Jeszcze przed lekturą tomu wiemy, że będziemy mieli do czynienia z katastrofami, z krańcowością. Surrealistyczno-apokaliptyczno-punkowa okładka (bo tak sobie ją na własny użytek zakwalifikowałem) ukazuje koszmarną pustkę po przejściu kataklizmu. Przebity strzałą fortepian zawieszony w powietrzu, wanna, z której wyrasta drzewo, statek tonący w ogromnej kałuży, samotna postać patrząca na samą siebie w pomniejszonej wersji – wszystko trochę jak z horroru. Grafika Mirona Tee świetnie współgra z większością wierszy Rutkowskiego; choć jak zwykle to bywa w przypadku tak sugestywnych okładek – nie wolno dać sobie narzucić na wyobraźnię ograniczających więzów.
Rozpadający się świat i podmiot wierszy stapiają się w jedno. Obserwujemy ciągłą transformację, płynność, permanentną niestałość. Już nawet tytuł książki to sugeruje. Ten czas teraźniejszy – trwanie procesu, mozolne wygrzebywanie się na powierzchnię. Razem z zachowawczą, w dużej mierze konserwatywną formą wiersza daje to wrażenie kolistej cykliczności. Cały czas coś się przelewa – z wersu na wers, z jednej strony na drugą. Weźmy Wstąpienie:
na resztkach komputerowego biurka
pamięć z której wysypują się najbardziej
rozłożone fragmenty piach i popiół
ustawiam się pod tym strumieniem
i próbuję otworzyć oczy gdy spływa
po czole policzkach i potylicy zajmując
całe ciało miesza się ze mną w całość
Harmonijność wersyfikacji Rutkowskiego nie jest jednak taka znowu oczywista. To forma przysparzająca od czasu do czasu trudności – ani do końca klasyczna (bo zdarzają się załamania, celowe „potknięcia”, jak na przykład w Pikaniu, gdzie pojedyncze słowo wykoleja tekstową machinę), ani oczywiście „nowoczesna” – cudzysłów wskazany, bo ta nowoczesność ma już swoje lata. Konwencja, którą wybrał poeta, działa – by tak rzec – uspokajająco. Przechodzimy z jednego katastroficznego obrazu w drugi. To wprowadza pewną subtelność; pojedyncze wybuchy – które mogłyby wydawać się efekciarskie – ustępują miejsca właśnie temu wrażeniu płynności.
Swoją apokalipsę Rutkowski postanowił wpisać niejako w rytm natury. Dzika przyroda wypiera czy też zagarnia ludzkie dekoracje. Przypomina mi to zakończenie Mapy i terytorium Michela Houellebecqa – tam też rośliny zwyciężały ostatecznie umęczoną cywilizację. U Rutkowskiego flora wraca wręcz obsesyjnie. Drzewa, ziemia, kora, pędy – wygrywają z ulicami, budynkami i ludzkim ciałem. „Wyszedłem z braku z drewnem pod skórą”, „grzebię między brukiem wyciągając korzenie / odwrócone kwiaty widzące nasz stary dom”, „wystaję jeszcze trochę z ziemi / mogę chodzić mówić jeść” – cała książka utkana jest z podobnych wizji, w których to rośliny stawiają warunki. Jak gdyby tylko one miały w sobie jeszcze sprawczy potencjał. Podmiot się plącze; jeszcze chodzi, mówi i je, jeszcze może – ale na pewno nie on ustala reguły gry. Jest zresztą tego świadomy. Stara się obserwować samego siebie, próbuje uczyć się żyć po swojemu, ale to niełatwe. Jest zbuntowaną kukłą:
się w piasku pieczętując twarzą roztarte
momenty ukuklenia się bez przytomności
podwiązane ramiona rozkosznie krępują
i proszą się o noszenie bo sam siebie złowiłem
trzymam ręką sznurek z dystansu uczę się
sterować postacią i może to wszystko
razem to jest właśnie słynna przytomność
czy świadomość zerwany bruk z twarzy
pod spodem kiełkujące światy jak odbite
w lustrze tylne światła samochodów
bo nie ma nieba nie ma piekła
wszystko jest gdzieś zamknięte w rzekach
Są też w tomie wiersze, które wyłamują się nieco – mam takie wrażenie – z tego głównego konceptu. Bo to jest faktycznie książka mocno przemyślana, bardzo dobrze ułożona. Można w niej jednak znaleźć ze dwa teksty odrobinę odstające tonacyjnie od reszty. Mam tu przede wszystkim na myśli Palmirę – wiersz, w którym centralną rolę odgrywa tytułowe syryjskie miasto zniszczone przez wojska tzw. Państwa Islamskiego. Ciekawie patrzeć, jak ten polityczno-militarny konkret wciska się do tomu Rutkowskiego; dla czytających jest to wręcz rodzaj estetycznego szoku (a przynajmniej zaskoczenia). Abstrakcyjne ruiny na moment nabierają konturów, stają się namacalne; prawda egzystencjalna daje się nagle dotknąć.
Drugim tekstem jakby z innego porządku jest Zostaw wiadomość. Tu z kolei zastanawia mnie większa bezpośredniość, prostszy zamysł; podmiot się przed nami otwiera, kreacja pęka:
do wszystkich moich zmarłych może
się przydadzą czasami siadam na
parapecie i do nich wydzwaniam
nikt nie odbiera skończyła się moda
na telefony stacjonarne a komórki
nie są raczej dziedziczne więc nagrywam
się na pocztę póki jeszcze jest
Zgrany chwyt „fabularny”, to prawda. Stare numery, dzwonienie do zmarłych – to już było, już to kilka razy czytaliśmy, było parę podobnych scen w tym czy tamtym filmie. Jednak działa, ma to pewną siłę; chyba dzięki zaskoczeniu Rutkowski potrafił sprawić, że z wytartych elementów powstała przekonująca całość. Można jednak spojrzeć na ten wiersz inaczej. Może ta bezpośredniość i rezygnacja z obfitości metaforycznego obrazowania jest częścią większego procesu – odzyskiwania głosu? Stwarzania go na nowo? Powrotu do normalności?
Zwłaszcza że jest to przedostatni wiersz tomu. Po nim już tylko Wyjścia – świadectwo przełamania niemocy zaczynające się od słów: „Zwyczajnie zagoiło mi się w przełyku”. Może więc dałem się nabrać na osobny charakter tekstu o telefonach? Może to wszystko jest bardzo spójną relacją? Tak podejrzewam. Po fazie „ukuklenia” przyszła faza odzyskanej podmiotowości. Jest w tym pocieszenie. Ale nie ma się co zbyt otwarcie radować. Bo to wszystko cykle, koła. Do następnego razu więc. Do zobaczenia przy następnej apokalipsie.