03/2019

Grzegorz Tomicki

Joseph Conrad, para wodna i klejnot

Życie po pięćdziesiątce miewa swoje niespodziewane uroki. Jakiś czas temu zwierzałem się z tego, jaką radochę sprawiło mi odkrycie twórczości francuskiego pisarza Pierre’a Lemaitre’a, autora m.in. fantastycznej książki Do zobaczenie w zaświatach (polecam też całkiem niezłą adaptację filmową tej powieści). Ostatnio zaś dowiedziałem się, że co najmniej taką samą – o ile nie większą – frajdę może sprawić nagłe zachłyśnięcie się książkami pisarza, którego już znałem i jako tako ceniłem (cenić kogoś „jako tako” to średnia frajda). A sprawiła to lektura książki Mai Jasanoff Joseph Conrad i narodziny globalnego świata (przeł. Krzysztof Cieślik i Maciej Miłkowski, Wydawnictwo Poznańskie 2018).

Niektórzy może wiedzą, że jeśli chodzi o literaturę, to potrafi ona wzbudzić na co dzień nieobecną w mojej naturze i rażąco bezinteresowną systematyczność tudzież wszystkożerność. I tak to przy okazji wspomnianej monografii wróciłem także do źródeł i połknąłem na raz kilka powieści Conrada. Co tu dużo mówić, czytane dzisiaj Jądro ciemności jawi mi się jako prawdziwa perła literatury światowej. Widocznie do niektórych lektur trzeba dorosnąć – co skądinąd dobrze świadczy o książce, niekoniecznie zaś o czytelniku. Pozostanie już chyba dla mnie zagadką, jak mogłem uważać kiedyś tę twórczość za nieco przebrzmiałą, podczas gdy dzisiaj wydaje mi się ona tak żywa, aktualna i na wskroś współczesna, że nie tylko pochłaniam ją z wypiekami na twarzy, ale nawet rwę się niemal do tańca (co obce jest mojej naturze jeszcze bardziej niż systematyczność). Czyli zupełnie jak „pewien młody wielbiciel – F. Scott Fitzgerald – który tak bardzo chciał się wcisnąć na przyjęcie, które na cześć Conrada urządził Doubleday, iż wykonał taniec na dziedzińcu w nadziei, że zostanie zaproszony do środka”. Autorka nie dopowiada, czy młodemu wielbicielowi się to udało, ale można wnosić, że raczej nie. Niewątpliwie udało mu się jednak wcisnąć „do środka” prozy Conrada, co można wyczytać z tego, co później ów niegdysiejszy młodzieniec tu i ówdzie napisał.

Nie tylko F. Scott Fitzgerald był wielbicielem twórczości Conrada. Jak wylicza Jasanoff, do pisarzy, którzy wielbili Conrada lub którzy przyznawali się do inspiracji jego prozą, należeli m.in. Ernest Hemingway, Thomas Stearns Eliot, William Faulkner („młodzi pisarze amerykańscy” tworzący poza brytyjskim światkiem literackim), André Gide, Thomas Mann, Robert Stone, Joan Didion, Philip Roth i Ann Patchett, W.G. Sebald i John le Carré. Uff, co za nazwiska! Nie wszystkie, przyznajmy, oczywiste, co osobiście sprawiło mi kolejną frajdę.

Jakby tego było mało, autor Lorda Jima pojawiał się na kartach książek pisarzy południowoamerykańskich, takich jak Jorge Louis Borges, Gabriel Garcίa Márquez, Mario Vargas Llosa czy Juan Gabriel Vásquez. A „Graham Greene wybrał nawet Normana Sherry’ego na swego biografa po tym, jak przeczytał jego książkę o Conradzie”. Co do mnie, gdybym kiedyś w jakiejś nieprzytomnej malignie – która mnie od czasu do czasu, owszem, nawiedza – uznał, żem wart jest mszy, czyli biografii, za swą biografkę wybrałbym bez wahania Maję Jasanoff, po tym jak przeczytałem jej książkę o Conradzie. Bo jest to książka naprawdę wyborna. Napisana rzeczowo, z wielorakim (historycznym, kulturowym, literaturoznawczym, historycznoliterackim) znawstwem i bez krzty mitotwórczych tudzież pomnikomańskich ciągotek, czym ujęła mnie już we wstępie: „Czy się z nim zgadzałam, czy też nie, zawsze uważałam go za interesującego towarzysza podróży. Na stronach swych książek przemawiał większą liczbą głosów przedstawicieli różnych nacji i grup etnicznych niż jakikolwiek znany mi pisarz jego epoki. Podobnie jak ja cieszył się przywilejem przynależności do klasy średniej ówcześnie wiodącego światowego mocarstwa, a jego książki zapewniały okazję do pełnych oryginalnych myśli polemik z wiążącymi się z tym obowiązkami i wyzwaniami. Nie obawiał się odrzucać komunałów i mówić na głos o wyzysku, okrucieństwie i hipokryzji tam, gdzie je dostrzegał. Przypomniałam sobie frazę powtarzaną jak mantra w całym Lordzie Jimie: «Był jednym z nas». Joseph Conrad, na dobre i na złe, był jednym z nas: obywatelem globalnego świata”.

Zachęcony przez autorkę, słuchając Lorda Jima w wydaniu dźwiękowym w drodze pod górkę do pracy i w drodze z górki z pracy (zachciało mi się bowiem zamieszkać w górach, co ma zdecydowanie o wiele więcej uroku niż bycie po pięćdziesiątce), zacząłem na ową mantrę zwracać baczniejszą uwagę. Zaprawdę, owo „Był jednym z nas” to świetny przykład. Niby prosta rzecz, a potencjalnych znaczeń posiada tyle, na ile stać tylko twoją, czytelniku, mózgownicę. Co do mnie, najbardziej odpowiada mi znaczenie bez mała dosłowne: Jim był jednym z nas w tym sensie, że to, co przytrafiło się jemu, mogło – a nawet wciąż może – przytrafić się każdemu. Cała bowiem twórczość Conrada przesycona jest przekonaniem, że „przytłaczające działanie niszczycielskich, uniwersalnych sił” jest zawsze silniejsze od woli danej jednostki, jej pragnień czy afirmowanych przez nią wartości.

Jim, na przykład, najbardziej ze wszystkiego pragnął być marynarzem i dokonywać bohaterskich czynów, ratując ludzi przed niechybną śmiercią na dnie tego lub owego oceanu czy morza. Tymczasem już u progu realizacji swojego marynarskiego marzenia splamił się haniebnym doprawdy przykładem tchórzostwa. Maestria Conrada polega na tym, że zdarzenie to stanowi w jego powieści zaledwie punkt wyjścia. Punktem dojścia zaś jest tak drobiazgowe, szczegółowe i wielostronne studium przypadku owego „tchórzostwa”, że ostatecznie doprowadza ono do zupełnego rozmycia tego pojęcia. Jim, jako się rzekło, był jednym z nas. Wydany na pastwę okoliczności, rozmaitych mechanizmów psychicznych i sytuacyjnych pułapek, zachował się tak, jak my wszyscy moglibyśmy zachować się na jego miejscu. Jim zatem okazał się tchórzem o tyle, o ile my wszyscy nimi jesteśmy. A skoro tchórzami jesteśmy wszyscy, określenia „tchórz” i „tchórzostwo” traci swoją wszelką funkcjonalność. Nikogo i niczego bowiem nie odróżnia od kogoś lub czegoś innego.

Tego wprawdzie Jasanoff wprost nie mówi, ale jej niewątpliwą zasługą jest to, że zachęca do takich właśnie osobistych przemyśleń. Podobnie zresztą jak sam Conrad, który twierdził, że „jawność zgubna jest dla uroków wszelkich utworów artystycznych, ograbia je bowiem z całej sugestywności i niszczy wszystkie złudzenia”. Dlatego jeden z jego krytyków zapuścił był się w głębokie maliny, twierdząc, że Conrad „zawsze najpierw obiecuje wygłoszenie jakiejś generalnej filozoficznej prawdy o świecie, ale później wygłasza tylko gburowate dementi” i że w „sekretnym kufrze jego talentu kryje się raczej para wodna niż klejnot”. Bardzo zgrabnie kwituje jego błądzenie autorka monografii: „Dla Conrada jednak para była najczystszym klejnotem”.

Jeszcze zgrabniej ujmuje całą rzecz sam Conrad, który w innym miejscu i czasie zapytany w towarzyskiej grze o to, jak umila sobie czas, odparł spokojnie: „Ulatniając się”. I choćby tym jednym zdaniem zasłużył na moje uwielbienie.

Maya Jasanoff: Joseph Conrad
i narodziny globalnego świata
,
przeł. Krzysztof Cieślik
i Maciej Miłkowski,
Wydawnictwo Poznańskie 2018, s. 392
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.