07–08/2018

Joanna Ruszczyk

Mistrz i Łukasz.
Sztuczna przyjaźń

Pisali do siebie przez blisko pięć lat, od połowy 2000 do początku 2005 roku. Korespondencję przerwała tragiczna i nagła śmierć Zdzisława Beksińskiego. Gdyby nie morderstwo, pisaliby pewnie do dzisiaj, przynajmniej na to się zapowiadało. Zaczęło się od nieśmiałego zapytania o technikę malowania – tak początkujący artysta Łukasz Banach „zagadnął” mistrza. Był wówczas dziewiętnastolatkiem, Beksiński miał już siedemdziesiąt jeden lat. Ale pytania o warsztat były raczej pretekstem do kontaktu, może nawet nie do końca uświadomionym – malarski styl Banacha przypominał prace Beksińskiego, młody malarz męczył się tym podobieństwem ocierającym się o plagiatowanie, ale nie potrafił nic z tym zrobić: „Dwa dni temu usiadłem i zastanowiłem się nad sobą. I zrobiło mi się cholernie wstyd. Oszukiwałem bowiem samego siebie, że malując tak jak Pan (lub raczej dążąc do tego) dojdę w płynny sposób do własnego stylu. Przez te dwa lata (!) znajomości pańskiej twórczości zdążyłem się tak zarazić, ze skrzywiło to mój sposób patrzenia na obrazy inne niż pańskie. Zwłaszcza na swoje. I co teraz? Cóż, trudno powiedzieć. Postanowiłem, że biorę odwyk. Samemu sobie kopniak w dupę. Za karę i za to, bym poleciał gdzieś indziej”. Korespondencja z mistrzem stała się – paradoksalnie – procesem oczyszczającym, wspomnianym odwykiem. Banach stopniowo uwalniał się spod wpływu i zaczął poszukiwania własnych tematów, formy i stylu. Śmierć Beksińskiego chyba pomogła mu w tym… ostatecznie. Odwyk zakończył się dużym sukcesem: tegorocznym Paszportem „Polityki” w kategorii Sztuki Wizualne, Nagrodą Publiczności na festiwalu Nowe Horyzonty za film Photon i wystawami w ważnych instytucjach. Łukasz Banach oczyścił się – zakładam, że nie przypadkiem zbiór listów z Beksińskim ma tytuł Detoks – tak bardzo, że odstawił na boczny tor malarstwo, a przynajmniej w artystycznym świecie funkcjonuje jako twórca prac wideo, animacji, instalacji i filmów. Porzucił także swoje nazwisko i przyjął pseudonim Norman Leto.

Detoks odkrywa dwóch artystów: Banacha u progu artystycznej drogi i dojrzałego, a nieświadomego kresu swojej, Beksińskiego. Obaj przyglądają się sobie i przeglądają w sobie, a czytelnik przygląda się z ciekawością im obu. Młody często wybiega w przyszłość, radzi się, trwoży, a starszy cofa w przeszłość i analizuje swoje życie. Ważną częścią korespondencji są przesyłane zdjęcia obrazów na różnych etapach pracy. Obrazów malowanych klasycznie, ale też tworzonych na komputerze. Beksiński wprowadza Banacha w meandry malarstwa, a Banach odwzajemnia się mu wiedzą i zdobywanym stopniowo doświadczeniem w pracy nad animacją komputerową 3D, na której w przyszłości się skupi. Wchodzą w szczegóły, zdradzają tajniki, dzielą się wiedzą, sukcesami i porażkami. Listy dotyczące sztuki są też o organizacji wystaw i sprzedaży prac, trudach współpracy z marszandami i galernikami. Z czasem te kwestie stają się dla czytelnika trochę nużące i nudnawe, choć tylko trochę, bo co chwila ukwiecone są zabawnymi uwagami, wspomnieniami i anegdotami. Beksiński miał poważne podejście do malarstwa, wręcz duchowe, ale zarazem pragmatyczne – z obrazów się utrzymywał i malował na zamówienie: „Nareszcie odpierdoliłem oba zamówienia (jeden obraz potrafię malować przez prawie miesiąc, a tu dwa odpieprzyłem w tydzień ale to świadczy o moim stosunku do tego co robiłem”. To zawieszenie pomiędzy sztuką przez wielkie „S” i sztuką jako pracą zarobkową pozwalało malarzowi na dystans do siebie i swojej sztuki. Kto myśli, że był zadufanym bucem, ten się bardzo myli! Tak Beksiński zdaje relację z pracy nad obrazem: „Balon jeszcze może zostać przerobiony na arcybiskupa zabawiającego się z pielęgniarką o dwóch głowach. Na tym etapie nic nie wiadomo”. Innym razem wspomina: „Niektóre rysunki dostały się w ręce księdza, który z ambony w trakcie rekolekcji wielkanocnych zagrzmiał nagle «jest tu taki jeden między wami, który robi takie odrażające rysunki». Wszystkie ławki zaczęły trzeszczeć jak w koszmarnym śnie i wszyscy zaczęli się obracać w moim kierunku, a ksiądz z ambony kontynuował «zaprawdę powiadam ci synu: ty umrzesz, a twoje ohydne dzieła mogą przetrwać i nadal gorszyć będą całe pokolenia…». Dalej już było o kamieniu młyńskim i o tych co siądą po prawicy Pańskiej, a ja z czeluści piekielnych prosić będę o kroplę wody na zwilżenie warg, tym niemniej – jakby na to nie spojrzeć, dobrodziej poznał się na mnie i była to najbardziej pozytywna recenzja jaka miałem w życiu. Niestety zapewne nie dożył momentu, gdy moją wystawę otwierał Glemp w Muzeum Archidiecezji”.

Detoks jest jednak nie tylko książką o sztuce, ale i − a może przede wszystkim? − o życiu. Artyści rozmawiają o wszystkim, od defekacji czy remontów po lęki i choroby psychiczne, Boga i politykę. I to jest właśnie w tych rozmowach świetne – naturalne mieszanie się spraw ważkich z codziennością. Nie wiadomo dokładnie, kiedy z tematu werniksowania przeskakują na rozważania filozoficzne. Beksiński jest racjonalny, bierze życie na chłodno, z dystansem, jest jak doświadczony mędrzec, którego nic nie jest w stanie zaskoczyć: „Nauczyliśmy się dążyć do celu i to dążenie nazwaliśmy sobie sensem działania. Stąd już niedaleko do sensu istnienia ale to wszystko tylko nazwy i słowa, z których się nie sposób wyplątać, bo są w jakimś tam stopniu tożsame z naszą świadomością. Myśleć inaczej nie potrafimy, a tymczasem «rzeczywistość» (jeśli jest to właściwy termin), ukryta jest przed nami podobnie jak na filmie Matrix, tylko oczywiście nie w aż tak naiwny sposób. I zapewne nigdy tej rzeczywistości nie doświadczymy, bo ona nie jest skrojona na naszą miarę” − napisał w jednym z listów. A gdzie indziej: „Nie jestem w stanie z Panem dyskutować, bo zarówno oficjalna religia jak i satanizm wiążą się z wiarą i komuną wiernych, a ja mając wprawdzie silny pociąg do metafizyki i mistycyzmu, mam zdecydowaną niechęć do funkcjonowania w grupie i ceremoniału, czyli do religii, jaka by ona nie była. Poza tym personifikacja zarówno Boga jak i Szatana jest mi z gruntu obca i niepojęta. Skłonny ją jestem uważać za relikt naiwnego myślenia magicznego”. Z kolei Banach, jak na tak młodego człowieka, zaskakuje samoświadomością. Daleko mu do beztroskiego młodzieńca, cierpi na stany depresyjne, lęki, natręctwa, hipochondrię. I o wszystkim otwarcie opowiada Beksińskiemu, który staje się z czasem jego powiernikiem.

Wspaniałe jest w Detoksie to, że pomimo przygnębiających spraw, o których rozmawiają bohaterowie: chorobach, lękach, samobójstwach – dziewczyna Banacha podzieliła los syna Beksińskiego i popełniła samobójstwo − braku sił i wielu innych o ponurym zabarwieniu, książka nie ciąży, a w zasadzie jest zabawna. Obaj artyści mają lekkie pióro i poczucie humoru. Obaj są bliscy ciała, jego chemii i fizyki świata. Nie są romantykami, raczej oświeceniowymi badaczami ze szkiełkiem i lupką: „Jestem jak ten staromodny dziennikarz z lupą, lunetą, Kodakiem przewieszonym przez szyję i sztywnymi mankietami na których robi się notatki. Póki będę żył, będę chodził, płakał, śmiał się przyglądał przez lupę i lunetę i notował. To nie ma sensu, ale nic nie ma sensu, więc może lepiej się nie nudzić” – podsumowuje Beksiński. Artyści podejmują sprawy poważne, ale bez nadęcia i pretensjonalności. Beksiński często zbacza w rejony lekkie, zabawne, zdradza np. młodemu koledze swoje preferencje seksualne: „Na dodatek całe me życie seksualne było «normalne», podczas gdy ja przypadkiem odkryłem dosyć późno, gdzieś w połowie lat 60., mając już prawie 40 lat i będąc ojcem, że wcale nie jestem normalny i najwięcej frajdy miałbym gdyby mnie związanego udusiła swym kroczem na śmierć jakaś sadystyczna panienka, której na dodatek musiało by to przynieść satysfakcję seksualną. Pończochy nie były tu elementem specjalnie potrzebnym, a cała rzecz była nie do zrealizowania, bo oczywiście ani zamierzałem umierać dla jednorazowej przyjemności, która w końcu nie byłaby zapewne aż tak przyjemna. Tak więc żyjąc przez całe życie po bożemu, marzyłem sobie o czymś zupełnie innym i na marzeniach się w końcu skończyło. Gdy byłem już czcigodnym starcem, natrafiłem w internecie na obszerne płatne serwery poświęcone takim facetom jak ja i napełniło mnie to rewolucyjnym entuzjazmem, który zatytułować by można «zboczeńcy wszystkich krajów łączcie się»”. Z przyjemnością czyta się wymianę zdań, poglądów czy opisów codziennych, nawet najbardziej banalnych czynności i doświadczeń, jak zeznania podatkowe: „Sprawa podatków: Trudno mi się do tego przyznać ale ja jestem skurwysyn, który oszukuje fiskusa. Gdy sprzedawałem via galeria, nie było to możliwe ale teraz z reguły mówię zainteresowanemu, że jeżeli nie bierzemy do spółki ministra Kołodki, to obraz kosztuje tyle, a jeśli bierzemy, to około 40% więcej, bo powyżej pewnej średniej rocznej…” − zdradza Beksiński.

Można nie lubić i nie cenić jego malarstwa, ale po lekturze Detoksu nie sposób go nie polubić, a nawet nie uwielbiać. Nie sposób nie zgodzić się z nim w wielu kwestiach. Czasem w jednym liście artysta dotyka jakby od niechcenia i niepostrzeżenie kilku ważnych tematów : „Myślę, że gdyby każdy sam musiał – poczynając od zakatrupienia świni lub kurczaka – przygotować sobie jadło, ilość wegeterian wzrosła by w sposób lawinowy. To trochę tak jak z trupami Indian w westernie. Liczyli się tylko biali. Dobry western to siedem trupów. Przy okazji padało kilkuset Indian, ale kto by liczył Indian. Podobnie było w Iraku w trakcie Pustynnej Burzy. Padło zdaje się 128 Amerykanów i około 100.000 Irakijczyków – no ale Irakijczycy się nie liczą. Mamy po prosu kompletnie popierdzielony system wartości. Katolicy zygotę uważają za żyjącego człowieka, bo człowiek ma duszę, a zając jej nie ma – mimo iż jest dorosły i obdarzony pewnym typem świadomości – tak więc nawet Papież może go wpierdolić na obiadek w śmietanie i z buraczkami”.

Jak to możliwe, że tak duża różnica wieku nie przeszkodziła im w rozmowach, a je wręcz podsycała? Może dlatego, że młody artysta był wyjątkowo – jak na swój wiek – poważny i dojrzały, a starszy z otwartą głową i dystansem do siebie? A może swoją rolę odegrały podobne doświadczenia, lęki, obsesje? Faktem jest, że „zaskoczyli”. Zaprzyjaźnili się. Na starcie połączyła ich sztuka i komputery, z czasem rozmawiali o wszystkim i prawdopodobne jest, że ta wymiana mejli miała na obydwu wpływ terapeutyczny. Z pewnością duże znaczenie miał kanał komunikacji – mejlowanie − który pozwolił na budowanie bliskości na dystans, bez ryzyka zbytniego zbliżenia, obnażania emocji, które dla obu byłoby raczej trudne. Spotkali się zaledwie kilka razy. Ich rozmowy są szczere i bezkompromisowe, ale bardziej „z głowy” niż „z serca”. To emocjonalne zamrożenie, które zarzucano Beksińskiemu po samobójstwie jego syna, czuć w rozmowach z Banachem, który wszedł nie tylko w rolę ucznia, ale także syna. Kto zna twórczość Banacha−Leto, ten zobaczy wpływ Beksińskiego, nie dosłowny, jak „zgapianie” malarskich tematów i rozwiązań, a raczej odcisk na myśleniu o świecie – naukowej dociekliwości w postrzeganiu rzeczywistości.

Detoks daje możliwość wejścia w złożoną relację Beksińskiego i Banacha. Odczuwamy ciężar tej znajomości, jej rytm, gęstość, możemy poznać realia życia artystów, które często podporządkowane jest żmudnej, wielogodzinnej pracy przy sztalugach czy komputerze, a przede wszystkim możemy śledzić spotkanie dwóch osobowości – wrażliwych i opancerzonych dla własnej obrony, które przekraczają granice swojego komfortu, by się poznać. Książka ma osiemset (!) stron, ale jest w tych listach coś, co sprawia, że trudno się od niej oderwać. Tętnią prawdziwym życiem – bolesnym, gorzkim, absurdalnym, ale też satysfakcjonującym, a nawet szczęśliwym. Tylko wstęp − wywiad z Normanem Leto – trochę szkolny. Spoiler. Zbędny.

Zdzisław Beksiński, Norman Leto: Detoks. Korespondencja, rozmowa.
Wstęp Jarosław Mikołaj Skoczeń.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka,
Warszawa 2018, s. 852.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.