Wiele lat później, badając zupełnie inne sprawy, w aktach Delegatury Rządu na Kraj przechowywanych w Archiwum Akt Nowych natrafiłem przypadkiem na ciekawy dokument. Referent podziemnego Departamentu Oświaty i Kultury znaczną część zbiorczej cyklicznej „Informacji Kulturalno‑Oświatowej” z połowy kwietnia 1944 roku poświęcił sinowcom. W czołówce raportu, opatrzonego klauzulą „Nie wolno rozpowszechniać i podawać w prasie”, w wyeksponowanej nocie pt. Działalność kulturalna Konfederacji Narodu w Warszawie podano:
Tych kilka zdań, a także to, czego w nich brak, przenosi nas od razu w sam środek zagadnień; w splot talentów, (nie)zależności, mentorstwa, nadzoru; do węzła, z którego nie udało się nikomu z nich wyplątać inaczej niż ginąc, a i to wyjście, czy było skuteczne, można wątpić.
Zatem, po pierwsze: sława, rozwój, wpływ na artystów, imperialne plany, zaczynamy przebudowę kultury narodowej; uwaga, uznanie, respekt właściwego resortu państwa podziemnego; słuchają, czytają, mówią o nas rządzący – Trzebiński pękałby z dumy (nie okazując tego). Ale wtedy już nie żył, czego raportujący urzędnik nie wzmiankuje, mimo że Trzebiński zginął właśnie w okresie sprawozdawczym: „padł w służbie kultury polskiej, rozstrzelany na ulicy Warszawy 12 listopada 1943 roku” – napisali koledzy w nekrologu. Przypadkowa śmierć redaktora „Sztuki i Narodu” i twórcy Ruchu Kulturowego – niezdekonspirowanego przez Niemców, zabitego anonimowo w masowej egzekucji – dramatyczna dla środowiska, pozostała poza zainteresowaniem administracji Polski Walczącej.
Właśnie, po drugie: Kulturowego, nie Kulturalnego! To też im umknęło. Trzebiński dbał o tę formułę. Zależało mu na niej, bo lepiej oddawała szerszą propozycję, odpowiadającą jego wielkim ambicjom. A także – może w pierwszym rzędzie – bo „Ruch Kulturalny” był tytułem przedwojennego periodyku, wydawanego w wysokiej jakości, na papierze kredowym i z ilustracjami, ale słabiutką treścią, pełną antysemickich frazesów i pustego patosu. Pismo firmowane przez Polską Organizację Akcji Kulturalnej, najpewniej fikcyjną, redagował falangista Onufry Bronisław Kopczyński. Za okupacji nadal działał on w kręgu Bolesława Piaseckiego, z ramienia którego założył „Sztukę i Naród”. Był jej pierwszym redaktorem i zwierzchnikiem młodych sinowców w Konfederacji Narodu.
Bo otóż, po trzecie (a jesteśmy dopiero na początku przytoczonej notki), jak to: Ruch – Konfederacji? Tego byłoby Trzebińskiemu za dużo. Ruch miał być jego, wymykać się organizacyjnej podległości, gromadzić także ludzi niechętnych ideologii i personaliom Konfederacji Narodu, zjednoczyć elitę generacji i prowadzić ją na szersze wody, jak najszersze. A tutaj czynniki oficjalne (chociaż tajne) piszą, że Ruch jest Konfederacji, tak jakby kultura mogła należeć do partii, jakby sztuka mogła być własnością polityków. Niedoczekanie ich. Lepiej byłoby już to zostawić, wycofać się, „rozwiązując definitywnie, albo jakoś inaczej kończąc, tę ponurą egzystencję Ruchu Kulturowego”3 – tu można nawet posłużyć się cytatem z Trzebińskiego, który te dylematy przeżywał na długo, zanim powstała notka w raporcie podziemia. Notka, z której można wyczytać, że własna szarpanina go przeżyła.
Poświęcam tyle uwagi Ruchowi Kulturowemu, bo miał on stać się czymś szerszym i znacznie większym niż sama „Sztuka i Naród”. Pismo było próbą, stawiało pytania, sprawdzało możliwości „stworzenia nowej koncepcji kultury narodowej”. Ruch już nie tylko postulował, lecz także zapowiadał i, w stopniu, w jakim warunki okupacji pozwalały, rozpoczynał realizację „rewolucji kulturalnej” w praktyce.
Z kim chciał Trzebiński tę rewolucję przeprowadzić? Na to pytanie wcale nie jest łatwo odpowiedzieć. Na gorąco notował w Pamiętniku: „Brak mi jeszcze paru ludzi oddanych mi na wszystko – na zwycięstwo i na porażkę. […]. Ilu ludzi liczy – RK? Trzeba zdać sobie z tego jasno sprawę. W tej chwili: 14 ludzi. W stanie napięcia mocnego: dalszych 6–8. Z tymi 20 osobami trzeba puścić w ruch ogromną machinę, trzeba dopiąć potężnych zadań. Sprostać normom obiektywnym i wyzwaniom historii. Tak będzie. Wierzę. Choćbym znowu został sam”4.
Kto konkretnie należał do Ruchu Kulturowego? W jego pracach niejako z urzędu uczestniczyli oczywiście redaktorzy „Sztuki i Narodu”: Wacław Bojarski, Zdzisław Stroiński, Tadeusz Gajcy (choć ten po śmierci Trzebińskiego przejął redakcję, ale przywództwa Ruchu nie). Oprócz nich można wskazać grono znajomych, częściowo współpracowników pisma: Stanisław Marczak‑Oborski (po wojnie teatrolog), Lesław Bartelski i Tadeusz Sołtan (znani jako kronikarze pokolenia wojennego), Zbigniew Łoskot oraz Gabriel Rechowicz i jego późniejsza żona Hanna Piotrowska (artyści plastycy). Do tego wiemy jeszcze o kilku osobach, często związanych rodzinnie z sinowcami, w PRL dziennikarzach, tłumaczach, których mało kto dziś pamięta.
Łącznie trudno doliczyć się nawet tych dwudziestu nazwisk. Ruch jako forpoczta „rewolucji kulturalnej” nie przedstawia się więc imponująco. A jednak zostawił po sobie piękną legendę ekumenicznej, otwartej struktury, gdzie spotykali się, by dyskutować, młodzi konspiratorzy z różnych opcji ideowych i organizacji, od prawicowych inicjatorów ze „Sztuki i Narodu” – aż do lewicy, którą reprezentować mieli bywający na spotkaniach RK redaktorzy socjalistycznych „Płomieni” (tu Jan Strzelecki, późniejszy słynny socjolog) oraz „Drogi” (pisał w niej m.in. Krzysztof Kamil Baczyński)5.
I podobny charakter legendy miała od samego początku pamięć o „Sztuce i Narodzie”. Złożyło się na to kilka czynników. Jeden to młodość, wielkie uzdolnienia i nie mniejsze aspiracje redaktorów (vulgo ich zarozumialstwo, bezczelność, pycha). Drugi: niesłychana intensywność doświadczania, przeżywania i dojrzewania intelektualnego w obliczu terroru i zagłady, w przeświadczeniu, że ma się bardzo mało czasu (Trzebiński: „Łudzę się, że jeszcze cokolwiek zdążę”6). Trzeci: tragiczny los sinowców, jeden po drugim ginących, jakby za sprawą klątwy, czasem to wręcz prowokujących (kazus Bojarskiego), często przeczuwających rychły koniec (znów znany passus z Trzebińskiego: „Pochłonie nas historia. Młodych, dwudziestoletnich chłopców”, itd.7); a także związane z tym poczucie ludzi pozostałych przy życiu, że najlepsi zginęli (słynne słowa Stanisława Pigonia, zapisane przez Kazimierza Wykę: „należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów” 8). Wreszcie czwarty: zdumiewająca, niezrozumiała, przerażająca, oburzająca afiliacja polityczna grupy – tym trudniejsza do zniesienia, że niemożliwa do swobodnego dyskutowania i stąd albo pomijana, bagatelizowana, albo wyolbrzymiana i demonizowana.
Legenda ta, we wszystkich swoich wymiarach, zaważyła na całych pośmiertnych dziejach „Sztuki i Narodu” – i waży aż do dziś. Nie byłoby bez tej legendy tak wielu fal recepcji, apologii i anatem, fascynacji i manipulacji, które od 80 lat niczym morskie pływy przetaczają się przez łamy książek, periodyków, a nawet gazet codziennych. Nie byłoby też najnowszej antologii pisma, z jej niebywale skrupulatną analizą stylu i zawartości tekstów oraz ich atrybucją, a także drobiazgową egzegezą kontekstów. Ten tytaniczny wysiłek edytora (ponad 50 stron zapełnionych przeszło 1200 przypisami drobnym drukiem!) również mógłby dziwić w odniesieniu do dorobku początkujących studentów podziemnego uniwersytetu, który można by nazwać genialnymi, ale jednak wprawkami – lecz ze względu na ową legendę ani ten wysiłek nie dziwi, ani tak twórczości sinowców się nie określa.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]