W zasadzie cała polska proza od niepamiętnych czasów chce Polaka i Polskę zrozumieć i poddać apoteozie albo krytyce. Rzecz nie dotyczy bynajmniej tylko i wyłącznie autorów prawicowych, ale także i lewicowych oraz tych, których nigdzie nie można zaszeregować. Ziewam z nudów. Wiem, co napiszą.
Niewielu jest takich, którzy jak Manuela Gretkowska potrafią przyłożyć z grubej rury, ale z wielkim sensem, no i z talentem. Wtedy nie ziewam.
Prawdę powiedziawszy, bardziej sobie cenię eseistów, poetów i im podobnych, którzy z czułością pochylają się nad tą tematyką, bez nerwów i piany na ustach.
Dlatego też z wielką przyjemnością przeczytałem niewielką książkę Anny Arno Ten kraj, w której autorka, bez pośpiechu ale z błyskiem w oku starała się odpowiedzieć na pytania: dlaczego Polska?, po co Polska?, jaka Polska?, jaka była (dla mnie)?, jaka jest (dla mnie)?
Bardzo osobiście, bez politykowania, dzielenia, scalania. Poetycka to rzecz.
Ale i Anna Arno to ciekawa poetka przecież, publikująca w „Zeszytach Literackich”, autorka tomu opowiadań Okna. W Znaku wydała biografię Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Niebezpieczny poeta. A przy okazji ukończyła jeszcze historię sztuki w Institute of Fine Arts, New York University. Teraz mieszka w Krakowie, aczkolwiek urodziła się gdzieś indziej, mieszkała też, jak się zdaje, w wielu innych miejscach, a problem tożsamości jest dla niej bardzo istotny, aczkolwiek pisze o nim półgębkiem albo raczej półsłówkiem.
Jak się dowiaduję, publikuje pod pseudonimem. Ale nic więcej na ten temat nie wiem. Jednak kiedy zagłębić się w lekturze, okaże się, że ten drugoplanowy, zdawałoby się, wątek, jest chyba ważny. O czym za chwilę.
Mam wrażenie, że recenzowanie tej książki to pisanie także o swoich doświadczeniach. Kto wie? Może takie było zamierzenie samej autorki, która pisząc o sobie i swojej rodzinie (nienachalnie, delikatnie), i o Polsce, chciała porozumieć się z sobą samą i z krajem trudnym i niejednoznacznym.
Niemniej jednak nie mamy do czynienia w książce Arno z łatwą do przewidzenia histerią i kategoryzacją. A właściwie to wcale tego nie ma. Brak uprzedzeń, zero marudzenia, trzeźwa poetycka obserwacja. Do tego lekka melancholia za czasem minionym, chociaż, jak z książki wynika, ten czas może nie zawsze był najpiękniejszy. Ale Arno zaznacza, prawie na wstępie, że lubi w Polsce to, co trudno polubić. Rzadka to konstatacja. Bliska chyba tylko tym, którzy na dłużej z kraju wyjechali.
Autorka z niesłychanym wyczuciem opisuje to, co poniemieckie, co kościelne i świeckie, dotykalne i niedotykalne, co naznaczone kompleksami i chamstwem, co krakowskie i nie-krakowskie.
Ten Kraków (dla mnie całkowicie obcy i kompletnie niezrozumiały) jest dla niej znaczący. Zdaje się, że to właśnie miasto formuje jej teraźniejsze korzenie, do których człowiek bez wyraźnie określonej tożsamości musi dążyć. Znam to uczucie, albowiem też urodziłem się w pewnym mieście, następnie mieszkałem w dwóch innych stolicach, żeby na stałe znaleźć się w trzeciej. Nie taka prosta sprawa. Historia mojej rodziny, podobnie jak i bohaterki, pełna jest luk i niedopowiedzeń (ktoś zmienił nazwisko, ktoś nie chciał o tym opowiadać, wieczne przeprowadzki z miasta do miasta…).
Zapewne z tego powodu właśnie te fragmenty Tego kraju najbardziej mnie zaintrygowały.
Pisze Arno: „Może dlatego mam lekko skośne oczy. Ale raczej po kądzieli, po jakimś Tatarzynie. Po tych nieznajomych, kresowych przodkach, którzy przez wieki się ze sobą mieszali. Cała nadzieja w babci – wojennej sierocie. Może była ocalonym żydowskim dzieckiem, kresową księżniczką, z nieślubnego łoża ćwierc‑Mongołką. Ale ona uparcie się wszystkiego wypiera. Nie ma co liczyć na pozostałych. Wielodzietni chłopi spod Olkusza i Częstochowy. Nie pisali historii, nie studiowali Talmudu, nie zamurowali klejnotów w ścianie. Po prostu raz żyli, byli. I tutaj kończy się legenda pochodzenia”.
Mało we współczesnej polskiej eseistyce podobnych autoportretów. Bardziej lubimy, chyba, historie zamknięte i jednoznacznie tragiczne. Albo – albo. A tu autorka wyskakuje nam z opowieścią, której nie można nigdzie zaszeregować. Sama nie wie. Dobija się o prawdę o sobie. Nie ma w swojej biografii ani Talmudu, ani dworku. Albo o tym nie wie.
Arno nie idzie tropem Aleksandra Kaczorowskiego, który w swojej ciekawej Balladzie o kapciach rekonstruował historię rodziny. Ona chce poprzez siebie opisać nas, a jednocześnie zmusić nas do tego, byśmy Ten kraj przeczytali jako książkę, do której można zrobić przypis i potraktować ją jako własną. Arno dialoguje z czytelnikiem. Nie wrzuca mu i nie wyrzuca.
Bo przecież jej obserwacje zawarte w tym tomie są w istocie obserwacjami zbiorowymi. Kto nie patrzył na krajobraz z okna pociągu, kto nie chciał zrozumieć brzydoty Warszawy (tutaj bym z autorką dłużej polemizował, albowiem Warszawę akurat rozumiem), kto nie lubi wspominać minionych mało estetycznych czasów…
Polska dla Anny Arno to zbiór fleszy, które czasami układają się w sensowną całość, czasami zaś wymykają się spod kontroli. To coś czułego i trudnego, a jednocześnie bardzo łatwego. To wiersz i jego negatyw.
Fragment, który najlepiej charakteryzuje całą książkę, znajdujemy w jej kodzie, metaforycznej i realnej, przejmującej i z lekka sarkastycznej:
Zakończenie godne poetki i wytrawnego obserwatora, który jedną kreską potrafi opowiedzieć prawie wszystko.