Kronhold – współzałożyciel grupy poetyckiej Teraz, współtwórca Nowej Fali, rówieśnik Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego, Stanisława Barańczaka i Ryszarda Krynickiego – w tomiku Pali się moja panienko cofa się nie tylko do czasów młodości, gdy w podczas studiów polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim mieszkał w jednym pokoju w akademiku Żaczek z przyszłym autorem Innej bajki i Nie skończonej krucjaty, ale także do czasów dzieciństwa, gdy jako dziesięciolatek znikał rodzicom z pola widzenia, urywał się z domu, żeby zobaczyć, co dzieje się na ulicy, za rogiem, na sąsiedniej ulicy, na rynku albo wręcz na drugim końcu miasta. Dopiero dzisiaj zdaje sobie sprawę – jak w rozbudowanym narracyjnie wierszu Acte gratuit – że w trakcie tych zabaw dziecięcych balansował całkiem nieświadomie na granicy bezpieczeństwa i niebezpieczeństwa, a nawet życia i śmierci. Cóż, w dzieciństwie człowiek jest ciekawy, a nawet nadmiernie ciekawy; nieprzypadkowo chyba dorośli przepowiadają dzieciom pół żartem, pół serio, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
W trakcie lektury wierszy zebranych pod okładką Pali się moja panienko – na której widnieje reprodukcja obrazu, a raczej dokładniej tyleż sielskiego, co tajemniczego, utrzymanego w jasnych, wręcz ostrych kolorach krajobrazu Henryka Wańka – poznajemy topografię rodzinnego miasta poety i jego okolic. Stacja udająca dworzec, kościół Dominikanów i kościół Jezusowy, klasztor Bonifratrów, pałac Kronenberga, kino na ulicy Królewskiej, ulica Bielska, ulica Hajduka oraz ulica Stalmacha, a poza tym Czarna Wisełka i Olza, Bobrówka, ponadto Zamarzki, Cierlick, Małołączniak, Tuł, Ciemniak, Czantoria. To oczywiście Cieszyn – miasto, którego widok popisowo naszkicował poeta przed laty w poemacie Paruzja w zbiorze Oda do ognia (1982), ale także w późniejszych zbiorach, takich jak Wiek brązu (2000), Epitafium dla Lucy (2012) Szlak jedwabny (2014) czy Skok w dal (2016). Podążając w ślad za poetą, przechodzimy przez poszczególne kręgi wtajemniczenia w tę magiczną, by nie powiedzieć zmitologizowaną w poetyckim słowie krainę.
Nie sposób nie zauważyć, że wiele z wierszy składających się na ten zbiór, a podzielonych na dwie części, Śmieszne historie i Bagatele, to utwory narracyjne, których akcja liryczna została całkiem precyzyjnie określona zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. W utworach tych poeta opowiada, właśnie tak – opowiada; jakby zamiast wiersza zamierzał napisać opowiadanie, ale jednak skończyło się na wierszu. To, co opowiada jest i do śmiechu, i do strachu czy wręcz do płaczu, opowiada wszak o najbliższych, o matce i ojcu, o siostrze, o tych, których już nie ma, opowiada o przeszłości, którą zapamiętał, jaka żyje w jego wyobraźni.
Jak się wcześniej rzekło, akcja liryczna wierszy Kronholda rozgrywa się przedwczoraj, wczoraj i dzisiaj, a więc w czasie jego dzieciństwa, młodości i wieku dojrzałego, czy mówiąc wprost – starości. No i nie tylko w Cieszynie, ale także przy ulicy Łobzowskiej w Krakowie, na ulicy Krochmalnej w Warszawie, pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie czy na skraju Jury Szwabskiej. Czas, jaki ogarnia świadomość podmiotu lirycznego, wydaje się pojęciem tyle bezwzględnym, co względnym. Oto „Napoleon wyrusza na Moskwę” (Konkluzje z lata), ktoś próbuje „zmylić pogoń / ocaleć przed transportem / do Treblinki” (Fart), bydlęce wagony jadą do Auschwitz (Acte gratuit), ojciec wraca z oflagu (Powrót), kolarz Jan Veselý wygrywa Wyścig Pokoju (Babskie szczochy), hokeiści miejscowego klubu, zapewne Piasta Cieszyn toczą boje o mistrzostwo Polski z
Bohater liryczny tych wierszy, bo nie tylko podmiot, patrzy, ogląda, słucha, czyta: obrazy Giuseppe Arcimbolda, Henri Matisse’a i Pierre’a Bonnarda oraz André Deraina, filmy z Gretą Garbo, balet Giselle Adolphe’a Adama, pieśni Franciszka Schuberta i piosenki Leonarda Cohena. Jego lektury zmieniają się wraz z upływem czasu. Najpierw baśnie braci Grimm, następnie Timur i jego drużyna oraz Dzieci kapitana Granta, później Pas cnoty Pitigrilli oraz Upiór w operze Gastona Lerouxa, aż wreszcie powieści Brunona Schulza i Witolda Gombrowicza, zbiory wierszy Aleksandra Wata, Tadeusza Różewicza, Tadeusza Nowaka, Wisławy Szymborskiej, Stanisława Grochowiaka, których tytuły jednym tchem wymienia z premedytacją w wierszu Pierwszy semestr, gdzie pojawia się także wspomniany wcześniej poeta in spe Rafał W., czyli Wojaczek, z którym obaj „szukali poezji”, a także Jerzy Harasymowicz i jeszcze And, czyli Andrzej Bursa.
że są takie nieszczęścia
dla których ani słów
ani łez
ani nawet milczenia
nie starczy
Ale to było kiedyś. Teraz zdaje sobie sprawę, że nic nie jest proste ani oczywiste, ani zrozumiałe, już to w życiu, już to na świecie: „jasne że uczciwość jest / cnotą pożądaną ale nieuczciwość opowiada się lepiej” (Przeminęło z wiatrem). Dlatego właśnie poeta żartuje, kpi, a nawet szydzi z otaczającej go rzeczywistości, ale również z siebie. W jego wierszach ironia okazuje się równie istotna jak autoironia, życie – także jego życie – to raz „poleczka z przytupem”, raz „śmiech przez łzy” (Spitzweg). Ze zgrozą myśli zarówno o teraźniejszości, jak i o przyszłości, stawiając jak najbardziej retoryczne pytanie:
mchy porosty
na tym i na tamtym świecie?
Jak w dzieciństwie przerażał go „prawdziwy Polak” wyzywający tego, kto mu się nie podoba, od „żydów” (Sąsiad), tak na starość przerażają go oni – szafujący tymi trzema słowami „bóg honor ojczyzna” (Oni z emfazą), których to słów nie powinno się przywoływać nadaremno, bo inaczej „ten endemiczny smród / pozostanie z nami / na wieki”, zwłaszcza że on – jeden z onych, właściwie każdy z onych – „gotów sam się wysadzić / wziąwszy Polskę do grobu” (Skrzat). Między denaturatem a absyntem (Na frasunek), między bogactwem a ubóstwem (To co najlepsze), między wyjściem a wejściem (Wyjdź, wejdź), „z wejściem bez wyjścia” (Inserat), między przypływem a odpływem (Wielu zaciąga kredyt), gdy nic zamienia się w nicość (Noc ciemna), poeta lamentuje w swoim ironicznym, autoironicznym stylu: „O! gdyby izby pamięci były izbami otrzeźwień” (O!). Żarty żartami, a przecież „kosa błyszczy / dni są policzone” (W trawie skakanka), a przecież jest już pod ręką młotek, którym za chwilę ktoś wbije „gwóźdź do trumny” (Pod ławką).
Jest, jak jest, na tym świecie, w tym życiu. Poeta godzi się na to, że jest, jak jest, ale jednak chciałby czegoś innego, czegoś więcej. Żywi nadzieję, że może być inaczej, kierując się nadzieją przekazywaną z pokolenia na pokolenia, rzuconą w jednym z wierszy mimochodem, bo w nawias: „(wszak / cuda bywają)” (Ślad). Jednego dnia nagle spotyka nas szczęście, na które w żaden sposób nie zasługujemy, którego się nie spodziewaliśmy; i nie chodzi o to, że skreślę właściwe liczby i wygram fortunę na loterii, lecz o to, że wybiję się ponad siebie samego i wówczas mogę
zdobyć szczyt
zmienić świat
zamknąć drzwi za sobą
niekiedy to się udaje
miłość od pierwszego wejrzenia
śmierć bez bólu
To ja – którego znam i nie znam, to ja – którego jeszcze nie poznałem, to ja z zakończenia wiersza Acte gratuit, dokładnie zaś „ktoś inny / ja”; dobijający się do samego siebie „między bólem utraty a euforią odnalezienia” (Już wiem), „i tylko raz w życiu” (Inserat). Cóż, ten kto to powiedział: „Ja to ktoś inny”, dobrze wiedział, co mówi.