Dlaczego Marii Dąbrowskiej nie udało się to zamierzone epickie arcydzieło, czyli Przygody człowieka myślącego, rzecz „na miarę Don Kichota lub Dyla Sowizdrzała”, jak sama niezbyt skromnie i raczej onieśmielająco zapowiadała? Nie ma, rzecz jasna, stanowczej odpowiedzi na taką kwestię, jak na każdą dotykającą najbardziej osobistych tajników twórczości, ale pewne przybliżenia są osiągalne. Co do arcypowieści Cervantesa, która bardziej wydaje się tworem cudotwórcy niż osobniczego autora, nie było wcale jasne, kto miał być owym tytułowym „człowiekiem myślącym” w utworze Dąbrowskiej: następca szlachetnego, błędnego rycerza z La Manczy czy też jego chłopskiego kompaniona i opiekuńczego mędrka, Sancha Pansy. Jeśli ten pierwszy, to – ponieważ rzecz działa się w Polsce dwudziestowiecznej – reinkarnacją przesławnego szlachcica stawał się przesławny również pisarz, a nową postacią Sancha, syn kowala i sam kowal, przez swoje zubożałe dworkowe wielbicielki mityzująco mianowany Todro‑Hefajstos. Jednak pisarz uświetniony wieloma znamionami i sentencjami autorki za bardzo był warszawskim przedwojennym inteligentem, aby zyskać wymiar powszechny, jego plebejski kontrapunkt zaś rozpłynął się w świecie przedstawionym utworu, ustępując miejsca spolegliwym gosposiom, których już nie nazywano służącymi. W połowie ubiegłego wieku Dąbrowska spostrzegła, w liście do Jerzego Stempowskiego, że zanika ta funkcja domowa, w przedwojennej klasie średniej niemal pospolita, u niej samej jednak kolejnych „Maryś” nie zastąpiły jeszcze „panie sprzątające”. Wrażliwa, jak żaden z ówczesnych literatów, na przejawy demokratyzacji społecznej, miała i ona swoje ograniczenia, przeważnie rodzinne i środowiskowe. Chociaż nie był to „grzech ekonomstwa”, który wytykał jej Jarosław Iwaszkiewicz, jakby sam był dziedzicem. Oboje pochodzili przecież z postyczniowej „wysadzonej z siodła” szlachty, a ich ojcowie byli ludźmi pracy.
Co do Dyla Sowizdrzała natomiast, jego legendarne, bohaterskie, wesołe i sławne przygody spisał w drugiej połowie XIX wieku belgijski pisarz Karol de Coster, po wielopokoleniowym ustnym przepowiadaniu tej flamandzkiej epopei. Zdobyły one sobie uznanie i popularność wtedy, kiedy przyszła polska pisarka studiowała w Brukseli, można więc powiedzieć, że czytelniczo poznała ją u źródeł. Udatnie spolszczony Dyl Sowizdrzał, to jednak w oryginale Ulenspiegel, krzywe poniekąd zwierciadło społeczne albo też, jak wyryto na jego domniemanym nagrobku Uyl en Spiegel, czyli Sowa i Zwierciadło – Mądrość i Komedia. Czy znalazłby się pisarz epicki, co odrzuciłby tę dewizę? Dyla Sowizdrzała celnie i energetycznie ujął Romain Rolland: „Kim jest Sowizdrzał? To brat Poliszynela, gotycki Panurg, włóczykij, żarłok. Szelma, tchórz, kpiarz, łgarz i blagier jurny i sprośny, jeden z owych bohaterów, których od niepamiętnych czasów tworzy lud, ucieleśniając w ich osobie zarówno swoją wesołość i zwierzęcość, jak i swoją niezależność ogromną, a dławioną, którą może wreszcie ulżyć sobie, jak potwór z gotyckiej rynny siusiający przechodniom na głowę”1. A na dodatek był niezrównanym bojownikiem o wolność swej ojczyzny. Jakkolwiek by przeglądać, nawet dopełniać, niemałą galerię postaci z Przygód człowieka myślącego, nie znajdzie się w niej nikogo, kto byłby „szelmą, tchórzem, kpiarzem, łgarzem i blagierem jurnym i sprośnym”, choć wszyscy byli wierni sprawie polskiej niepodległości. Mniemam przeto, że Maria Dąbrowska pozostała pod wrażeniem młodzieńczej lektury Dyla Sowizdrzała i nigdy już potem jej nie odnowiła. Choć jej ostatni psiak, foks, wabił się Dyl.
Skąd jednak ten stanowczy werdykt negatywny, dotyczący utworu, który miał być dziełem życia, bo przecież nie z powodu intencjonalnego porównania ze światowymi arcydziełami. Jarosławowi Iwaszkiewiczowi nie udała się Sława i chwała, a Jerzemu Andrzejewskiemu Miazga, a choć były to utwory w swej poetyce całkiem różne, jeden tradycyjnie fabularny, drugi modernistycznie fragmentaryczny, to przyczyny swoich porażek niosły one w sobie, a nie w uniwersalnych, „europejskich” odniesieniach. Gdyby taka zewnętrzna miara nas zobowiązywała, nigdy nie wydobylibyśmy się z kompleksu prowincji, zawsze bowiem dla każdego rodzimego arcydzieła można wyszukać pomniejszający je utwór w coraz bardziej pojemnym rezerwuarze światowym. Nie zważając na takie psychicznie skrzywione obyczaje krytyczne, trzymam się własnej opinii – arcydziełem jest utwór niepowtarzalny, spójny w treści i formie, źródłowy dla samego siebie, jak są nimi Ludzie stamtąd, czego swoim sposobem dowiodłem. Nie pomniejsza ich bynajmniej, lecz wzbogaca zestawienie ze Sklepami cynamonowymi, utworem również polskim, a powszechnie uznanym. Albo z Murzynem z załogi „Narcyza” Conrada, Głodem Hamsuna, Gronami gniewu Steinbecka. O Komornikach Władysława Orkana nie zapominając.
Co do Przygód człowieka myślącego wysłowiony już werdykt negatywny może uzasadniać opinia samej autorki. Była ona świadoma tego, że utwór ten jej się nie udaje, a przyznawała to wielokrotnie zarówno w Dziennikach, jak i w Listach do Jerzego Stempowskiego. Przypominam, że upragnione to dzieło życia, które okazało się „powieścią przeklętą”, Dąbrowska szkicowała jeszcze przed wojną, podejmowała podczas wojny, a kontynuowała przez dwadzieścia bez mała lat powojennych. Pisała zrywami, z wieloletnimi przerwami, niechętnie do niego wracając, postanowienie ukończenia wymuszając na sobie samej średnio co dekadę i jak wyszło – bezskutecznie. Wreszcie, dość bezradna wobec ponawiających się porażek wewnętrznych, zgodziła się na przyjęcie bodźca zewnętrznego, jakim miała być publikacja czasopiśmiennicza, która zamieniła się w nóż na gardle.
[więcej można przeczytać w numerze]