01/2019

Agnieszka Kumor

W (Literackim) Sopocie warto być

W hotelowej jadalni siedzą mężczyzna i dziecko. Trzydziestolatek na stanowisku i jego niespełna trzyletni synek. Jedzą śniadanie. To znaczy ojciec je, a syn ogląda grę na smartfonie. Jego dziecinna twarzyczka zastygła w dorosłym skupieniu. Nie spuszcza oka z ekranu nawet wtedy, kiedy ojciec podsuwa mu pod nos najlepsze kąski. Na moment odkłada komórkę. „No, wreszcie porozmawiają”, myślę sobie, obserwując tę scenę. Ale nie, to tylko reklama. Kiedy się kończy, dziecko marszczy brwi i wraca do komórki. Patrzę na wzajemną relację ojca i syna. Bo ona wbrew pozorom jest: gesty mężczyzny są czułe, zajmuje się dzieckiem najlepiej, jak umie, i robi to dobrze. Problem w tym, że w tej relacji jest ktoś trzeci. Ktoś, a raczej coś, co sprawiło, że nie ma między nimi komunikacji, nie patrzą sobie w oczy, nie śmieją się, nie są razem, są obok siebie. Czy tak samo będą ze sobą za dwadzieścia lat? Być może. Tylko że wtedy wyrośnięty jak tyczka syn nadal będzie siedział z nosem przylepionym do komórki 6G (modernizacja pójdzie daleko naprzód!), a ojciec za wszelką cenę będzie próbował wyciągnąć z niego odpowiedź na dręczące go pytanie: „jak leci?”.

Zaobserwowana przeze mnie scena wydarzyła się latem na Wybrzeżu, gdzie miałam przyjemność gościć na festiwalu Literacki Sopot. Nie jestem przeciwniczką gier komputerowych dla dzieci. Niektóre z nich są świetnym materiałem pedagogicznym. Sądzę jednak, że nadużywane ich przez rodziców w formie pacyfikacji dzieci jest pomyłką. Pedopsychiatrzy dowiedli, że małe dziecko nie powinno spędzać nad tabletem więcej niż kwadrans dziennie. W przeciwnym wypadku jego sposób postrzegania rzeczywistości ulega zachwianiu. A przecież relacja, jaką tych dwóch, ojciec i syn, nawiążą teraz (kiedy jeden z nich ma niespełna trzy latka), będzie spoiwem łączącym ich przez całe życie. Na dobre i na złe.

Właśnie relacja publiczności z autorami wydała mi się linią przewodnią festiwalu, który odbył się już po raz siódmy (od 16 do 19 sierpnia 2018 roku) z inicjatywy władz Sopotu i Miejskiej Biblioteki Publicznej. Zazwyczaj impreza ta skupia się wokół wybranego kraju i języka. Tak było i tym razem. Organizatorzy jako temat przewodni wybrali literaturę i kulturę francuskojęzyczną. Literatura okazała się dość szeroko pojęta, gdyż włączono do niej teatr, powieści kryminalne, opracowania historyczne i reportaż. Oprócz twórców z Francji, Belgii czy Republiki Konga wystąpili pisarze z Polski. Mocnym punktem programu było spotkanie z Pierre’em Lemaitrem, laureatem Nagrody Goncourtów w roku 2013 za Do zobaczenia w zaświatach. Lemaitre został namaszczony przez francuskich dziennikarzy na następcę Aleksandra Dumasa. Wszyscy chętnie podkreślają jego rozmach pisarski, ale także zmysł ironii, który dochodzi do głosu nawet w najtragiczniejszych momentach opowiadanej historii. Podobnie jest w kolejnej powieści Lemaitre’a Couleurs de l’incendie (Barwy ognia). Stanowi ona drugą część zapowiadanej trylogii z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku i już podbiła zarówno krytykę, jak i czytelników. W chwili, kiedy odbywało się spotkanie z autorem Alex, polska publiczność nie mogła jeszcze przeczytać polskiego przekładu Barw ognia, ale miała szansę obejrzeć ekranizację Do zobaczenia w zaświatach w pobliskim Multikinie. W sierpniu poprzedniego roku do polskich kin weszła świetna realizacja Alberta Dupontela, który zagrał również jedną z głównych ról, a mianowicie skromnego buchaltera Maillarda wymyślającego genialny przekręt wieku. Film przyciągnął we Francji dwa miliony widzów! Bohaterką Barw ognia jest Ma­de­leine Péricourt, córka bankiera i dziedziczka jego fortuny, którą skrupulatnie rozpuści, spadnie na niziny społeczne, po czym się wydźwignie. „Książki tej się nie czyta, ją się pochłania”, stwierdziła Olivia de Lamberterie w audycji radia France Inter Le Masque et la Plume (Maska i pióro). Lemaitre porusza się w Historii przez duże „H” jak we współczesności, podsuwa ją Francuzom, żeby się w niej przejrzeli, konfrontuje ich ze zbiorową pamięcią, ocala od amnezji.

Podobnie postrzega Historię Mikołaj Grynberg: jako zwierciadło, które podaje on współczesnym Polakom. Fotograf, pisarz, z wykształcenia psycholog, co niewątpliwie pomaga mu nawiązywać kontakt z rozmówcami, Grynberg wydał w marcu 2018 roku Księgę wyjścia. Książka została opublikowana przez oficynę Czarne we współpracy z Muzeum Historii Żydów Polskich Polin oraz Stowarzyszeniem Żydowski Instytut Historyczny w Polsce. Znalazło się w niej dwadzieścia siedem indywidualnych historii opowiedzianych autorowi przez tych, którzy w atmosferze antysemickiej nagonki rozpętanej pięćdziesiąt lat temu w komunistycznej Polsce zdecydowali się wyjechać lub też pozostać w kraju. Mikołaj Grynberg, jak sam mówił na spotkaniu zorganizowanym w ramach festiwalu, „postanowił oddać im głos”. A były to częstokroć decyzje dramatyczne, rozdzielające rodziny na całe dekady, a niekiedy na życie, decyzje powodowane żalem i poczuciem odrzucenia. „Co ci zabrał Marzec 68 roku?”, pytał Grynberg swoich bohaterów, których szukał po całym świecie. „Chciałem ich zrozumieć”, mówił na spotkaniu w Sopotece, a okruch jego empatii udzielił się zgromadzonym licznie słuchaczom. Zrozumieć emocje towarzyszące ludziom, którzy we własnym życiu odczuli tamtą falę antysemityzmu, zrozumieć także, skąd bierze się antysemityzm w Polsce dzisiaj i czy rzeczywiście potrzebni mu są Żydzi, czy też za pożywkę wystarczy mu nienawiść do innych. Oto niektóre z kwestii poruszonych na spotkaniu z Mikołajem Grynbergiem, spotkaniu gęstym od pytań, na które nie zawsze udało się znaleźć odpowiedź.

Od tego właśnie są pisarze: od stawiania trudnych, a często i niewygodnych pytań. „Pisanie jest dobre”, mówiła na kolejnym spotkaniu Literackiego Sopotu Olga Tokarczuk, laureatka jednej z najbardziej prestiżowych nagród literackich na świecie, Międzynarodowego Bookera (młodszego brata Man Booker Prize), którego dostała za Biegunów (Flights w angielskim w przekładzie Jennifer Croft). Tak, pisanie jest dobre, bo jątrzy, ale i leczy, a nade wszystko prowokuje do myślenia. Ponad dziesięć lat dzieli wydanie Biegunów od brytyjskiej nagrody. „Co się w tym czasie zmieniło?”, pytano Tokarczuk na sopockiej plaży. „Przekroczyliśmy próg samozagłady jako ludzkość”, odparła autorka powieści Prowadź swój pług przez kości umarłych. Receptę na ocalenie widzi Olga Tokarczuk w „etyce samoograniczenia”, głównie w ramach konsumpcji dóbr, ale również jeśli chodzi o transport, rolnictwo, usługi, finanse, jednym słowem wszystko to, co (owszem) nakręca koniunkturę, ale równocześnie nie pozwala planecie odnowić jej paliw kopalnych. Tokarczuk piętnuje ideę rozwoju prowadzącego do samozniszczenia planety. „Potrzebne nam nowe przymierze człowieka z naturą”, twierdzi pisarka, która (jeśli odległości jej na to pozwalają) stara się unikać transportu lotniczego spalającego zgubne dla środowiska paliwo. Unikajmy plastiku, który wyrzucony do oceanu rozpada się na miliony kawałeczków; ryby ten plastik biorą za plankton, a my, spożywając ryby, przenosimy go do naszego organizmu. To być może dla przeczących teorii ocieplania się klimatu nazbyt apokaliptyczna wizja. Problem w tym, że na alarm biją już nie tylko naukowcy, ale również niektórzy politycy, wzywający przywódców państw (i nas wszystkich) do opamiętania się.

W tym miejscu pozwolę sobie na mały wtręt z ekologicznej „beczki”. Pod koniec lata francuską sceną polityczną wstrząsnęła nagła dymisja ministra środowiska Nicolasa Hulota. Można ją przypisać frustracji ministra z powodu polityki rządu Edouarda Philippe’a w interesującej go materii. Można też (i chyba taka była intencja samego zainteresowanego) rozpatrywać ją w płaszczyźnie moralnej. Nicolas Hulot miał najwyraźniej dość trwania w niewygodnej dla niego pozycji pomiędzy deklaracjami rządu co do zmiany klimatu, efektu cieplarnianego, katastrof naturalnych i przyszłości naszej planety a lobbystami (reprezentującymi głównie środowisko myśliwych). Minister nie chciał dalej (jak się wyraził) „kłamać” i ogłosił rezygnację na antenie radiowej. Wybuchła polityczna burza, która szybko zgasła. Następca ministra, François de Rugy, nie powinien mieć tego rodzaju rozterek. Jak przewidywał Hulot, dwa tygodnie po jego spektakularnej dymisji nikt już o niej nie pamiętał.

Pamięć, historia, dzisiejsze fascynacje i spory Francuzów obecne były w wypowiedziach wielu gości zaproszonych do udziału w Literackim Sopocie. Pojawił się również temat europejskiej tożsamości. W debacie zatytułowanej Nieszczęsna tożsamość? Gorący spór o kształt wspólnoty XXI wieku wystąpili francuscy dziennikarze Bernard Lecomte (autor m.in. słynnej biografii o Janie Pawle II) i Olivier Mongin oraz Jarosław Kuisz, założyciel i redaktor „Kultury Liberalnej”. Nie miałam niestety okazji posłuchać tej pasjonującej debaty, wielka szkoda. Byłaby ciekawym przyczynkiem do innej refleksji na temat tożsamości, do której doszło we Francji.

Jej przedmiotem było opasłe ponad pięćsetstronicowe opracowanie zbiorowego autorstwa (pod kierownictwem Pascala Blancharda) zatytułowane: Seks, rasa i kolonie (wydawnictwo La Découverte, 2018). Książka nosi podtytuł: Ciała zdominowane od XV wieku po dziś dzień i zawiera ponad tysiąc dwieście ilustracji wyobrażających autochtonów w koloniach różnych państw: zaczynając od Meksyku i Ameryki Południowej podbitej przez hiszpańskich konkwistadorów, idąc przez brytyjskie i francuskie imperia kolonialne, systemy niewolnicze, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, a na dekolonizacji i współczesności kończąc. Autorzy skupili się na temacie dotychczas rzadko poruszanym: roli seksu w dominacji nad podbitymi ludami. Piszą w swojej książce, że dotyka tabu, którego ślady widoczne są do dziś w problemach postkolonialnych, w kryzysie uchodźców czy mieszaniu się kultur. Na kartach książki widać „czarne dziewice z Dżibuti” z okładki tygodnika „Voilà” z 1932 roku, widać też pocztówkę z konkursem piękności w Kongo francuskim z roku 1912, na której urzędnik w kepi unosi ramię nagiej autochtonki w geście zwycięstwa. Powstała przy okazji polemika politycznej poprawności: czy wolno pokazywać takie degradujące ludzką godność ilustracje. Ale autorzy zapraszani do mediów odpowiadali, że ich komentarz nie broni ani nie gloryfikuje kolonialnych wzorców, lecz przeciwnie, tłumacząc rodowód tych wizerunków i historyczny kontekst ich powstania, ukazuje ich barbarzyństwo. Przypominając, kto robił podobne zdjęcia i ilustracje, jakim celom służyły i kto był ich odbiorcą, autorzy obnażają system kolonialnej propagandy, która te wizerunki zrodziła. Przy okazji nie brak autorom humoru. Mamy bowiem w ich książce również przykłady politycznego kosmopolityzmu: jak we współczesnej reklamie prezerwatyw, na której widać białą kobietę i czarnoskórego mężczyznę, rzecz nie do pomyślenia jeszcze w Ameryce lat sześćdziesiątych XX wieku.

Uczestnicy Literackiego Sopotu mieli rację: spychanie historycznej prawdy pod dywan nikogo jeszcze nie zadowoliło, najwyżej tchórzy. Tylko mówienie o przeszłości, również tej wstydliwej, niewygodnej, stanowiącej oskarżenie, pomoże się z niej wyzwolić. Leila Slimani, laureatka Nagrody Goncourtów w roku 2016 za Kołysankę, napisała w posłowiu książki Seks, rasa i kolonie, że zamiast pytać o własną tożsamość, może powinniśmy zastanowić się, kim jest ten drugi, Obcy.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.