luk, dzięki którym do naszej świadomości przedostają się mnogie formy życia nie-naszego. Sen wpływa także na samą formę istnienia bohaterki książki: „W zapiskach śnikowych jest to tłumaczone raz, raz inaczej, że istnieje: śnik jako dysk twardy («ja» aktualne jest momentem śnika)”. Sen zatem jest nie tylko literacką halucynacją, lecz aktualizacją jakiejś potencjalności „ja” – oznacza to, że śnimy zawsze jako „my”, czyli konglomerat – niczym monad Leibniza – przesuwających się mikromożliwości własnych tożsamości. Żywioł snu różni się zatem w konceptualizacji Zelwan od chociażby żywiołu kamiennego (pojawiającego się choćby u Mircei Eliadego, Zbigniewa Herberta, Paula Celana), który ma być reprezentacją pozornej wiecznotrwałości i ciągłości zarośniętej gadaniny świata rzeczywistego.
Wydaje się, że Marta Zelwan chce opowiedzieć o tym, że każda forma życia jest przede wszystkim semiotyczna. Zatem również sny muszą charakteryzować się jakąś odpowiednią znakowością, często nieodgadnioną dla człowieka. Nie tylko „ja” wytwarza znak, wytwarza i odczytuje go także „ja możliwe” i „ja potencjalne” – to właśnie we śnie następuje przenik tych dwóch rzeczywistości. Dwóch, ale też niekiedy trzech, czterech, pięciu. Dlatego mowa o „miejscu na rzeczywistość” – rzeczywistość jedną z wielu tkwiących w głębokiej podświadomości bohaterki czytającej o czarnych dziurach. Spektakularna senność prozy Zelwan polega na tym, że znaczące są również przemilczenia, elipsy i kruche ślady po obecności ścieralnych słów i znaków: „Po wiadomości o ptakach nie zaglądałam do poczty przez jakiś czas. Przejście z języka milczenia na język zewnętrzny jest czasami trudne”. Semiotyka snu jest kolejną cechą wspólnoty śniących, której obecność w książce Zelwan sygnalizowałem wyżej. Odmetaforyzowana narracja nie wyklucza pewnej ekstatyczności – pojawiającej się najczęściej jako charakter spotkania różnych możliwości i potencjalności, które tkwiły w podmiotach życia od zawsze, od początku kosmicznego big bangu:
Oczywiście można stwierdzić, że Zelwan wykazuje dość mocne inspiracje głębinowymi teoriami Junga i jego pamięcią kolektywnej symboliki. Wydaje mi się, że zacytowany fragment można korzystniej odczytać w innym kontekście. Skoro istnieje jakaś przedludzka immanencja życia, które umożliwia wielu podmiotom i bytom zaistnienie, to należy potraktować owo „miejsce na rzeczywistość” jako wspólny dom wielu śniących, niezależnie od różnic kulturowych i emocjonalnych. Śniące wspólnoty opierają się na jednej znakowości – semiotyka wyobraźni pozwala choć na chwilę przekroczyć życie, zobaczyć siebie już nie jako samotnika w mechanicznym świecie, lecz jako ogniwo w politycznej wspólnocie sennych obrazów – przecinających świadomość pod wieloma kątami.
Skoro współżyjemy z wieloma tożsamościami, nie powinniśmy narzucać sobie jednej identyfikacji – bohaterka z czasem przekonuje się, korespondując ze swoim towarzyszem, że sen umożliwia nam przeplatanie energii cząsteczki „ja” w rozmaitych polimerach tożsamościowych. Ich wspólny głos to chór wyobraźni, zwieńczony przez gmach krypty snu i jego szyfru pieśni. Rozbite cząstki osobowości – negowane choćby przez czasoprzestrzeń reżimu politycznej uniwersalizacji – mogą zostać zintegrowane właśnie podczas snu. Pod koniec Miejsca na rzeczywistość czytamy:
Wybór Pessoi na nieformalnego patrona książki nie jest przypadkowy. To właśnie ten poeta, słynący z multiplikacji biografii, nie chciał poszerzać swojego życia, ale właśnie stworzyć miejsce na rzeczywistość innych ludzi, tych, którzy być może kiedyś istnieli, ale ich obecność nie została skodyfikowana w kronikach ludzkiego doświadczenia. Sen – miejsce na spotkanie z innością – dzięki czarnym dziurom pisma i ksiąg śnienia staje się osobną wspólnotą, gdzie mogą współistnieć embrionalne tożsamości, pojawiające się w okamgnieniu i ulatniające się niczym błyski incognito. Sen – w świetle powieści Marty Zelwan – staje się zatem wspólnym domem dla tych bezdomnych podmiotów, których teraźniejszość skazała na wieczną tułaczkę pod zakamarkach i szczelinach tymczasowości, emigracji i politycznej niewidzialności. W tym można upatrywać nowoczesności i aktualności powieści Miejsce na rzeczywistość Marty Zelwan – książki, której wybitnie nie posłuży krzywdząca łatka naiwnej i epigońskiej „swedenborgszczyzny”.