Trzy lata temu Profesor, którego dalej dla różnych przyczyn będę nazywał Literatem, Pisarzem, Noblistą, Obwiesiem, Wyżłopem i Błaznem, zachorował na raka języka. Najpierw była chemia, naświetlania, dalej operacja, rekonwalescencja, a po tym wszystkim dotkliwe bezrobocie i depresja czarna jak noc w indyjskim burdelu. Brak pracy i pieniędzy znacząco osłabiły pewność siebie Profesora, którą wyróżniał się przecież długie lata, nastroiły go ponuro, jeżeli bywał w humorze, to tylko wisielczym, oddychał wyłącznie grobowym powietrzem, nie tylko w Święto Zmarłych zapalał świece w sypialni, a po obu stronach małżeńskiego łóżka umieszczał chryzantemy, w snach zaś, specjalnie tych ostatnich, dręczących o świcie, dźwigał z dna Morza Martwego najcięższe głazy. Desperacko szukając pracy, chciał się nawet zatrudnić jako kasjer w supermarkecie, ale mu odmówili – nie potrzebowali ludzi z takim wykształceniem! Wtedy jego żona zwróciła się do mnie: Ten Wyżłop gada o samobójstwie! Nie ma prawa zaniechać skracania paznokci, mając zaledwie 53 lata! Na dowód wręczyła mi jego siedemset wierszy. Przeczytałem wszystkie. Były świetne. W większości.
Miasto, kiedy dotarło do brzegów jeziora,
Wsparte plecami w masyw, który chmur dosięga,
Miasto niesyte chwały, a jego potęga
Rosła jak cień komina, gdy dotrwał wieczora
Sam pośród ruin i którego wstęga
Jest jak granica światów, jak światów zapora…
Przy okazji małżonka Profesora ujawniła w trybie jednoznacznej sugestii, że lekarze zmusili go do rzucenia papierosów (kiedyś jarał dwie paczki dziennie), w zamian pozwalając pić w okresie rekonwalescencji. Zamierzyłem zatem stworzyć sytuację, w której będę mógł z Profesorem pogadać jak za dawnych czasów i zadbać o jego szybki powrót do zdrowia. W tej intencji zakupiłem sześć butelek czerwonego wina. Jeżeli chodzi o kolor, nie miałem wątpliwości (Profesor białego wina nie ruszał, bo mu się silnie kojarzyło z wodą), niepokoiła mnie tylko ilość – Sześć flaszek, kurwa, czy to nie za mało? – myślałem. – Chuj, po trzy flaszki na łeb, wystarczy! W razie czego skoczy się po następne. Jaki problem?!
Profesora poznałem w poprzednim tysiącleciu. Od razu wpadliśmy sobie w oko, ja natychmiast wyczułem w nim materiał na wybitnego pijaka, a i jemu nie brakowało intuicji, żeby z miejsca mnie właściwie ocenić: Opój! Długo piliśmy z jednego wiadra jak przysłowiowe łyse konie i zaprzężeni do jednego dyszla, cwałowaliśmy w tym samym kierunku. W pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. Jego wkurwiało, że mnie się powiodło, a mnie wkurwiało, że mam za to przepraszać. Wprawdzie suma naszych zawodowych niepowodzeń z czasem się wyrównała, ale psychicznych zniekształceń nie dało się już zniwelować, okazały się trwalsze niż eudajmonia i jej zaprzeczenie. No cóż! W tamtych czasach osobę Profesora cechowała wyjątkowa krzepa, werwa i rozmach. Każda z przywołanych cech często występuje z osobna, czasem tworzą luźną kombinację, bardzo rzadko stanowią jedność tak niepodzielną. Kiedy pojawił się u mnie po dziesięciu latach nieobecności, był równie koherentny, z tą różnicą, że teraz na spójność składały się woń, wygląd i wymowa. Profesor rozsiewał zapach oddziału onkologii w szpitalu na Sz. Z niczym innym nie można było pomylić tego odoru, a porównać go można było jedynie z aptecznym wyziewem. Nie tylko nadzwyczajnie zalatywał, także wyglądał. Jego twarz była fioletowo-czarna. Ktoś postronny mógł pomyśleć: na pewno wziął udział w solidnym mordobiciu (fakt, nie raz i nie dwa w przeszłości źli ludzie obili Obwiesiowi mordę na jego życzenie), tymczasem był to ślad po operacji, której pierwszym etapem było rozpiłowanie twarzoczaszki, drugim wycięcie zrakowaciałej części języka, tej osadzonej najgłębiej, a trzecim zdrutowanie na powrót tego wszystkiego, co wcześniej zostało rozcięte lub przepiłowane. W przeszłości Profesor sprawnie posługiwał się językiem, jego dykcja wprawdzie nigdy nie kwalifikowała go do występów na scenie, ale głęboka znajomość polszczyzny i żywa inteligencja czyniły go błyskotliwym w każdej rozmowie, brzmienie jego głosu sprawiało miłe wrażenie, a słowa wydobywające się z jego ust były plastyczne, nieomal widzialne. Tymczasem teraz z ust Profesora wydobywał się bełkot w nieokreślonej tonacji. Właśnie coś mi komunikował, czego za Chiny Ludowe nie mogłem zrozumieć. Zirytowany moją umysłową ociężałością, sięgnął po pusty kieliszek i podsunął mi go pod sam nos. Aha! Polałem. Okazało się, że nie w tym rzecz. Bełkot Profesora nasilił się, nabrawszy rozpaczliwych tonów, towarzyszyła mu tak dramatyczna gestykulacja, że w końcu do mnie dotarło – Profesor zakwestionował pojemność szkła! Gdybym nie był frędzlem, od razu bym podał szklanki.
Pierwszą i drugą butelkę opróżniliśmy w atmosferze wytwornego panelu, uprzejma wymiana zdań pozwoliła na grzeczne zaprezentowanie odmiennych stanowisk, tym samym daliśmy dowód, że jeżeli tylko się chce, można się pięknie różnić! Języki rozwiązała nam dopiero trzecia flaszka. Omne trinum perfectum! – okazałem radość staroświeckim anonsem. Kolejne flaszki pękały już jak prezerwatywy, można było zawołać: orgia! Nagle te same słowa, które dotychczas w ustach Profesora brzmiały jak międliwy mamrot, zaczęły być zrozumiałe bez nadmiernego trudu. Czy to mnie zdziwiło? Wcale. Przecież po francusku zacząłem mówić w stanie kompletnego upojenia alkoholowego. Dlaczego nie miałbym dla odmiany zacząć rozumieć, będąc równie pijany? Czy profesorski bełkot nie był odmianą obcej mowy? Mniejsza! Ważne, że nić porozumienia wysnuła się skądś niespodziewanie. Jeszcze w stanie podwyższonej świadomości zdążyłem zasugerować Profesorowi, że należy się rozstać z zamiarem odłożenia łyżki, zapomnieć o niepowodzeniach, o pustym portfeliku, jeżeli się napisało takie oto strony… i tu posłużyłem się licznymi cytatami, albowiem zbiór siedmiuset wierszy zawczasu umieściłem pod ręką. Profesor łypnął podejrzliwie. Takiego czujnego, nieufnego spojrzenia się spodziewałem (Profesor nie wróbel, na plewy się nie nabierał, nawet jako wróbel nie byłby skłonny, prostym podstępem nie sposób było wywabić go z gniazda), ale byłem na to przygotowany, przećwiczywszy przed spotkaniem szczerość, dlatego wyrażając opinie w tej konwencji, byłem wiarygodny do bólu, a przychodziło mi to tym łatwiej, że istotnie mówiłem to, co myślałem. Tylko drobna część twojej biografii wystarczy na zajmującą opowieść. Może teraz warto spróbować prozy? Sram na moją biografię, brachu! To celibat, przyrodzona niezdolność do rozmnażania i czego tam jeszcze sobie życzysz! Błaźnie Jeden, tylko pomyśl! Tłumaczenia na najważniejsze języki. Na szwedzki przede wszystkim. Kto wie? Może zdobędziesz sławę i pieniądz? Pieniądze? Po pięćdziesiątce? Chyba cię pogięło, brachu! W roli spadkobiorcy czuję się znakomicie, w roli spadkodawcy gorzej. Tak, o! Ale to przestanie być problemem, jeżeli je wydasz w stosownym czasie. Tylko mi nie pierdol, że zapomniałeś, jak to się robi! A sława…
Kiedy obudziłem się w nocy, Profesor leżał nieruchomo na kanapie w opakowaniu, wyprostowany i podejrzanie bezgłośny. O, kurwa…! – pomyślałem (zresztą nie po raz pierwszy w życiu pomyślałem w ten sposób) i oderwałem policzek od podłogi zalanej winem i zasypanej rozbitym szkłem. Zbliżyłem się do ciała Profesora, które sprawiało wrażenie pozbawionego jego ducha, ciągle jeszcze narąbany jak drzwi od gajówki, już układając świetną mowę, jaką go pożegnam w czasie ceremonii pogrzebowej. Czyżby Profesor definitywnie zakończył swoją ziemską wędrówkę? Czyżby do tego stopnia nadużył mojej gościnności? Ale jaja! Nic, o! Niepotrzebnie zaczynałem histeryzować. Co dziś znaczy dobre wychowanie i czym ono różni się od politycznych poglądów! Na mój okrzyk – Ej! – Profesor zabełkotał, roześmiał się chrapliwie, zakaszlał głośno i dźwignął z kanapy, kopnął pierwszą butelkę, która mu się nawinęła, zmiażdżył pod butem fragment rozbitej szklanki i pomaszerował do drzwi w dziwny sposób – jego nogi kroczyły przed resztą jego ciała, które o dwa, trzy centymetry odchylone od pionu do tyłu, sprawiało wrażenie, jakby zamykało ten anatomiczny pochód o kilkanaście sekund później. Głowa podążała jako ostatnia i to za nią drzwi mojego mieszkania zatrzasnęły się jak wieko trumny.
Z dzisiejszego punktu widzenia tamtej naszej rozmowie dałoby się to i owo zarzucić, ale jednego jej odmówić nie można – odniosła skutek! Professorus obit – Scriptorus natus. I to ja zainicjowałem tę przemianę, nie używszy kawałka kredy, zaledwie sześcioma butelkami wina! A co by się stało, gdyby tych butelek było dwa razy więcej? Dwóch literatów…? – myślałem – Lepiej o tym nie myśleć… – myślałem dalej – Nawet na trzeźwo! Ponieważ nie potrafiłem sobie wyobrazić skutków opróżnienia dwunastu butelek wina przez dwuosobowe gremium w trakcie jednego posiedzenia, zacząłem myśleć o seksie, a to mi przyniosło natychmiastową ulgę. Tymczasem Literat napisał swoją pierwszą powieść, utrzymując się w tym czasie ze stosownego stypendium, i zabrał się do pisania drugiej, mając już ułożony plan dwóch następnych, czyli zapewnił sobie minimum socjalne przynajmniej na osiem lat. I to w związku z ową drugą powieścią od dłuższego czasu wabił mnie do Żywca. Przyjedź, brachu, posłuchasz, co napisałem, a są to strony, które będą powtarzać dęby dębom, bukom buki, a gawronom gawrony! Okej, czemu nie, nawiedzę Żywiec, niebawem! Czyli kiedy? Czyli wtedy, kiedy sam skończę wygniatać swoje gówna. A co wygniatasz, brachu? Chuj z tym, ważne, że muszę to skończyć do 20 listopada! W takim razie czekamy cierpliwie, Ja i Moja Powieść!
Opierałem się pokusie dłużej, niż wypadało! Od kiedy zachorowałem na hyperurykemię, moja wartość towarzyska spadła prawie do zera, nie mogłem już zaglądać w oczy butelkom tak często jak kiedyś i z dawną beztroską. Czasy, kiedy byłem nałogowym okulistą, minęły bezpowrotnie. Moje kluczenie, kłamstwa, mataczenie, wykręty, uniki i zmyłki trwały, więc Literat w końcu przestał ponawiać zaproszenie. Ponieważ jego obstrukcja w temacie inwitacji wydłużała się znacząco, nabrałem pewności, że żywi do mnie urazę, jednak już niebawem okazało się, że przez cały czas czarująco czaił się za winklem, czyhał na mnie z niesłabnącą pewnością, że prędzej czy później dam dupy!
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]