Doktor Lewkowicz, u którego dziadek zwykle się leczył, ledwie podszedł do jego łóżka, już wiedział, że nic tu po nim, że jego diagnoza nie będzie miała żadnego znaczenia, że zapach śmierci, który roznosił się wokół, jest na tyle mocny, że wgryzł się we wszystkie zakamarki domu, w stół, w krzesła, w kredens z porcelanową zastawą, w ogromną mahoniową szafę stojącą obok łóżka, w obrazy wiszące na ścianach i w trzyramienny żyrandol, na którym pająk uplótł gęstą pajęczynę. Zapach śmierci był wszędzie, nawet w zielonej paprotce stojącej na parapecie.
Żeby jednak nikt nie posądził lekarza o brak szacunku do leżącego w pościeli pacjenta, doktor wyjął z torby stetoskop i przyłożył do chudej piersi chorego. Koncert szmerów i świstów, jaki dobiegał z jej wnętrza, był tak przerażający, że lekarz oniemiał z wrażenia. Do tego jeszcze te ledwo słyszalne uderzenia serca, jak gdyby lada moment miało się zatrzymać. Prawdę mówiąc, wcale by się nie zdziwił, gdyby dziadek właśnie w tej chwili wyzionął ducha.
– I jak? – dopytywała niecierpliwie matka.
Lekarz spojrzał na nią ponuro i pokręcił głową.
– Nic tu po mnie – powiedział, chowając stetoskop do torby. – Stan ojca jest krytyczny.
– Czy… – zająknęła się matka. – Czy to znaczy, że umrze?
– Przykro mi – odparł lekarz, po czym dodał, patrząc na ciężko dyszącego dziadka: – To może być kwestia najbliższych godzin.
W oczach matki zalśniły łzy. Ja też poczułem się jakoś nieswojo. Majestat śmierci miał w sobie coś demonicznego, zwłaszcza dla wrażliwego osiemnastolatka, którym wówczas byłem. Nie mogłem się pogodzić z diagnozą lekarza, bo niby dlaczego mój dziadek miał umrzeć? Zawsze miałem wrażenie, że jest nieśmiertelny, zwłaszcza wtedy, gdy grał na skrzypcach, stojąc w lekkim rozkroku i przesuwając smyczkiem po strunach. Bo dziadek grał na skrzypcach z wprawą wirtuoza, jakby znał ich najgłębsze tajniki zamknięte w pudle z klonowego drewna.
Sam się nieraz dziwiłem, skąd u dziadka ta miłość do tego instrumentu, którego kształt przypominał kobiece krągłości, a struny łkały pod naporem smyczka, wprawiając słuchaczy w rodzaj magicznego transu. Kto nauczył dziadka tych pięknych melodii, których znał bez liku i które wydobywał z drewnianego pudła z niezwykłą maestrią? Kiedyś go o to spytałem, ale on tak się tylko jakoś zamyślił i odparł:
– To było we mnie od urodzenia.
Nie rozumiałem, co ma na myśli. Przecież nikt się nie rodzi skrzypkiem, więc co jakiś czas wracałem do tego tematu, pytając dziadka o praprzyczynę jego muzycznego talentu. On jednak zwykle machał tylko ręką i robił swoje, wyczarowując ze skrzypiec najpiękniejsze dźwięki. W końcu dałem spokój nagabywaniom. Widocznie była w tym jego graniu jakaś tajemnica, której nie chciał zdradzić, nawet swojemu wnukowi.
Chwycił kurczowo za przegub moją chudą rękę i cicho wychrypiał:
– Weź moje skrzypce…
– Dziadku – odparłem zdumiony, bo tego się zupełnie nie spodziewałem. – Przecież ja nie umiem…
Dziadek przerwał mi w pół zdania, jakby wyczuł moją chłopięcą obawę, i jeszcze mocniej ścisnął mnie za rękę.
– Umiesz – powiedział, z trudem przełykając ślinę. – Przekonasz się o tym…
Pomyślałem, że dziadek majaczy, bo nikt mnie przecież nigdy nie uczył grać na żadnym instrumencie, a skrzypce miałem w rękach zaledwie kilka razy w życiu, i to z ciekawości, a nie z chęci zgłębienia muzycznego rzemiosła.
– Obiecaj mi… – mówił dziadek z coraz większym trudem.
– Co? – spytałem, pilnie nadstawiając ucha.
– Że zagrasz… na moim pogrzebie… – wydusił z siebie i mocno zakaszlał.
Zbyt wiele wysiłku kosztowała go ta krótka przemowa. Patrzyłem na jego klatkę piersiową wstrząsaną raz po raz paroksyzmem kaszlu i poczułem się winny, jakbym to ja był przyczyną dziadkowej słabości.
– Ale… – próbowałem zaoponować, bo prośba dziadka wydała mi się nazbyt absurdalna.
Czyżby naprawdę chciał mi ofiarować skrzypce? Być może bliskość śmierci powoduje coś w rodzaju umysłowej zaćmy i stąd się wywodził ten iście fantastyczny pomysł, którego spełnienie nie było możliwe. Miałbym zagrać na skrzypcach na pogrzebie dziadka? Jakim cudem? Przecież gra na skrzypcach to nie jazda na rolkach, którą można opanować w ciągu kilku godzin.
Dziadek, widząc moją nagłą rozterkę, resztką sił opanował dławiący go kaszel i stęknął:
– Dasz radę…
To były jego ostatnie słowa, jakie od niego słyszałem. Nowy, jeszcze gwałtowniejszy atak kaszlu odebrał mu siły. Zamknął oczy i po chwili zasnął.
Długo nie mogłem się jeszcze otrząsnąć po wyznaniu dziadka. „Dasz radę”. Niby jak? Dziadek musiałby jeszcze pożyć przynajmniej kilka lat, bym mógł zadośćuczynić jego dziwnej prośbie. Jeśli wziąłbym się do roboty niezwłocznie, mógłbym opanować grę na skrzypcach w stopniu podstawowym, ale przecież słyszałem słowa doktora: „To może być kwestia najbliższych godzin”. Dobrze wiedziałem, że nie mam tyle czasu, ile by trzeba było do spełnienia dziadkowej zachcianki.
[ciąg dalszy historii do przeczytania w numerze]