01/2019

Marek Sołtysik

Wyspa Joanny Clark

Podczas lektury nowego tomu opowiadań Joanny Clark, pisarki o polskich korzeniach i z amerykańskimi liśćmi, warszawianki w Stanach Zjednoczonych od roku 1971, miałem wrażenie, że autorka – przyjaciółka i pierwsza lektorka powstających powieści Williama Styrona, Philipa Rotha, powierniczka Elżbiety Czyżewskiej – zostawia wprawdzie na papierze znaki pisarskie, ale czyni to bardziej sugestywnie, bardziej czarownie niż pisarz gabinetowy, przebierający głównie między słowami. Możliwe, że Joanna Clark nie klika w klawisze – nie odczuwa się śladu tego mechanizmu – ona maluje realistycznie na takim płótnie, które kryje tajemnicę pod składającymi się na wizyjność spontanicznymi uderzeniami pędzla. Od czasu do czasu ścierana wierzchnia warstwa ujawnia podłoże powstającego obrazu: to autoportret autorki. Przysłaniany kolejnymi malaturami, wyznaczającymi nową sytuację, nowe postacie, nowe nastroje, namalowany kiedyś, dobrze wyschnięty, toteż trwały, wyłania się, ot – pół twarzy w cieniu, pół w mocnym czerwcowym słońcu. I ta najgłębsza warstwa prowadzi czytelnika przez świat, w którym fikcji jest tylko tyle, ile jej trzeba dla zachowania urody formy w drodze do oczarowania sugestią.

Oczarowało mnie właśnie opowiadanie Wyspa Marty jeszcze przed pierwodrukiem w „Twórczości”. Mark, lekarz w sile wieku, pracujący w szpitalu na wyspie Martha’s Vineyard w stanie Massachusetts nad Oceanem Atlantyckim, dokonuje obdukcji zwłok, które należą do kobiety, jego wielkiej miłości, miłości zakończonej (czy może przerwanej) rozstaniem przed jedenastu laty. Marta, dziesięcioletnia córka utopionej Mirindy, i obca kobieta z rozbitej żaglówki, wyszły z wypadku bez szwanku. Autorka, ukazując komplikacje dostarczane przez los, chcąc nie chcąc, każe się zastanawiać, czy ważne, z tragizmem w tle, wydarzenia życiowe, wobec których należy zająć dzielne stanowisko, są dziełem przypadku, czy może zostały pchnięte ku bohaterowi przez innych ludzi, kiedyś bliskich. Może bliskich do końca.

„– Mówiłam jej, żeby włożyła kamizelkę ratunkową. Nie posłuchała mnie. Nie chciała” – ten szczegół z ostatniego dnia życia matki wyjawi Marta.

Czy ktoś może być aż tak zdeterminowany lub tak odważny, żeby swoją tragiczną (przemyślaną, więc samobójczą) śmiercią zapewnić jednej z osób najbliższych wreszcie stabilizację i poczucie bezpieczeństwa, a drugą wyciągnąć z marazmu?

Piszę, że Wyspa Marty oczarowała, a przecież elementy faktycznej grozy powinny mnie były odstręczać od lektury. Dziewczęca ciekawość świata dojrzałej pisarki pociąga jednak czytelnika. Nie można sobie odmówić podążania za wartką narracją z dialogami żywymi, z błyskotliwymi akcentami mowy potocznej, z kadencją gwoli uszlachetnienia stylizowaną przez autorkę.

Joanna Clark odstawia na czas pisania własne tytuły naukowe, pozostając sam na sam z wrażliwością. Wyposażona w technikę pisarską, działa sprężyście, otrzymujemy więc spektakl, nie tracąc poczucia, że autorka podąża za swymi bohaterami. Czytelnik nie ma wrażenia, że – co częste dziś w prozie polskiej – postać fikcyjna lezie za autorem, który ją wymyślił (ale nie powołał do życia).

Wyspa Marty jest poniekąd nowelą filmową. Dobrą, bo nawet ktoś, kto pisuje scenariusze, do końca nie odgadnie, jak się tam ułożą te klocki życia. Powietrze prosto z życia wpuszczone w finezyjną fabułę. Istnienie Marty, córki Mirindy (tej głupio ściętej miłości Marka), osamotnionej po śmierci matki, każe mu odłożyć narzędzia, którymi uklepywał egzystencję, dobijał w sobie resztki buntu, a z lękiem przed perspektywą nieuchronnie jałowej starości, wiążąc się z dobrą, uczciwą „dziewczyną w Koszalina”, która z pracy w amerykańskiej opiece społecznej składa pieniądze na kosztowną protezę nogi dla brata w Polsce.

Co zrobi Mark po ceremonii pogrzebowej w Rumunii, na którą przyleciał wraz z Martą i z prochami Mirindy? Mirinda będzie pochowana blisko jej żyjących rodziców. Ana, babcia Marty – żona kiedyś sławnego, zapoznanego kompozytora, Liviu Manolescu, który po to powrócił z emigracji w Stanach do Rumunii, żeby cierpiąca na zaniki pamięci żona miała szansę tę pamięć odzyskać w scenerii, która przywołuje czasy młodości – wprawdzie wzięła przybyłych za parę: za Marka i własną córkę Mirindę, ale w czasie egzekwii odzyskała jasność umysłu, w sekundę olśniona zobaczyła, jakie to dziwne sieci znowu zastawił los.

„I powiedziała już bez wysiłku:

Forta destinului [Siła przeznaczenia]”.

Czy to możliwe, żeby opowiadać o nawozie świata, pisząc czyściutko? Wywalać paskudną podszewkę miłej codzienności? Widocznie tak. Sprawy brzydkie, podszyte złem, jakie niesie obok nienawiści popularny serwilizm oraz rozpowszechnione przepychanie się, łażenie po trupach, pisarka przeciwstawia prostolinijności odważnej matki, która z dnia na dzień traci – zachowując honor – dobra materialne i widoki na lepszą przyszłość. W tekście Wieś Kotowskie, wspomnieniowym, zdecydowane zawiązującym cały tom – ten porządny worek prozy – matka, nauczycielka, z mieszczańsko-ziemiańskiej rodziny, wdowa po rozstrzelanym przez Niemców, prawie bezdomna (kamienica w pięknej dzielnicy legła w gruzy, ale nie do końca; po schodach kuchennych wespnie się na trzecie piętro domu bez sufitów i podłóg, żeby z narażeniem życia, na dole zostawiając oczekującą córeczkę, sprawdzić, czy nie zostały w gruzach albumy rodzinne; wróci na dół z ocalałą srebrną łyżeczką), wykazuje się dzielnością, wytrwałością i pogodą ducha, cechami dziś archaicznymi, w zaniku.

Jest w tych opowiadaniach wielu ludzi bezdomnych. Pośród nich tacy, którzy się przemieszczają. I… zamieszkują nory, z konieczności, wskutek krańcowego ubóstwa. Malarz z tytułowego opowiadania, mały demon, w najgorszej, poszatkowanej autostradami, dzielnicy metropolii podnajął sobie… piwniczną izbę do bytowania i pracy twórczej. W Długim życiu Margarity Kiryłowny w Związku Radzieckim już nie stalinowskim trzy dorosłe osoby i niemowlę zamieszkują jeden pokój (kiedyś zamożna współmieszkanka tego pokoju dla czworga mogła była sama korzystać z dóbr, ale udzielała ich w formie stypendiów i zakupów utalentowanym artystom). W Polsce dwa, trzy lata po wojnie, po wędrówkach nauczycielki z córką po kolejnych szkolnych kątach w niebezpiecznych miejscach pracy na południowym krańcu Wielkopolski, w sąsiedztwie Ziem Odzyskanych, czeka na nie ostatnia wreszcie klitka bez wygód w Koszalinie. Gdzie się osiedliły w następstwie intryg upolitycznionej szui: nauczycielka musiała opuścić szkołę, uczniów i ich matki, a te argumentem, że okazywała im serce, nie były w stanie zmienić partyjnych decyzji. I tak to w szkole pozostał nauczyciel z upodobaniem molestujący uczennice, musiała odejść ta, która stanęła w obronie nietykalności.

Autorka jest dyskretna, ale nie aż tak, jak nie powinien być dyskretny pisarz. W tejże Wsi Kotowskie notuje, jak w 1952 roku wraz matką za przedostatni grosz wybrała się do znajomej dentystki w Łodzi, siostry patrioty czekającego na wyrok w ubeckich kazamatach. Przy okazji odwiedziły koleżankę matki sprzed wojny, żonę pisarza, który powieści historyczne publikuje pod pseudonimem. O zgrozo, mieszkanie jest wypełnione podobiznami Stalina, popiersie wodza na fortepianie, moc plakatów ze Stalinem. Nawet poduszki są haftowane w wizerunki generalissimusa. „To jej syn haftuje […] uczeń gimnazjum, takie ma hobby. Wręcz uwielbia Józefa Stalina […] po ojcu odziedziczył pociąg do pióra”… Tak, ten zostanie znanym pisarzem. (Szczegóły personalne w książce. Dla zaawansowanych, bo jednak nie kawa na ławę).

Nawet w najgorzej urządzonym świecie, gdzie wszystko, co potrzebne do życia, jest poprzestawiane ręką zbiurokratyzowanego złośliwca, można przeżyć. Warunkiem jest miłość i nieodstępowanie od kierowania się dobrem. Jeżeli – jak w przypadku Margarity Morozowej, bohaterki opowiadania Długie życie…, nawet w pięć lat po śmierci Stalina nie dojdzie jednak do obiecanego przez poetę, wcale nie tchórzliwego redaktora naczelnego „Nowego Mira”, druku jej cennych wspomnień o kompozytorach, artystach i pisarzach z kręgu jej stypendystów, bo linia polityczna zostaje wytyczona z ominięciem jednostek obcych klasowo, to nie gorycz pominięcia, nie żal z powodu kolejnego, tym razem już ostatecznego zawodu unicestwi ostatecznie jej ciało, lecz uczynią to prawa przyrody. Wysoki stopień czystości moralnej, coś, co stanowi o człowieczeństwie, gwarantował rytm, utrzymywany przez kilkanaście lat przez byłą bogaczkę, mecenaskę wybitnych twórców, niby na dnie, a nie na dnie: w scenerii egzystencji towarzyszącej nędznej pod względem zaspokajania potrzeb dnia codziennego. Żyjąc herbatą, bułgarskim dżemem i pisaniem we wspólnej norze, z dala od toczącego się życia nowej, innej Rosji, była ciepłym światłem dla ostatnich krewnych, wnuka, jego żony oraz prawnuczki, osób, które inaczej dawno stoczyłyby się na dno upadku. Coś jednak musiało się im przydarzyć po jej śmierci, bo nie został ślad po rodzinie. O ostatnich chwilach osoby żyjącej sztuką i pięknem Joanna Clark dowiedziała się z opowieści emigrantki, ostatniego świadka. Długie życie jest w tomie jedynym opowiadaniem z realiami z epoki poniżania, które zdaje się oscylować ku reportażowi rekonstruującemu zdarzenia. O tyle najmniej jest osobiste, o ile nieosobiste może być przebywanie z osobą, która opowiada… Nie z gazet, nie z papierów, z ust, przez oczy i uszy.

„Najdziwniejsze na świecie jest to, co jest prawdziwe” – powiedział Oscar Wilde. Pośród stereotypów zachowania w Ameryce, w Rosji i w reszcie świata, gdy ludzie tłamszą bliźnich, a to po to, żeby być dopisanym na afiszu w gronie producentów, a to żeby udawać przed otoczeniem i z rozpędu przed samym sobą, że się kocha i czci tego satrapę, który właśnie jest górą, znajdujemy najprawdziwszą dziwność, wykluczającą stereotyp. I ciach reflektorem na perfidię losu! Oto w opowiadaniu tytułowym malarz, ten z „piwnicznej izby”, człowiek bez metryki, z polskimi nawykami, w nieokreślonej przeszłości wzięty portrecista, od kiedy pamięta żyjący w Stanach Zjednoczonych, pojawia się, żeby błyskawicznie rozbić małżeństwo świeżych emigrantów z Polski, którzy dorobili się tu przez te kilkanaście lat. Artysta maluje panią domu, stylizując obraz na portret Barbary Radziwiłłówny ze zbiorów krakowskiego Muzeum Książąt Czartoryskich. Córka kochanki i rogacza nie kryje wstrętu do malarza i do pretensjonalnego obrazu. Malarz nie niepokojony uprowadza panią domu, ponieważ miłość jest wzajemna, zabija ją, powodując wypadek samochodowy, z którego wyjdzie kaleką. Paralitykiem zaopiekuje się zdradzony mąż, a gdy i ten nagle umrze, to właśnie osierocona córka wyjedzie z tak do niedawna niesympatycznym jej malarzem do Polski, zwiążą się w parę. A po nabyciu domku w Sieradzu, „musieli kupić lodówkę i telewizor, a w kolejności jest pralka”… O, życie!

Zbiór opowiadań Joanny Clark nosi tytuł Królowa Barbara i inne opowiadania, a tekst – w którym dziwność losu i okrucieństwo polityki bywają pokonywane miłością, a jego przesłanie jest humanitarne i nie przestrasza maluczkich – kryje się pod celną okładką projektu nowojorskiego grafika Janusza Kapusty. Współczesne ręczniki papierowe, odwijając się, odsłaniają fragmenty portretu Barbary Radziwiłłówny. Biel ręczników, czerwony ton portretu. Z lewej od góry błękit z dwiema gwiazdami z amerykańskiej flagi przy nazwisku autorki i tytule. Sytuacja emigranta inteligenta. Proste? W opowiadaniach „z życia” Joanny Clark nie jest tak prosto. To książka czytelna dla nas, którzyśmy przeszli suchą nogą przez lata całe, poczynając od drugiej połowy XX wieku. Jak ją odbierają całkiem młodzi, po nowemu nauczani o tamtych czasach? Może lepiej nie pytać.

W każdym razie Joanna Clark, ceniona przez Marka Nowakowskiego za nerwowy, elektryzujący styl, po lekturze W cichym lesie Vermontu uważana przez Ewę Thompson za autorkę najlepszej powieści emigracyjnej obecnego pokolenia, stworzyła prozę o frapującej fabule, gęstą od znaczeń, obfitującą w fakty i – serdeczną. Tę piątą książkę, wydaną właśnie w lubelskim Wydawnictwie Norbertinum, pisarka, z Rostropowiczów, a po matce z Kreczmarów, dedykuje mieszkającym w Stanach Zjednoczonych synom i wnuczce.

Joanna Clark: Królowa Barbara i inne opowiadania.
Norbertinum 2017.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.