09/2019

Józef Hen

Postscriptum

Krzyżówka
Madzia przyniosła mi w zaklejonej kopercie książkę Anity Haliny Janowskiej Krzyżówka. Z czułą dedykacją dla mnie – pisarza i osoby („człowieka”).

Na okładce kilkuletnia dziewczynka ustrojona pod lud, ze sznurami korali i z chustą na głowie: „Dzidzia”. „To ja” – informuje autorka. Jest i poświęcenie: „Lilce – mojej ukochanej siostrze”. To już III wydanie tej książki, pierwsze (W.A.B.) było w 1996 roku, Krzyżówka dostała „Warszawską Premierę Literacką”. Nigdy o tym nie słyszałem, a redaktorem był przecież p. Adam Pluszka, także „mój” redaktor, z którym się świetnie współpracowało.

Urodziła się Halinka, „kiedy Hitler doszedł do władzy”, więc rocznik 1933. (Ostatnio mam szczęście do pań z tego rocznika; pani Matejczuk, z Gródka k/Białegostoku, także Halina, autorka książki Byłam konsulem, przyjaciele starają się dla niej o audiobooki, mnie w dedykacji dziękowała za Nowolipie; no i ta dziarska Czytelniczka, która co pewien czas dzwoni do mnie, domagając się energicznie dalszych dzienników. – Mam 86 lat – mówi – nie mogę czekać. Na co ja: – Proszę pani, jestem o dziesięć lat starszy!)

Książkę Janowskiej dał Madzi fizyk, p. Piotr Goldstein, który w Instytucie na Hożej pracował w jednym gabinecie z Erykiem (Infeldem, ojcem naszej Ewuni, obecnie czcigodnej doktor matematyki), a o autorce mówi „ciocia”, bo jest synem właśnie tej ukochanej, starszej o sześć lat od p. Haliny, Lilki. Skąd Goldstein? Bo Lilka wyszła za mąż za lekarza chirurga, podpułkownika Ludowego Wojska, chyba też muzykującego (jak to robiła zawodowo także autorka, również i jej mama, pianistka i nauczycielka muzyki). Ten szwagier dużo młodszej dziewczyny, która go uwielbiała (wybitnie inteligentny, przyzwoity, tolerancyjny i uczynny), pozwolił sobie na zuchwałość, na którą rzadko wtedy się ktoś zdobywał: porzucił przybrane nazwisko kończące się na „ski”, wrócił do swojego żydowskiego nazwiska.

„Krzyżówka” – bo matka Żydówka, Maria Etna Mina (Maniusia) Fajnberg, urodzona w 1899 roku, córka Meira Zeliga, a ojciec kto? – najprawdziwszy, najbardziej rasowy Niemiec, Theodor Wahlmann, księgowy w Zgierskiej Manufakturze. Łodzianie. Według ustaw norymberskich, które w państwie hitlerowskim obowiązywały, Dzidzia była ein jüdischer Mischling ersten Grades.

Maniusia była piękna, Teodor się w niej zakochał, Meir Zelig zapewne nie był zachwycony, bo kiedy księgowy zapytał, czy może zaprosić jego córkę do restauracji, odpowiedział opryskliwie: „Chwała Bogu, moja córka ma co jeść w domu”.

Jego spojrzenie na księgowego Wahlmanna zmieniło się, kiedy wygrał u niego sporą sumkę. Maniusia jednak była akurat zakochana w pewnym dzielnym wojskowym. Halina Janowska przytacza słowa Meira Zeliga (dla niej „Dziadka”): „Ja ci za wojskowego wyjść nie dam. Bo co to jest wojskowy? Zbój albo wariat. Zbój – bo chce strzelać do kogoś; wariat – bo się zgadza, żeby do niego strzelali”. Oto piękny wykład bardzo logicznego pacyfizmu.

W tym mieszanym łódzkim małżeństwie, to matka, polska Żydówka, była fanatyczką porządku i na tym tle były ciągłe kłótnie z nieporządnym Niemcem. (Mama, pamięta autorka, umiała się wykłócać, jak przystało na łodziankę, w czterech językach). „Nie ożeniłem się z nią, jak ona mówi, bo miała porządek w szafie – tłumaczył ojciec córce z uśmiechem – ale dlatego, że nie było drugiej kobiety w tym mieście, która miałaby tak piękne nogi”.

Mam trochę wolnego czasu, więc może wpisać następne epizody z książki Janowskiej (nazwisko po drugim mężu). Czy o tym, jak małą Halinkę badano w łódzkim Rassenamcie – wzrost, waga, kształt czaszki, nosa… W 1941 roku Lilka skończyła czternaście lat, dostała polską Arbeitskarte i „skierowanie do pracy w fabryce butów dla wojska”.

Sąsiad, pan Mitzer, „volksdeutsch, kulawy szpicel w filcowym kapeluszu”, wystawał pod ich domem, matce uniżenie się kłaniał – no cóż, piękna kobieta – ale „to przez niego mama co dzień zakłada płaszcz z żółtymi gwiazdami […] i wraz z innymi naznaczonymi idzie szorować publiczne klozety. Błagała ojca, żeby się za nią nie wstawiał (wiadomo, Niemiec, ale przecież w hańbiącym rasę związku), bo gdyby jemu się coś stało…”.

W mieszkaniu, które zajmowali, dostało przydział małżeństwo niemieckie: Anna i Haas Selbachowie. Próbowali przedtem przedostać się do Szwajcarii, ale ich złapano. „Zesłano” ich do Łodzi. Mieli wziąć trzy z czterech pokoi. Mowy nie ma! – zdecydował p. Selbach. Najwyżej dwa! Dowiedzieli się, że pani Maria jest pianistką. Będą muzykować razem.

O nowym sąsiedzie, Niemcu, myśleli, że to Żyd, który się ukrywa. Wprowadził się i odkrył, że ma muzykujących sąsiadów. „To cud!” Bo ten „Heini” (Schuld) przyjechał do Polski na stanowisko pierwszego skrzypka w Filharmonii Łódzkiej. Tata nie był zbyt zadowolony, bo „Heini natychmiast zakochał się w mamie. […] Niemcy albo się w mamie kochali, albo ją chcieli zabijać. Tak jakby nie było pośrednich możliwości”.

Heini – wspomina autorka – bał się swojej rudej, chudej żony, która biła go, gdy wracał pijany. „Stanowczo wolał trzeźwieć u nas, co bardzo tatę martwiło”.

Na czwartym piętrze mieszkał chłopiec, Jerzy Adamiec. Nie wyrzucono ich, bo matka złożyła donos na męża: „Był przed wojną w «dwójce». Ma w piecu schowaną broń. […] Może nienawidziła męża, może bała się o syna. Zabili Jerzykowi ojca”.

Zaprzyjaźniła się Halinka z Lusią, córką szpicla Mitzera, która coś o tej rzeczywistości wiedziała. „Jak kogoś nauczysz, że dobrze jest zabijać koty, to tak samo można nauczyć, że dobrze jest zabijać Żydów”.

Halinka pyta: „Lusiu, czy ty rozumiesz, po co jest wojna?”. Najpierw pada „Nie wiem”, ale zaraz Lusia prostuje, już wie: „Zawsze były wojny […]. Może są z zazdrości?… I dla dzieci, żeby było im lepiej? Naszej rodzinie jest teraz lepiej”. (Czas dla szpicli i donosicieli).

Przychodzą Sowieci, odkrywają (dzięki idiotom, którzy nie zniszczyli list z nazwiskami), że ojciec Niemiec był w Armii Krajowej, aresztują go. Lilka, starsza siostra, interweniuje. Nic nie wskórała.

Marzec 1945 roku, Halinka zapisana wreszcie do polskiej szkoły. Dzieci mało co umieją, bo to przecież było Litzmannstadt, po polsku nie uczono. Dziewczynka bardzo polubiła panią Eugenię, wychowawczynię, z wzajemnością. I oto pewnego dnia podczas lekcji wychowawczyni powiedziała: „Pamiętajcie, dziewczynki, jeśli będzie was na ulicy zaczepiał obcy pan, jeśli będzie was chciał zwabić do bramy, to uciekajcie co sił w nogach. Bo musicie wiedzieć, że Żydzi porywają teraz polskie dzieci, by przerabiać ich krew na macę”.

Nie umiała jednak przestać lubić swojej wychowawczyni. Bardzo płakała, gdy ta następnego lata zginęła tragicznie.

Korzystam z chwilowej wolności, by odnotować epizody z Krzyżówki. Co u Lilki? Zdała do pierwszej licealnej, chociaż podczas wojny niczego się nie uczyła poza matematyką. Uczył jej profesor, który kiedyś wykładał na politechnice. „Fanatyk matematyki”. Ubranie nosił podarte, poplamione. Mówił, że Biblia zakazuje nam wyobrażać sobie Boga. „I słusznie […] Bo Bóg jest, podobnie jak liczba – abstrakcją”. „Wojny są potrzebne – głosił – bo rozwijają matematykę i fizykę”.

Każdy fanatyzm jest groźny – fanatyzm profesorski jest jednym z najgroźniejszych. Nietrudno przytoczyć nazwiska i tragiczne następstwa. Zostawiam to dla innych.

Halinka chorowała, posyłano ją do ośrodków opieki, na ogół żydowskich, w Łagiewnikach była w katolickim. „Od świtu śpiewaliśmy «Kiedy ranne wstają zorze» […] Potem odmawialiśmy «Ojcze nasz», a potem wszyscy, prócz mnie, «Zdrowaś Mario». Byłam ewangeliczką i nie wierzyłam w świętość Matki Boskiej”. Pierwszy raz w książce jest o tym mowa. Kiedy matka, pani Fajn­berg‑Wahl­mann, córki ochrzciła? Przed wojną czy podczas okupacji? A może dzięki temu uratowały się…

„Wuj Józio” – tak nazywa autorka brata swojej matki, architekta, „naznaczonego piętnem geniusza”. Wiedział, że Henia, jego żona, „zginęła wraz z rodzicami w getcie warszawskim”. Wiedział, że córką, kilkuletnią Ilonką, zaopiekowały się siostry zakonne. Po wojnie dał ogłoszenie do prasy. Wyznaczył wysoką nagrodę za informacje. „Nadchodziły setki listów…” Wszystkie mylne. Wuj, żonaty teraz z młodszą kobietą, przywiózł z Wybrzeża śliczną Elżunię, oboje ją pokochali. Ale oto z Poznania przyjeżdża pewna młoda kobieta: „Jestem waszą córką”. Mówiła: „Tatusiu, ja też jestem skrupulatna. Mam to po tobie”. Ale wuj Józio miał zdjęcie trzyletniej Ilonki – nie zgadzało się ono ze zdjęciem kandydatki, kiedy miała trzy lata. Rozpłakała się. Nie chodziło jej o pieniądze, ma męża, dobrze zarabia. „Ja tylko chciałam mieć kogoś bliskiego”. Nie być „Bezpańską znajdą”.

Nadszedł list od jej męża: „Jest chora, to schizofrenia, przebywa w szpitalu”. Nigdy się już nie odezwali.

Wuj Józio zmarł na wylew krwi. W dwadzieścia cztery lata po jego śmierci autorkę odwiedziła prawdziwa Ilonka. Okazało się, że przełożona nie chciała jej nikomu oddać, pokochała śliczną dziewczynkę. Zgłosiła się jakaś para, by ją adoptować, ale okazało się, że wyjeżdżają do Ameryki i wywiozą dziecko z kraju.

„Wuj Adam” był kuzynem ich matki. Inne nazwisko. Przystojny, śmiały, lowelas. Miał bodaj w latach dwudziestych, nie będąc jeszcze pełnoletnim, sześć narzeczonych. Jak do tego doszedł? Obiecywał małżeństwo. Coś jak w kryminalnej opowieści Karela Čapka O oszuście matrymonialnym. Wuj Adam nie wyłudzał pieniędzy, tylko uczucie. Zwierzył się wujowi Józiowi: „Mam sześć narzeczonych, mógłbym ci ze dwie odstąpić”. Jak się tych narzeczonych pozbyć? Zaplanował wyjazd i dał nekrolog o sobie do gazety. „Zginął śmiercią tragiczną”. Do rodziców zaczęły się schodzić pogrążone w żalu dziewczyny. Z obrączkami przyszły dwie kobiety: studentka i dama z lisami, obie „po słowie”. Pojawił się nekrolog podpisany „Przyjaciele”. „Dobrze – powiedział ojciec – że choć nas w to nie wmieszał”.

W kilka lat później Adam naprawdę się ożenił. Z katoliczką. W czasie wojny nie pozwolił swojej Reni iść z nim do getta. Po dwóch latach pojawił się u niej przebrany za garbusa. Sąsiadka, której mąż zginął na wojnie, pani Fela, postarała się dla niego o odpowiednie papiery. Renia była tak wdzięczna – pisze w swoim stylu Janowska – że gdy pewnego dnia znalazła w łóżku męża spinki do włosów Feli, nic nie powiedziała.

Jest pewien epizod okupacyjny z tym szalonym wujkiem, godny komedii filmowej. Adam, z dziesięcioma kilogramami słoniny pod płaszczem, czekał w Skierniewicach w bufecie na przesiadkę. Nagle słyszy krzyki: „Łapanka! Uciekać!”. Nie uciekał. Został w bufecie tylko z barmanem, siedząc na wysokim, połamanym stołku. Weszli dwaj SS-mani i dwaj policjanci. (Pamiętniki nie szczędzą granatowej policji). Wuj z trzaskiem zwalił się ze stołka. Zerwał się gwałtownie i trzymając połamaną nogę od stołka, rozwrzeszczał się: „Verfluchte polnische Ordnung! Donnerwetter noch einmal!” Klął dalej z czysto bawarskim akcentem, którego nauczył się podczas pracy pod Monachium.. „Niemcy przerwali łapankę. […] Uspokajali go grzecznie, namawiali, by wypił cokolwiek, by trochę odpoczął”.

W wyzwolonej Polsce można było wreszcie dorwać się do książek. Halinka, pianistka, ale i pisarka, wspomina lekturę Bertranda Russella i jego sceptycyzm wobec komunizmu. „[…] byłam w rozterce – zwierza się autorka Krzyżówki. – Dość już miałam uczucia wyobcowania. ZMP dawał mi szansę przynależności, a mnie nigdzie dotąd nie udało się przynależeć. Ideologia komunistyczna uwalniała mnie [tak to odczuwała – JH] z piętna Żydówki, ewangeliczki, ateistki, dawała nadzieję i siłę”.

Czytała już czasopisma literackie. Nie wylicza ich, ale ja pamiętam, że „Odrodzenie”, „Tygodnik Powszechny”, „Kuźnica” były na imponującym poziomie i polemizowały ze sobą, czasem bardzo ostro. Do tego warto dodać szerzący kulturę „Przekrój” i nasz „Żołnierz Polski”, goszczący u siebie wybitne pióra.

Natrafiam na pewne twierdzenie Janowskiej, które wydaje mi się pochopne, „odkrywające” mylny trop: „Że dla wrażliwego, niepewnego siebie inteligenta, odczuwanie uroków komunizmu zawiera w sobie wyraźny pierwiastek seksualny”. Nie ma na to zgody, pani Halino! Postawiłem obok tego tekstu duży znak zapytania.

O swoich rozterkach napisała do mądrego męża Lilki, płk. Jana Goldsteina. Wysłał jej długi list. Przywołam tu dwie jego wypowiedzi.

Stanowczo musi zaprotestować „przeciw twierdzeniu Kazimierza Brandysa, że pogarda wobec zła jest najmniej fatygującym z uczuć […] Najmniej fatygującą postawą wobec jakiegokolwiek zła jest zawsze aprobata tego zła”.

I jeszcze to: „Cały okres hitleryzmu nazwał kiedyś pięknie Malraux Czasami pogardy. (Nie wyjaśnia Halinie, że Malraux napisał to zaraz u początków władzy Hitlera; ja, kilkunastoletni, tę książkę czytałem. I rzecz znamienna: tytuł i nazwisko autora przywołuje wykreowany przeze mnie ksiądz Ziemowit w swojej spowiedzi kończącej Pingpongistę). „Pogarda wobec zła – pisze dalej w swym liście Janek – która jest chwilami przemożna, to właśnie ratowanie człowieczeństwa, nie tylko człowieczeństwa swojego, ale człowieczeństwa w ogóle”.

Data tego listu: marzec 1950. Halinka ma siedemnaście lat.

Kończę te notatki z Krzyżówki, chcę podzielić się z autorką wrażeniami, pochwalić ją, a czasem się i wykłócać – kiedy nagle w oczy wpada mi nekrolog. Anita Halina Janowska-Gużkowska. Ona? Jest tyle Janowskich… Czytam: „Artysta muzyk, socjolog, pisarka”. Ona! „Ukochana Mama, Siostra, Ciocia, niezastąpiony Przyjaciel”. Pogrzeb na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie. Żyła lat osiemdziesiąt sześć.

[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]

Anita Halina Janowska: Krzyżówka
Wydawnictwo: W.A.B.
Warszawa, 2010, s. 196
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.