05/2019

Karol Płatek

Do następnej apokalipsy

W swoim drugim zbiorze Rafał Rutkowski postanowił niewzruszonym tonem opisać świat po końcu świata. I przed końcem. I w trakcie. I znowu po. Bo Wywołuję siebie z ruin to relacja z zapętlonej apokalipsy. Mury kruszeją, dzikie pędy oplątują resztki budynków – a w tym wszystkim człowiek próbuje znaleźć w sobie odrobinę siły, by jeszcze ten jeden raz zacząć żyć na swoich zasadach, by odzyskać kontrolę, której smaku już prawie nie pamięta. Uda się? Nie uda?

Jeszcze przed lekturą tomu wiemy, że będziemy mieli do czynienia z katastrofami, z krańcowością. Surrealistyczno-apokaliptyczno-punkowa okładka (bo tak sobie ją na własny użytek zakwalifikowałem) ukazuje koszmarną pustkę po przejściu kataklizmu. Przebity strzałą fortepian zawieszony w powietrzu, wanna, z której wyrasta drzewo, statek tonący w ogromnej kałuży, samotna postać patrząca na samą siebie w pomniejszonej wersji – wszystko trochę jak z horroru. Grafika Mirona Tee świetnie współgra z większością wierszy Rutkowskiego; choć jak zwykle to bywa w przypadku tak sugestywnych okładek – nie wolno dać sobie narzucić na wyobraźnię ograniczających więzów.

Rozpadający się świat i podmiot wierszy stapiają się w jedno. Obserwujemy ciągłą transformację, płynność, permanentną niestałość. Już nawet tytuł książki to sugeruje. Ten czas teraźniejszy – trwanie procesu, mozolne wygrzebywanie się na powierzchnię. Razem z zachowawczą, w dużej mierze konserwatywną formą wiersza daje to wrażenie kolistej cykliczności. Cały czas coś się przelewa – z wersu na wers, z jednej strony na drugą. Weźmy Wstąpienie:

Płynie we mnie nieprzytomna ułożona

na resztkach komputerowego biurka

pamięć z której wysypują się najbardziej

rozłożone fragmenty piach i popiół

ustawiam się pod tym strumieniem

i próbuję otworzyć oczy gdy spływa

po czole policzkach i potylicy zajmując

całe ciało miesza się ze mną w całość


Harmonijność wersyfikacji Rutkowskiego nie jest jednak taka znowu oczywista. To forma przysparzająca od czasu do czasu trudności – ani do końca klasyczna (bo zdarzają się załamania, celowe „potknięcia”, jak na przykład w Pikaniu, gdzie pojedyncze słowo wykoleja tekstową machinę), ani oczywiście „nowoczesna” – cudzysłów wskazany, bo ta nowoczesność ma już swoje lata. Konwencja, którą wybrał poeta, działa – by tak rzec – uspokajająco. Przechodzimy z jednego katastroficznego obrazu w drugi. To wprowadza pewną subtelność; pojedyncze wybuchy – które mogłyby wydawać się efekciarskie – ustępują miejsca właśnie temu wrażeniu płynności.

Swoją apokalipsę Rutkowski postanowił wpisać niejako w rytm natury. Dzika przyroda wypiera czy też zagarnia ludzkie dekoracje. Przypomina mi to zakończenie Mapy i terytorium Michela Houellebecqa – tam też rośliny zwyciężały ostatecznie umęczoną cywilizację. U Rutkowskiego flora wraca wręcz obsesyjnie. Drzewa, ziemia, kora, pędy – wygrywają z ulicami, budynkami i ludzkim ciałem. „Wyszedłem z braku z drewnem pod skórą”, „grzebię między brukiem wyciągając korzenie / odwrócone kwiaty widzące nasz stary dom”, „wystaję jeszcze trochę z ziemi / mogę chodzić mówić jeść” – cała książka utkana jest z podobnych wizji, w których to rośliny stawiają warunki. Jak gdyby tylko one miały w sobie jeszcze sprawczy potencjał. Podmiot się plącze; jeszcze chodzi, mówi i je, jeszcze może – ale na pewno nie on ustala reguły gry. Jest zresztą tego świadomy. Stara się obserwować samego siebie, próbuje uczyć się żyć po swojemu, ale to niełatwe. Jest zbuntowaną kukłą:

Zerwać okleinę z ciała i obtoczyć

się w piasku pieczętując twarzą roztarte

momenty ukuklenia się bez przytomności

podwiązane ramiona rozkosznie krępują

i proszą się o noszenie bo sam siebie złowiłem

trzymam ręką sznurek z dystansu uczę się

sterować postacią i może to wszystko

razem to jest właśnie słynna przytomność

czy świadomość zerwany bruk z twarzy

pod spodem kiełkujące światy jak odbite

w lustrze tylne światła samochodów

bo nie ma nieba nie ma piekła

wszystko jest gdzieś zamknięte w rzekach


Są też w tomie wiersze, które wyłamują się nieco – mam takie wrażenie – z tego głównego konceptu. Bo to jest faktycznie książka mocno przemyślana, bardzo dobrze ułożona. Można w niej jednak znaleźć ze dwa teksty odrobinę odstające tonacyjnie od reszty. Mam tu przede wszystkim na myśli Palmirę – wiersz, w którym centralną rolę odgrywa tytułowe syryjskie miasto zniszczone przez wojska tzw. Państwa Islamskiego. Ciekawie patrzeć, jak ten polityczno-militarny konkret wciska się do tomu Rutkowskiego; dla czytających jest to wręcz rodzaj estetycznego szoku (a przynajmniej zaskoczenia). Abstrakcyjne ruiny na moment nabierają konturów, stają się namacalne; prawda egzystencjalna daje się nagle dotknąć.

Drugim tekstem jakby z innego porządku jest Zostaw wiadomość. Tu z kolei zastanawia mnie większa bezpośredniość, prostszy zamysł; podmiot się przed nami otwiera, kreacja pęka:

Zgrupowałem w telefonie kontakty

do wszystkich moich zmarłych może

się przydadzą czasami siadam na

parapecie i do nich wydzwaniam

nikt nie odbiera skończyła się moda

na telefony stacjonarne a komórki

nie są raczej dziedziczne więc nagrywam

się na pocztę póki jeszcze jest


Zgrany chwyt „fabularny”, to prawda. Stare numery, dzwonienie do zmarłych – to już było, już to kilka razy czytaliśmy, było parę podobnych scen w tym czy tamtym filmie. Jednak działa, ma to pewną siłę; chyba dzięki zaskoczeniu Rutkowski potrafił sprawić, że z wytartych elementów powstała przekonująca całość. Można jednak spojrzeć na ten wiersz inaczej. Może ta bezpośredniość i rezygnacja z obfitości metaforycznego obrazowania jest częścią większego procesu – odzyskiwania głosu? Stwarzania go na nowo? Powrotu do normalności?

Zwłaszcza że jest to przedostatni wiersz tomu. Po nim już tylko Wyjścia – świadectwo przełamania niemocy zaczynające się od słów: „Zwyczajnie zagoiło mi się w przełyku”. Może więc dałem się nabrać na osobny charakter tekstu o telefonach? Może to wszystko jest bardzo spójną relacją? Tak podejrzewam. Po fazie „ukuklenia” przyszła faza odzyskanej podmiotowości. Jest w tym pocieszenie. Ale nie ma się co zbyt otwarcie radować. Bo to wszystko cykle, koła. Do następnego razu więc. Do zobaczenia przy następnej apokalipsie.

Rafał Rutkowski: Wywołuję siebie z ruin.
Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu,
Poznań 2018, s. 56.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.