pamięci Lajosa Grendela (1948–2018)
Gdyby na chwilę – o, paradoksie! – umorzyć czas, i tych, bagatela, dziesięć milionów lat wymazać z pamięci, ujrzeć by można, jak basen Karpat znów wypełnia woda. Czarny gumowy korek zatyka odpływ gdzieś przy Cisie, w Tiszasziget albo w Gyálarét, a z kranu płynie deszczówka. Budapeszt, Győr, Miszkolc, Nyíregyháza, Debreczyn, Kecskemét, Szeged i Pecz giną w słodkowodnym odmęcie – tak w Młodzieńczych latach Krúdyego, mijając się z powołaniem, utonął w Popradzie skromny ministrant o nieskromnej ksywce „papież Grzegorz”. I tylko góry – węgierskie góry, z których drą łacha Rumuni i dookolni Słowianie (nawet ci z Wojwodiny), góry Mecsek i Villány, Zempléni i Bakony, Bükk i Mátra, z najwyższym punktem kraju, szczytem Niebieskawym (Kékestető, aż 1014 m n.p.m.!), bo nie nieba, lecz niebka dotyka – więc tylko góry panują nad okolicą z godnością Miklósa Horthyego, admirała bez floty w państwie bez morza i regenta w królestwie pozbawionym króla. Wierzchołki tworzą wyspy, między którymi przy ładnej pogodzie kursują promy skojarzeń i tratwy z rozbitkami zdań, a Sindbad żeglarz, wychowanek gimnazjum niższego w Podolińcu, odprowadza wzrokiem piękne Słowaczki i spławia łagodnych Słowaków.
Co teraz będzie, jeśli na palimpsest węgierskości rzeczywiście składają się puszta, Dunaj, Cisa i Budapeszt? Węgierskość się spłaszczy, może nawet zamarznie (bo taki ostatnio mamy klimat), tworząc idealną ślizgawkę dla marzeń o nieosiągalnym, płaszczyznę snucia wróżb i wizji. Wtedy wyrąbiemy przerębel, zarzucimy wędkę – w usta wsuniemy papierocha, bo zza firany dymu lepiej widać tamten świat – z drugiej ręki weźmiemy cytaty. Naszą perspektywę zamknie półkolem łuk Karpat, tysiąc i jedną noc świetlną oddalony od Pesztu, mały jak litera na skrzydle rusałki ceik. Zaczniemy roztrząsać, co by było gdyby. Jak wyglądałyby Węgry, jeśli śluzy dziejów działałyby inaczej. W duchu zaczniemy regulować przyrodę: stawiać zapory, wywoływać burze i powściągać zawieje. Oddamy się bezpłodnej zadumie, bo morze musi być bezpłodne. „Dupa pustyni morskiej” (anus deserti maris) jest przecież płaska i blada. To, co przyjmie w siebie, nic już nie urodzi. Wie o tym każdy, kto czytał Ádáma Bodora, László Krasznahorkaiego czy Andrása Csernę-Szabó, piewców czarnych niedziel, weducistów dna Kotliny Karpackiej. („Weducistów”, bo w ich szaleństwie jednak jest metoda).
Przy lekturze trzeciego z nich, najmłodszego, a więc i najbardziej dziarskiego, rzuca się w oczy pewna trafiona w czuły punkt myśl. Trudno oprzeć się przytoczeniu:
Na Węgrzech, a zwłaszcza na węgierskiej prowincji, której sercem – sercem pozawałowym, dodajmy – jest wiejska knajpa lub małomiasteczkowa cukiernia, energia potencjalna całkowicie wyparła energię kinetyczną. Mówiąc prościej: rozkmina zastąpiła rozruch, a słowa czyny. Rezonerskie monologi na każdy temat, dodatkowo drażnione przez odziedziczonego po przodkach tasiemca chybionych wyborów politycznych i światopoglądowych; wspomnienia niebyłych awantur i wyssanych z palca historii; wypowiedzi w sprawie centrów wszechświata, gdzie urabia się prawdziwa historia, a nie anegdota o mocy wygasłego wulkanu Somló (431 m n.p.m.); dzielenie skóry na niedźwiedziu, który uciekł do Polski przez „szeroką granicę” (tak w piosence „Próżno czekasz, Warszawo” László Bódi lekceważąco nazywa Słowację) – to wszystko mieści się w butli z etykietą: „tryb przypuszczający, nie otwierać!”. Otwarcie wywołałoby eksplozję, proces fizyczny, zmianę zewnętrzną. Wstrząsnęłoby bierną zawiesiną. A przecież potencjał trzeba chomikować, inaczej przestaje być sobą, marnuje się. Nic nie robić, ale móc robić – oto treść życia w tych długościach i szerokościach geograficznych, w klimacie umiarkowanego banału. W wodach „może”.
Miotał się w gorączce dziwkarza epickiego i lirycznego, horror vacui wypychał spektakularnym obżarstwem, prowadził sybaryckie, wystawne życie, popadał w poriomanię – w cyklu o Sindbadzie słowo „pociąg” pojawia się… sto siedem razy! – kolej zastępowała mu kobiety, a kobiety kolej. Mimo pozorów hedonki szarpał się jednak ze sobą, buzował od skrajnych uczuć i dylematów godnych najżarliwszych bohaterów europejskiego modernizmu, Andreja Lutišiča z powieści Kotlín (1901) Svetozára Hurbana-Vajanskiego czy Franza Müllera z Próchna (1903) Wacława Berenta. Zresztą, tak jak oni zginął śmiercią samobójczą, co wcale nie położyło kresu jego przygodom. Po śmierci dalej podróżował, dalej odwiedzał, czy raczej: nawiedzał, byłe kochanki i prowadził z nimi zdobne w secesyjne ornamenty, choć w istocie jałowe rozmowy o nieodwracalności uszkodzeń duszy i ciała, które powoduje czas.
Ale najczęściej wspominał. Po bezskutecznym odkrywaniu nowych lądów zwinął żagle i dał się unieść nurtowi reminiscencji, gdyż pokuśna to pani. Dla niej dziesiątki razy odwiedzał miasteczko pod Tatrami, które kiedyś „sto tysięcy mil od Pesztu” (Tajemnica Sindbada) przycupnęło w dolinie Popradu, by zapaść w nieprzemijający sen. „Niebieskość gór przypomina [tam] barwę Adriatyku, widzianego z okien pociągu zbliżającego się do Triestu późnojesiennym popołudniem” (Pierwsza podróż). Góry, morze, Rzym, Krym, repertuar rozpięty między wszędzie a nigdzie. Podoliniec Krúdyego mości się bowiem w gnieździe mitu, w amorficznej czasoprzestrzeni. Jest tam, dokąd – pociągiem, bryczką, dorożką czy na saniach; zawsze w nocy – jedzie Sindbad; jedzie, aby nie zaznać spokoju.
Czytam te opowiadania na chybił trafił (napisał ich ponoć trzy tysiące!) i mimo metamorfoz, jakich doświadcza ich bohater – od ożaglonego pędziwiatra do cynika bez złudzeń – co rusz widzę, jak przebija przez nie jedna najważniejsza myśl, teza, że prowincja nie jest kwestią geografii, a sprawą ducha i umysłu, stanem chronicznego „niedo”. Nostalgiczne piękno wiecznych powrotów tego „węgierskiego Prousta”, „króla cyganerii”, „czarodzieja słów” itd. przekonują mnie też o tym, że niespełnienie może być siłą, jeśli nie naszą osobistą, to siłą literatury. – Po co ja tu właściwie przyjechałem? – pyta się w Portrecie małomiasteczkowej damy, a potem zamiast odpowiedzi drobiazgowo opisuje portrety mieszkańców wystawione w witrynie sklepu korzennego. W końcu sam wchodzi do atelier fotografa i każe sobie zrobić zdjęcie.
Po to jeździ w kółko po węgierskich i słowackich wygnajewach.
I jeszcze po to, żeby słuchać. Na przykład muzyki śródgórskiego śniegu:
Repertuar dźwięków w tych opowiadaniach jest rozległy jak przestrzeń między lakodalmas zene, czyli węgierskim discopolo, a awangardą Györgya Kurtága. Gdzie indziej (Ostatnie dni starej gospody) Sindbad – a może tylko Krúdy – słucha cymbałów Cygana zamurowanego w gospodzie Zielone Drzewo, który, uwięziony w ścianie, z nudów wygrywał chwytające za serce melodie, nawet jeśli w szynku nie było żadnego gościa; grał tak przez dziesiątki lat, póki wieść o nim nie rozeszła się po świecie, póki w miasteczku nie zjawił się bogaty Anglik, nie kupił Zielonego Drzewa i nie zburzył go, szukając rozwiązania zagadki, ale w gruzach znalazł jedynie zdruzgotany instrument, przeżarte rdzą pozrywane struny, rzecz bez wartości. Wziął ją ze sobą, wywiózł na Zachód, a gospoda już nigdy nie powstała z popiołów. Tajemnica przestała być tajemnicą, jej niepochwytną urodę obrócił wniwecz czyn.
(Andriej Płatonow, Potomkowie słońca, 1922, przeł. Anita Tyszkowska)
6 stycznia 2019, Nowy Sad