Ethos
Najpierw słów kilka o słowach, którym przydaję poniżej znaczenie szczególne i którym nadaję rangę kategorii teoretycznych w prezentowaniu myśli. Pierwszym jest ethos – nieprzypadkowo tak właśnie pisany, albowiem chcę w ten sposób nawiązać do zapomnianego jego pierwotnego znaczenia. Dla starożytnych Greków oznaczało ono najpierw świadomość miejsca, które się zajmuje w całości bytu, a potem dopiero zwyczaj, podczas gdy my przeważnie wiążemy to słowo z tym drugim znaczeniem. O jakim miejscu jest mowa? O takim, gdzie jesteśmy u siebie – to znaczy czujemy się zadomowieni. W tym jedynym miejscu dany jest nam immanentnie sens. To tu tylko najważniejsze pytania mogą znaleźć najbardziej prawdopodobną odpowiedź. Ktoś, kto traci swe miejsce, od razu błądzi. Nikt nie chce błądzić, lecz być gdzieś i jeszcze do tego posiadać sens. Każdy też chce być skądś. Swoją drogą to zadziwiające, dlaczego z taką determinacją poszukujemy swoich korzeni. Czy to tylko zwykła ciekawość? A może mamy niejako wmontowany wewnętrzny drogowskaz: bycia w swoim miejscu. I tylko z powodu natłoku nieuporządkowanych życiowych czysto bodźców, przysypujemy nimi poczucie swojego miejsca, bardzo głęboko je grzebiąc, spychając je aż do niepamięci i nieświadomości. Ale ono cały czas jest, choć nie jest zwerbalizowane. Całe życie polega właśnie na zasypywaniu miejsca, w którym tylko czujemy się u siebie. Czy je osiągamy? Obawiam się, że coraz rzadziej. Tak właśnie intensywnie żyjemy życiem, które nie toleruje niczego, co nie jest jego formą. Postęp to wzrastająca zaborczość życia, które zamyka nas w coraz szczelniejszej monadzie – ogłusza i oślepia na samo istnienie. To ciekawe, że poczucie własnego miejsca tak bardzo łączy się z istnieniem.
Istnienie
A zatem kategoria centralna, której nadaję specjalną wagę, tj. istnienie. Wprost proporcjonalnie do tego, jak jest tu ważna, pojawiają się kłopoty z jednoznacznym jej określeniem. Świadom jestem ciężaru znaczeń, którymi obrosła w tradycji filozoficznej, ale jednocześnie widzę konieczność jej używania. Jest bowiem kategorią prawdopodobnie niedefiniowalną i być może dlatego pozostaje nam prosta konstatacja, którą posłużyłem się w moich Tezach o ethosofii, a mianowicie: to, co istnieje – istnieje i jednocześnie albo coś istnieje, albo nie istnieje. Warto i należy zajmować się tym, co istnieje, ponieważ to, co nie istnieje – po prostu nie istnieje. Jest, które jest (oczywiście trawestuję w ten sposób ów znany cytat z Biblii). Czy jest coś ważniejszego? Od tego wszystko się zaczyna, na tym się kończy i na tym też opiera swoją egzystencję. Co? – Życie całe, na istnieniu właśnie ufundowane, choć swymi formami często temu prostemu faktowi przeczące.
Artystyczność
Jakie jest zadanie niniejszego tekstu? Otóż chciałbym przyjrzeć się, choćby pobieżnie, samym źródłom powstawania zjawiska „artystyczności”, tym fenomenom twórczości człowieka, gdzie rodzi się ów naddatek „bycia sztuką”. Jakże często niejako po drodze zaliczając przesłanki stricte religijne. Dlatego też poniżej będę opisywał tę niejasną i raczej cienką linię pomiędzy jakąś formą duchowej aktywności człowieka a narodzinami działalności już świadomie artystycznej. Te moje analizy siłą rzeczy będą oparte na bardzo jednostkowych zjawiskach akurat takich, które samemu autorowi były bliskie. A zatem będę pisał o tragedii greckiej, badając teksty Ajschylosa, ale w porównaniu zwłaszcza z Eurypidesem, gdzie ten pierwszy traktowany jest przeze mnie jako twórca będący jeszcze blisko sacrum, podczas gdy ten drugi pokazany będzie jako literat świadomy w pełni swych środków artystycznych, którymi się posługuje. Moje analizy nie zawsze będą spełniać kryteria filologicznej poprawności, albowiem niewątpliwie temperament filozoficzny bierze w nich górę nad sumiennością właśnie filologa klasycznego, za co proszę tych ostatnich o wyrozumiałość. Ale nawet w ostatecznej instancji nie idzie tu o filozofię samą w sobie, lecz o próbę odpowiedzi na pytanie o sztukę – tę, o której myślę. Traktuję zatem moje analizy fenomenu tragedii greckiej jako modelowe, albowiem chciałbym przy ich pomocy mówić w ogóle o sztuce. Uwaga ta dotyczy także tych fragmentów niniejszego tekstu, w którym będę pisać o Joysie – tu interesować mnie będzie zwłaszcza pokazanie na wybranym przykładzie narodzin samoświadomości współczesnej literatury i sztuki, która manifestuje się w użyciu języka artystycznego w funkcji wcześniej nie spotykanej (a przynajmniej w takim zakresie i z taką konsekwencją, co odczytuję jako stygmat czasu).
Wertykalizm i horyzontalizm
Oprócz pojęcia istnienia i ethosu innymi ważnymi kategoriami, którymi tu się posługuję są wertykalizm i horyzontalizm. Nadaję im specjalne znaczenie, wykraczające poza sens języka naturalnego, a mianowicie są one dla mnie, kolejno, dwoma różnymi sposobami organizacji świata człowieka: wertykalnym, opartym na wartościach przekraczających miarę świadomości człowieka oraz horyzontalnym, opartym wyłącznie na wyobraźni, rozumie i świadomości samego człowieka. I jest doprawdy rzeczą godną być może bardziej dramatycznej metafory, że obie te linie układają się w kształt krzyża, pod którym ugina się los dzisiejszego człowieka. To jest dla mnie przestrzeń naszego życia, granice losu, który sami sobie zgotowaliśmy. Chcę o tym mówić, bynajmniej nie tylko jako filozof. Chcę też, aby sztuka, o której mówię, do tej przestrzeni sięgała, bo bardziej niż piękna ma być ważna. Otwieram kolejne pola spotkań i dialogu, właśnie: bardziej otwieram, niż zamykam poprzez etykietowanie, zakleszczanie w słowie pojęciowym, definiującym, nastawionym bardziej na kropkę niż na współmyślenie.
[ciąg dalszy w numerze]