Dom Goldsteinów został zbudowany według projektu architekta Ferencza Sztarilla w stylu siedmiogrodzkiej secesji w roku 1910. Ma niewiele zdobień, podobnie jak inne projekty Sztarilla w węgierskim Nagyvárad.
Miasto różnie nazywano. Po łacinie Magnovaradinum, po niemiecku Großwardein, w jidysz Grojswardejn, po polsku Wielki Waradyn lub Warad Wielki, po rumuńsku Oradea, dawniej Oradia Mare lub Oradea Mare; Turcy nazywali je Varat, a Węgrzy Nagyvárad.
Goldsteinowie do końca utrzymywali, że mieszkają w Nagyvárad, bo kiedy tam przybyli, przed rozpadem Austro-Węgier w 1918 roku, zanim Oradea znalazła się w granicach Rumunii, ponad dziewięćdziesiąt procent tej społeczności stanowili Węgrzy. Po drugim arbitrażu wiedeńskim miasto powróciło do Węgier w 1940 roku. W wyniku traktatu paryskiego w 1947 roku ponownie znalazło się w granicach Rumunii; a faktycznie już w roku 1944, po wyzwoleniu. Wtedy w domu Goldsteinów, od kilku miesięcy, nie było już właścicieli.
Budynek wyróżnia się tym, że stoi na planie trapezu oraz że ma na rogu cylindryczną wieżę wspornikową. Jeśli się dobrze przyjrzeć, architektura tej wieży ze swoimi ryzalitami przypomina kwiat – łodygę zwieńczoną pąkiem róży. Czyli że Rosenzweig Rosa zamówiła architektoniczny motyw róży u słynnego w tej części Europy Sztarilla, symbolizujący jej imię i nazwisko panieńskie – ją samą. Czyli że identyfikowała się z różą – królową kwiatów – na filarze solidnie ukorzenionej kolczastej łodygi, strzegącej dostępu do swojej szlachetnie urodzonej głowy. Widać stać ją było na metaforyczne ekstrawagancje ku uciesze oczu i historii sztuki. W końcu była potomkinią szacownego rodu, w prostej linii od starego Goldsteina, znamienitego rabina z Mako, pisarza i religijnego przewodnika.
Wydaje mi się czasem, że w trakcie pisania towarzyszą mi jakieś duchy przeszłości. Wchodzą w moje słowa i nadinterpretują niektóre sceny. Wrzucają mi do tekstu złote kamyczki jak paradoksalne znaki drogowe.
Na kolorowym zdjęciu cyfrowym ja sama stoję przed „Casa Goldstein” w roku 2016 w rumuńskim mieście Oradea, które kiedyś było węgierskim Nagyvárad. Stoję tam ciekawa tego wysokiego, niegdyś wytwornego, domu sprzed ponad stu lat. A zwłaszcza ciekawa tamtych ludzi, którzy zostawili tu swoje cienie, zapachy, dźwięki i ciszę. Niespokrewniona ani niespowinowacona z nimi. Mam jednak z tym domem jakiś tajemniczy związek przypadku. On sprawia, że idę tropem historii jego mieszkańców, którzy stąd nagle wyszli w piękny wiosenny dzień. Mężczyzna z elegancką walizką, kobiety na wysokich obcasach, dzieci w odświętnych ubrankach. Śni mi się, że wychodzę im naprzeciw, macham na powitanie i pytam, dlaczego nie wrócili do domu na szabas. Zadaję wiele pytań, ale nie słyszę, w jakim języku do nich mówię. Budzę się z tego snu i wpadam w inny, skołowana, bo uświadamiam sobie, że nie znam ani niemieckiego, ani węgierskiego, ani hebrajskiego.
A dlaczego szyld „Rosenzweig Rosa”, a nie „Rosa Rosenzweig”? Bo widocznie tak jest poważnie. I urzędowo. Jak w rejestrze alfabetycznym. Najpierw nazwisko, a potem imię. Alfabetyczny spis rodzinnych nazwisk z imionami niedługo się rozrośnie. Wyjdzie z tego szyldu, ze szkolnych zeszytów, prywatnej listy dłużników, którzy z czasem z dłużników przepoczwarzą się w nienawistników. Wyjdzie z rejestrów w urzędach w Nagyvárad i wejdzie do rejestrów w obozach pracy, w obozach koncentracyjnych, do spisu żywych i martwych. Spisu skrupulatnego, chronologicznego, alfabetycznego. Ordnung muss sein!
Po wielu miesiącach obcowania z tym tekstem dowiedziałam się, że w języku węgierskim, podobnie jak w chińskim, japońskim i wietnamskim, nazwisko zwyczajowo występuje przed imieniem. Po prostu kraje, w których te języki są w użyciu, tak mają i już. A zakład gorseciarski Rosy powstał przecież na Węgrzech. Przypadkiem więc, lub profetycznie, ta węgierska tradycja wpisała się w życiorys rodziny Goldsteinów z zapisanym w nim alfabetycznym porządkiem obowiązującej buchalterii, przedwojennej i wojennej.
Około roku 1908, po odpowiednim szkoleniu i odpracowaniu tej edukacji u ciotki Esty, która wkrótce stanie się też jej szwagierką, Rosa wyrusza na poszukiwanie miejsca, gdzie mogłaby poprowadzić samodzielny interes gorseciarski. Wybiera Nagyvárad na Węgrzech, blisko granicy z Rumunią. Tam nie ma jeszcze interesu Goldsteinów ani Rosenzweigów. No i tamtejszym kobietom brakuje porządnych gorsetów. Wkrótce Rosa zatrudnia około trzydziestu pięciu pracownic, bo ma coraz więcej klientek. Wydaje awangardowe katalogi mody, w których prezentuje swoje autorskie gorsety. „Mme Rosenzweig Róza”, „Nagyvárad, Szalárdi-utca 9”1, „Eredeti Rosenzweig modell”2, „Ezelőtt párisi most Berlini gumi-fűző csak 2 rugóval, egészen gummiból, egyedül elárusító helye Magyarországon”3. Jest znana w całym mieście, wzbudza podziw i szacunek. Jest kobietą interesu, obywatelką Węgier, zagorzałą syjonistką, żoną i matką, a po latach też szczęśliwą babką.
Za młodu, będąc w Ostrawie, Rosa poznała Leibovitza Israela Nissana, swojego kuzyna, przyszłego pisarza i dziennikarza, który potem poślubi piękną sefardyjkę i zamieszka z nią w Budapeszcie. Ich córka, Leibovitz Hanna, zostanie żoną Fishera Eliezera. Fisher Jannosh, syn Hanny i Eliezera, przed wojną przyjedzie do Izraela jako dziewiętnastolatek, aby studiować na Uniwersytecie Hebrajskim. Zmieni nazwisko Fisher na piękny wyraz Shafir. Kiedy wybucha wojna, zostaje wcielony do Armii Brytyjskiej, walczy z Niemcami w Europie i awansuje na oficera. Jego rodzice, jak tysiące innych żydowskich szczęśliwców (wielu i tak niewielu), przeżyją wojnę w Budapeszcie dzięki bohaterowi ze Szwecji, sekretarzowi ambasady Raoulowi Wallenbergowi. Przyjadą do Izraela w roku 1949, ale nigdy do końca nie zintegrują się z tamtejszymi Żydami, może dlatego, że nie nauczą się hebrajskiego. Albo odwrotnie, nie nauczą się hebrajskiego, dlatego nie zintegrują się z tamtejszymi Żydami. Na Węgrzech ich ojczystymi językami były węgierski i niemiecki. W Izraelu nie wystarczyło im to, że zawsze modlili się po hebrajsku.
Po wojnie, w domu Goldsteinów w Jerozolimie, Rosa aranżuje małżeństwo swojej, ocalałej z Holocaustu, wnuczki Edith z wnukiem Leibovitza Israela Nissana. Podobnie jak w przypadku Rosy i Salomona, młodzi są dalszymi krewnymi. Syn Hanny i Eliezera, przystojny Shafir Jannosh, poznaje w domu babki piękną Friedman Edith i natychmiast zakochuje się w niej z wzajemnością. Młodych zbliża też to, że oboje urodzili i wychowali się na Węgrzech. Po wojnie, która dla Edith oznaczała faszyzm – Holocaust – Birkenau – Stutthof –Marsz Żywych – powrót do domu w Nagyvárad (do którego nie miała już wstępu) – Braszów (gdzie lizała wojenne rany ciała i duszy) – Bukareszt (gdzie w żydowskiej organizacji odpracowywała pozwolenie na emigrację), w 1947 roku młoda kobieta, jak tysiące ocalałych Żydów, ląduje w wymarzonym Izraelu. Zaczyna od obowiązkowej pracy w kibucu, jak większość młodych osiedleńców.
Edith, zwana Pizzi, jakiś czas po wojnie zmieni imię, aby zmylić sobie samej historyczne tropy i przestać identyfikować się z Friedman Edith z obozowej listy w Stutthofie. W Izraelu, swojej nowej ojczyźnie, nazywa się Sahava lub Zahava, co oznacza Golda, czyli Złota. Ten wybór etymologicznie nawiązuje do „Edith” – „bogatej dzięki walce”, a równocześnie jest symbolicznym gestem zachowania cząstki pamięci po swoich przodkach, Goldsteinach. Zahava i Jannosh Shafirowie zostają rodzicami dziewczynki i chłopca. Dziewczynka to Judith Shafir, zwana Diti, po mężu Diti Ronen, żona Nissana, matka pięciorga dzieci, akademiczka, poetka. To ona, Diti, czyli Judyta, podarowała mi tę historię razem z rodzinną fotografią w sepii.
Rosenzweig Rosa, po mężu Goldstein Rosa, prababka Diti Ronen, miała talent nie tylko do interesów i aranżowania małżeństw. Miała też nosa do wojny i pogromów. Uświadomi to sobie za późno, dlatego siedem lat wcześniej, kiedy w roku 1932 wyjeżdża z Nagyvárad do swojej ziemi obiecanej, bez obaw pozostawia w Europie nie tylko interes i dom z szyldem „Rosenzweig Rosa” w stylu siedmiogrodzkiej secesji, z motywem róży, ale też dwoje dorosłych dzieci z rodzinami. Rosa wierzyła mocno w powstanie państwa żydowskiego już od roku 1925, kiedy to założono Unię Syjonistyczno-Rewizjonistyczną, która przyciągnęła do Palestyny tysiące imigrantów. Duża liczba Żydów uważała wtedy państwo Izrael za nierealną utopię. Nawet Albert Einstein tak myślał. Ale nie Rosenzweig Rosa. Ona miała nosa do interesów, aranżowania małżeństw, polityki i pogromów. Do Palestyny Rosa i Salomon zabierają sześcioro pozostałych dzieci. Także wiele fotografii. Na przykład zdjęcie z małą Judytą na balkonie, które jest przyczynkiem do tego opowiadania. Wtedy jeszcze Rosa nie wie, że wyjeżdżając, ocala siebie, większą część swojej rodziny i fotografie w sepii.
[…]
Korzystałam z książki Danuty Drywy Zagłada Żydów w obozie koncentracyjnym Stutthof (1939−1945) wydanej przez Muzeum Stutthof w Sztutowie, Gdańsk 2001.