01/2021

Szymon Wildstein

Klasztor Głupiego Myślenia

To, co zwiemy różą,
Pod inną nazwą równie by pachniało.


Gadał dziad do obrazu,
a obraz do niego ani razu.


Jadę na rowerze od Wawrzyniaka 27 przez Jackowskiego, potem skręcam w prawo, na ukos w Zwierzyniecką, którą chwilkę jadę, między innymi wzdłuż Starego Zoo, przejeżdżam rondo Kaponiera w Świętego Marcina, aż do ulicy Kościuszki, z której zjeżdżam w Taczaka, gdzie mieszczą się Kisielice, i przejeżdżając Ratajczaka, wjeżdżam do Pasażu Apollo, z którego skręcam w lewo w Piekary (po prawej jest Galeria 9/10) i, skręcając w prawo, znowu wjeżdżam na Świętego Marcina, gdzie zjeżdżam w dół, aż do Kupca Poznańskiego, wzdłuż którego chwilę jadę Podgórną, aż przechodzi w Zieloną i przejeżdżając plac Bernardyński, dojeżdżam do skrzyżowania Garbar z ulicą Dowbora-Muśnickiego, którą jadę aż do Mostowej, od której wjeżdżam na most Świętego Rocha, z którego kieruje się Kórnicką w stronę Serafitek, którymi jadąc – chyba pod prąd – dojeżdżam wprost pod gmach Telewizji Polskiej, oddział Poznań.

Pracuję tu już dwa lata na stanowisku montażysty newsowego programu informacyjnego Teleskop. Początkowo próbowano mnie wypychać gdzieś na montowanie dłuższych i lepiej płatnych form, ale zrezygnowano, kiedy zobaczono, jak mocno zapieram się, żeby pozostać tu, na swoim stanowisku w pokoju 110. Przechodzę przez portiernię, gdzie siedzi dwójka ochroniarzy, i idę wzdłuż szklanej ściany newsroomu, za którą pracują dziennikarze, wydawcy, kierownicy produkcji etc. Szybciej byłoby mi przejść tamtędy, ale wolę iść bokiem, żeby nikt mnie nie zaczepił z jakąś prośbą w stylu „ściągnij wideo z tego i z tego i podmontuj coś tam i coś”. Wchodzę później na pierwsze piętro ciemną klatką schodową pomalowaną paskudną beżową farbą i wychodzę na jeden z czterech długich korytarzy określających kwadraturę budynku. Korytarz z pokojami montażystów, tak samo jak klatka schodowa, jest ciemny z nigdy nie otwieranymi małymi okienkami pod sufitem, wychodzącymi na wewnętrzne podwórko. Na linii wzroku zawieszone, po przeciwległej stronie od pokoi, są zdjęcia byłych i obecnych pracowników firmy, niektóre z dopiętymi nekrologami. Pomimo niby zabawnych podpisów, wprawiają mnie zawsze w lekkie przygnębienie.

Jak wspominałem, moim pokojem zazwyczaj jest pomieszczenie 110. Jednak zanim się w nim zainstaluję, na początku zaglądam do pokoju 109, gdzie na ogół pracuje pan Jacek.

Pan Jacek pracuje od ponad trzydziestu lat na stanowisku montażysty, więc zaczynał od klejenia taśm i obrabiania wideo i stosunkowo niedawno nauczył się montować na programie komputerowym. Jest lepszym ode mnie montażystą, ale wolniejszym i w sumie bardziej mu zależy. Ja mogę wypuścić byle co i prawie nigdy nie stresuję się samym materiałem. Panu Jackowi z kolei bardziej zależy, w związku z czym cierpi na różne wrzody i łatwo się denerwuje. Lubię go, chociaż ciężko znoszę jego tyrady na temat bolszewii i ubeków albo różnicy między TVP Poznań a resztą lewackich mediów. W moim pokoju, tak jak wszędzie, jest ciemno i sucho. Siedzę naprzeciwko dwóch ekranów komputera, na którym pracuję, i trzech dodatkowych ekranów telewizyjnych, na których oglądam zmontowane materiały. Poza tym jest jeszcze mały telewizorek, który odbiera darmowe programy, czyli inne stacje TVP i coś tam jeszcze – prawie nigdy go nie włączam. Za mną znajduje się przeszklona budka na lektora, do której wchodzą dziennikarze, żeby naczytać tzw. offy, czyli jedną z trzech części składowych materiału. Na materiał składają się więc: offy (głos z offu), setki (wypowiedzi osób do kamery) i efekty (efekty dźwiękowe służące przykuciu uwagi widza, czasem też podkreślające jakąś myśl, np. dziennikarz naczytuje offa o korkach – widzimy zakorkowaną Kaponierę. Kończy zdaniem: „Władze miasta wciąż nie odniosły się do petycji posłów opozycji dotyczących czegoś tam” i po tych słowach słyszymy serię klaksonów – te klaksony spełniają funkcję efektu).

Jest siedemnasty czerwca 2018 roku i wczoraj wróciłem z wakacji z Dominiką w Gardzie (miasteczku na północy Włoch, położonym na wschodnim brzegu jeziora o tej samej nazwie na byłym obszarze monarchii austro-węgierskiej). Wróciłem sam, bo Dominika pojechała jeszcze na międzynarodowe warsztaty w związku z otwieraniem przez nas galerii na Świętym Marcinie. Galeria/atelier/pracownia czy biuro będzie nazywało się Artel. Nazwa, pomimo że brzmi jak nazwa firmy produkującej farby do ścian, zainspirowana jest formułą nieformalnych zrzeszeń zakładanych jeszcze w carskiej Rosji od drugiej połowy XIX wieku w doraźnych celach, takich przewiezienie jakiejś ilości drewna z jednego krańca kraju na drugi. Później jeszcze to wytłumaczę, ale na razie nie widzę specjalnie powodu. Póki co, Dominika pojechała do Turynu, między innymi z Zuzą Koszutą i Jankiem Zamoyskim z warszawskiej Galerii Czułość (z którymi się przyjaźnimy) i, jak się okazało niedawno, z Kubą Borkowiczem, prowadzącym Galerię 9/10 na Piekarach, o której wcześniej wspominałem.

Jest 13:00 i właśnie usiadłem naprzeciw ekranów. Zazwyczaj mam tę godzinę na coś, zanim zaczną się schodzić dziennikarze i będę musiał montować. Właśnie tę godzinę staram się przeznaczyć na wymyślanie prac.

Jeden ekran miga co jakiś czas. Raczej co chwilę. Ten po lewej na półeczce ponad dwoma komputerowymi. Więc póki nikt nie przyszedł, to mam taki pomysł na pracę, taki obiekt jakby. Pomyślałem o nim tak naprawdę wczoraj, gdy siedziałem, pijąc piwko i słuchając, jak ktoś tam gada o wystawie Diany Lelonek w Galerii Rodríguez. To taka galeryjka na Starym Mieście w Poznaniu prowadzona przez Agatę Rodríguez i jej męża Carlosa. Taka neolibera galeria, że tak to ujmę. No i była tam ta wystawa Lelonek o jakichś grzybach i ogólnie zdjęcia ładne i w ogóle, ale te pierdoły o końcu antropocenu to straszne bzdury. Niemniej jednak przy piciu piwka ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy, a mi coś takiego, że są takie pasożyty, które żerują na krabach, i szacuje się, że nawet połowa populacji na całym świecie je ma, i to są worecznice. To są takie małe skorupiaki, co jak znajdą swojego żywiciela, czyli kraba, zrzucają własną skorupę i wchodzą w niego. Następnie oplatają jego system nerwowy i sterują nim tak długo, jak same żyją. Wraz z ich śmiercią następuje śmierć żywiciela. Worecznice rozmnażają się nawet w taki sposób, że doprowadzają do kopulacji pomiędzy zarażonymi krabami. No i ta praca w sumie polegała tylko na tym, że byłby taki plastikowy krab, z którego wydobywałaby się muzyka i on by gestem zapraszającym machał prawym szczypcem.

Ale to jest taki pomysł zupełnie z dupy, nawet nie wiem, po co o nim opowiadam, skoro mam inne, ciekawsze.

Do mojego pokoju przyszła Anna Molska z materiałem na temat odejścia jakiegoś posła z Platformy Obywatelskiej. Rzecz jasna, czegoś takiego nie można przepuścić. Będą trąbić o tym jeszcze najbliższy tydzień, jestem pewien, ale nic mi do tego – przecież ja tylko montuję. Zresztą mam to naprawdę w dupie, a to dopiero początek i z pewnością w miarę, jak dzień będzie mijał, przyjdą gorsze materiały.

Wróćmy więc do sedna sprawy. Mam na przykład taki pomysł, że jest mieszkanie, takie podstawowe, że cztery pomieszczenia są, czyli sypialnia, salon, kuchnia i łazienka. Nazwałbym to „Wszystkie mieszkania, w których nigdy nie mieszkałem”. Takie to byłoby trochę romantyczne. Wyobrażam to sobie jako bryłę składającą się z czterech sześcianów. Jeden duży, drugi o jedną czwartą mniejszy i dwa tej samej wielkości mniejsze od tego drugiego pomieszczenia o połowę, tak że jakby się je złożyło razem, to by były jego wielkości. Największe pomieszczenie to byłby salon, drugie sypialnia, a następne dwa to łazienka i kuchnia. Każdemu przysługiwałby jeden dźwięk. W sypialni byłby to budzik, w salonie jakiś przeszkadzacz w stylu radia czy telewizora, w łazience byłby to dźwięk wody, że niby kibel czy prysznic, a w kuchni odgłos tłuczonych naczyń. Bryły by się poruszały cały czas, tworząc określone konfiguracje. Pośrodku takiej maszynki znajdowałby się nieruchomy głośnik, który by odtwarzał przynależny akurat nachodzącej na niego bryle dźwięk. Głośnik funkcjonowałby tu jako taki bohater, wokół którego porusza się cała maszyneria. Na głośnik nachodziłyby odpowiednio sypialnia – łazienka – kuchnia – łazienka – salon – kuchnia – łazienka – salon – łazienka i powtórka.

Tak wymyśliłem na przerwie na papierosa, że clou to przenoszenie struktur różnych rzeczy na inne rzeczy. Wtedy to wydaje się wszystko jakby ładniejsze.

Prosta sprawa. Wszystkie mieszkania, w których nigdy nie mieszkałem.

Dyżur dopiero się zaczyna, więc wszystkie mądre głowy męczą się jeszcze nad swoimi tematami w newsroomie. Nie pozostaje mi nic innego, jak kontynuować.

Wyobrażam sobie obiekt, zrobiony z takiego ekspresu do kawy, co się wlewa wody do środka i wyciska kawę leżącą na dnie. Więc obiekt przedstawiałby walec zbudowany na metalowym pręcie, z tego ekspresu, a na jego górze byłaby właśnie ta płaska okrągła forma, którą się wyciska kawę. Ta część obracałaby się w różnym tempie i w różnych cyklach, a jej średnica byłaby odrobinę większa od średnicy walca. Na jej szczycie byłyby ustawione trzy figurki. Jedną z nich byłaby staruszka siedząca przy stoliku kawiarnianym nad miską z lodami, przy stoliku siedziałaby druga postać o niezdefiniowanej płci, a trzecią byłaby figurka kelnera. Do tego byłby tekst.

W sumie w ogóle nie podoba mi się ten pomysł, ale tekst byłby fajny. Wiem, bo go napisałem. To jedyne, na co znajduję ewentualnie czas. Jeśli robi się pracę z tekstem, to to musi być dobra praca, a ta byłaby po prostu zobrazowaniem tekstu, więc to bez sensu. Ten pomysł odpadł w przedbiegach. Pytanie, czy gdybym nie musiał chodzić do pracy, rzeczywiście zrobiłbym te prace? Może nie. Może na przykład miałbym więcej czasu na myślenie i same pomysły na te prace byłyby lepsze.

Zrobiłbym też film o wyprawie Amundsena na biegun południowy i inny o miasteczku Aspen. To taki kurort turystyczny w Stanach, ale nie zapowiada się, żebym wybierał się tam w najbliższym czasie.

Do radia zrobiłbym jakby słuchowiska. Parę krótkich form w takim humorystycznym duchu. Na przykład dźwięki konia w wentylatorze.

Coś w tym stylu. Byłoby też jedno długie słuchowisko na podstawie Iliady. W słuchowisku pozbyłbym się jakichkolwiek dialogów, w sensie, że tekstu, i pozostawił same dźwięki. Odgłosy żołnierzy, zbroi i broni, tętent koni i maszerowania. To by była wierna adaptacja.

Zrobiłem już cztery flesze. Flesz to taka krótka forma na około minutę. Same zdjęcia, czyli prosta matematyka: statyczny ogół – detal – jakiś przejazd – jedna strona – druga strona – detal – przejazd zakończony długim statycznym ujęciem, na przykład. Flesz pozbawiony jest offu (czyli lektora) i dziennikarz w studiu podczas emisji sam na żywo naczytuje tekst. Ostatni flesz zrobiłem na temat nowych kart dla emerytów i przysługującym im w związku z jej posiadaniem darmowym wstępom do miejscowego aquaparku. Ciekawe, czy jeśli kiedykolwiek będę emerytem, będzie mi się chciało chodzić do aquaparku.

Zrobiłbym też szereg instalacji. Jedna odnosiłaby się do słowa Hebel, funkcjonującego w Starym Testamencie najczęściej ze wszystkich. Hebel to Abel po hebrajsku, ale też podmuch, mgła, dym, marność (jak w Księdze Koheleta – marność nad marnościami). Instalacja składałaby się z trzech obiektów, z których każdy mógłby funkcjonować osobno, ale w sumie tworzyłyby dodatkową wartość. Jeden składałby się z dwóch stojących pod ścianą rurek na wysokość około sześćdziesięciu centymetrów. Rurki stałyby tak równolegle pod ścianą w odległości od siebie około czterdziestu centymetrów. Na dole każda łączyłaby się z drugą rurką pochyloną pod kątem około siedemdziesięciu stopni i długości czterdziestu centymetrów. Te rurki łączyłaby się ze sobą za pośrednictwem kolejnej rurki ułożonej pomiędzy ich końcami u góry. U spodu leżałoby prostokątne lustro, którego krótszy bok łączyłby rurki ułożone przy ścianie. W lustrze przy odpowiednim kącie patrzenia rurki tworzyłyby literę H. Drugim obiektem byłby leżak z napiętym krochmalem materiałem i przewrócony w prawo o dziewięćdziesiąt stopni tak, że przypominałby literę B. Gdzieś w tle leciałby z głośnika dźwięk wiatru, że niby ten leżak przewrócony przez wiatr (podmuch) na plaży. W sumie ten element nie jest przemyślany i wydaje mi się teraz absurdalny i głupi.

Trzecim obiektem byłaby drabina i pudło. Drabina oparta o ścianę byłaby na tyle wysoka, że kiedy ktoś wspiąłby się na nią, jego głowa prawie dotykałaby sufitu. Tam z kolei przymocowany byłby prostokąt zrobiony z białej dykty, pozbawiony boku od strony tego kogoś, kto by się wspiął na drabinę. Taki pawlacz jakby. Wewnątrz, czego nie widziałoby się z dołu, na metalowej żyłce zawieszone byłyby wzdłuż trzech ścian zawieszki do kibla. Takie kulki/mydełka w plastikowych pojemniczkach.

Drabina i jej zabezpieczenie w postaci podpórek tworzyłyby literę L. Czyli w sumie trzy prace składałyby się na litery HBL.

Wszystkie te małe języki odnosiłyby się po części, rzecz jasna, do mojego doświadczenia wychowywania się w żydowskiej szkole przez siedem lat i śpiewania tych wszystkich piosenek w stylu Szema Izrael co piątek wieczór, ale nie tylko. Ta praca przede wszystkim byłaby czymś w rodzaju eseju wizualnego na temat języka zainspirowanego późnym Wittgensteinem.

W ogóle to lubię te zawieszki do ubikacji, więc zrobiłbym jeszcze jedną pracę z nimi. Byłyby one rozciągnięte pod sufitem wzdłuż wszystkich ścian galerii, na przesuwającej się powoli żyłce. Byłby jakiś wspólny wernisaż artystów i artystek i od wejścia, czyli drzwi, odbiorców witałaby szczotki do kibla ułożone poziomo wzdłuż podłogi jak jakaś myjnia. Szczotki byłyby czarne, żeby nie wiadomo było, czy są w czymś umoczone, czy nie. Wszyscy musieliby przez nie przejść, oczywiście, o ile by chcieli zobaczyć coś w zamian. Więc zawieszki do kibla by się przesuwały wzdłuż każdej ściany pod sufitem i w pewnym momencie schodziłyby w dół, żeby zanurzyć się w kiblu i z powrotem wędrowałyby na górę. Tak, że ochlapywałyby wszystkie prace zawieszone równo pod ścianą.

Myślę, że ta praca sprawiłaby mi niemałą przyjemność. Są też mniej wyszukane prace. Jak mamy takie drzwi obrotowe z centrum handlowego, to bym zrobił ich miniaturkę, z tym że byłyby tylko z jednej strony otwarte. W środku, w jednym z czterech pomieszczeń, w drzwiach znajdowałby się głośniczek malutki, który jednostajnym głosem recytowałby jakiś tekst, w sumie nie do końca ważne jaki. Za każdym razem, kiedy (jak na karuzeli) głośniczek pojawiałby się w otwartym wylocie, natychmiast by się wyłączał, tylko po to, żeby znowu się włączyć, jak minie otwór i zostanie zamknięty w szklanej gablotce. Innym wariantem tego pomysłu jest film, który zrealizowałem, ale źle i niechlujnie, tak że trzeba byłoby go powtórzyć, ale to się też raczej nie zdarzy, bo nie mam czasu. Kamera na statywie ustawiona była naprzeciwko wielkiej nowoczesnej windy. Pośrodku windy na krześle siedział facet. Siedział tak na tym krześle i nic specjalnego nie robił do momentu, kiedy zamykały się drzwi. Wtedy zaczynał strasznie rozegzaltowany monolog o swojej podróży windą. Ekscytował się wesoło, aż mu nagle zmieniał się humor i popadał w zrzędliwy nastrój, komentując podróż, i tak na zmianę, aż do momentu, kiedy charakterystyczny dźwięk windy, taka melodyjka, się pojawiał i drzwi się otwierały, a bohater filmu znowu siedział znudzony w ciszy naprzeciwko kamery. To miało mieć taką konstrukcję i trwać miało długo. Długo na tyle, że nikomu by się nie chciało w całości tego obejrzeć, no i byłoby zaloopowane. Chciałbym też, żeby zależnie od długości tekstu interwały między jednym otwarciem drzwi a kolejnym były różne. Jakąś strukturę prostą bym tam do tego dodał i byłoby gotowe. To wydaje się lepszym pomysłem niż ten wcześniejszy, o którym powiedziałem. W sumie ten wcześniejszy był chyba głupi, chociaż może się coś z niego jeszcze wyciągnie.

Zawsze można niby coś wyciągnąć. Czasem i z pustego się naleje.

[ciąg dalszy w numerze]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.