Autor zbioru opowiadań Oprócz marzeń warto mieć papierosy (2006) przyzwyczaił swoich czytelników do prozy mocno autobiograficznej, a przy tym nieuporządkowanej, chaotycznej, pisanej głównie równoważnikami zdań i licznymi dygresjami. I tak naprawdę – poprzez opisujący uzależnienie od Xanaxu Relaks amerykański (2015), nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Literackiej Nike tom Turysta polski w ZSRR (2019) czy w końcu recenzowaną prozę – Strachota pisze ciągle tę samą książkę. Książkę o sobie i swoich uzależnieniach, podróżowaniu w poszukiwaniu siebie, o rodzinie, o własnych słabościach i fascynacjach. W końcu o poszukiwaniu nowego nałogu, bezpiecznego, ale równie uzależniającego.
Tym razem zaczęło się od zdjęcia. Od zdjęcia i znaczącego „nie pamiętam”. „Jedno zdjęcie spada na podłogę. Jest czarno-białe, na nim chłopiec i dziewczynka. Na pierwszy i jedyny rzut oka niepodobni do siebie. W zasadzie nie zwracam na chłopca uwagi, bo dziewczynka jest Chinką. Tata podnosi zdjęcie, chce schować, ale widzi mój wzrok i w końcu pokazuje mi z bliska. Potem je odwraca i widzę tekst. O rany, cyrylica! Bezgłośnie ruszając ustami czytam: «Kochany dziadku, to my, twoje wnuki. Wyślij nam swoje zdjęcie. Bardzo cię kochamy i chciałybyśmy cię kiedyś zobaczyć».
[…] dziadek miał rodzinę gdzieś tam na Wschodzie. […] Tata pokazał mi nekrolog jakiejś kobiety o obcym nazwisku. Zmarła w 1963 roku. Informowało o tym «Życie Warszawy». Zapytałem, kto to. Tata, że to żona dziadka. Ja na to, że nie nazywa się w tym nekrologu tak jak my. Tata wzrusza ramionami, a ja dopiero potem pytam, która to właściwie żona”.
Julek odkrywa więc, że zmarły w 1999 roku dziadek Janek, nazywał się Iwan Gierasimowicz, pochodził z Miadziołki i wraz z armią Berlinga przeszedł szlak spod Lenino, by osiąść w Polsce. Na wschodzie porzucił żonę Benigdę i trójkę dzieci. W Warszawie ożenił się po raz drugi, nie mając rozwodu z pierwszą żoną. Drugą rodzinę też zostawił i w końcu ożenił się po raz trzeci, z Ireną – babcią naszego bohatera. Teraz wnuk, spędzający dni na spacerach z jamnikiem Pepe, rozmowach z przebywającym w szpitalu senseiem i kupowaniu coraz to nowych pocztówek z krajów byłego Związku Radzieckiego do swojej osobliwej kolekcji, postanawia więc wyruszyć w podróż za wschodnią granicę – na Białoruś, do Północnej Osetii, Kazachstanu, Moskwy, szukając nieznanej rodziny dziadka, szukając przeszłości. Zaczyna od archiwaliów – Mińsk, Narodowe Historyczne Archiwum Białorusi, Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Witebsk z Muzeum Chagalla, Moskwa, Tel Awiw. Znajduje więcej zdjęć, listy dziadka, listy do dziadka, potwierdzenia opłacania alimentów. Odkrywa, że dziadek urodził się 12 kwietnia 1915 roku w „niewielkiej wsi – Miadziołka, zagubionej w wileńskich lasach, ot kilkanaście drewnianych chat krytych słomą”. Szkołę ukończył w 1928 roku w Woropajewie, następnie Szkołę Rolniczą w Łuczaju. Był żołnierzem Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego, za co otrzymał – jak sam pisał w liście z 16 listopada 1992 roku: „[…] 5 krzyży i 22 medale, do tego jeszcze 9 medali Związku Radzieckiego i order Wojny Ojczyźnianej. Razem medali na taśmach i Związku Radzieckiego mam 37 sztuk, za krzyże otrzymuję pieniądze”.
Sam Strachota mówił w jednym z wywiadów: „to była podróż z wielu względów spóźniona. Wcześniej odbyłem kilkadziesiąt wycieczek śladem przewodnika po Związku Radzieckim i kilka lat temu wydawało mi się, że podróż trasą przewodnika po ZSRR to mój życiowy projekt. Ale któregoś dnia znów przypomniało mi się, że mój dziadek zostawił w Związku Radzieckim swoje dzieci. Przypominało mi się to już wcześniej wiele razy. Z reguły przy okazji czyjejś śmierci.
I któregoś dnia zaczęło uwierać to na tyle, że postanowiłem przedrzeć się przez rodzinne relacje. Chciałem wreszcie ustalić, kto to był na tych zdjęciach, które widziałem przez chwilę dwadzieścia lat wcześniej. To ponoć było rodzeństwo mojego ojca, ale dla mnie całkiem obcy ludzie. I później dwadzieścia lat omijałem ten wątek, ale też nikt mnie do niego nie zapraszał. Tajemnica dziadka Janka została uratowana przez jego syna, a mojego ojca, i zaraz na kolejne dekady schowana. Ta tajemnica światło dzienne ujrzała tylko na 15 minut w dniu śmierci dziadka. Dlatego każda późniejsza śmierć mi się nakładała na to odkrycie”.
Krótką wycieczkę na tamten świat można by podzielić zatem na dwie części. Przy czym chroniczny ból odczuwany przez bohatera wpływa na narrację całości. Pierwsza część jest jednak niespieszna, rwie się, nie wiadomo, co w niej dzieje się tu i teraz, co jest wspomnieniem, a co wyobrażeniem czy pobożnym życzeniem. Rozmowy z mistrzem zen, spacery, szukanie na e‑Bayu coraz to nowych pocztówek do swojej kolekcji. Rozmyślania. Druga część ma natomiast o wiele szybsze tempo, Julek jest w podróży (w przestrzeni, ale także w głąb siebie), w ruchu, ale zamiast zapisywać to, co dzieje się w danej chwili, częściej wspomina siebie podróżującego wcześniej. Dochodzi do wniosku, że podróżował w myśl zasady: „kolonializm contentowy – przekonanie, że ziemia jest źródłem pozyskiwania treści na Instagram”. Teraz nie chce być typowym „turystą w ZSRR”, chce odnaleźć konkretną historię (dziadka i własnej rodziny), nie zadowoli się kolekcjonowaniem zdjęć na portale społecznościowe. Jedzie, ale jakby stał w miejscu. Stoi w miejscu, ale jakby jechał. Odnajduje bliską, ale zupełnie obcą, rodzinę. Rodzinę, o której myślał, że jej nie ma, w miejscach, o których myślał, że już nie istnieją.
Strachota pisze zatem o niezgodzie na brak przeszłości, o tym, że człowiek jest tylko układanką bez części. Jego bohater pochodzi z rodziny, w której „mężczyźni zawsze uciekali”, dlatego Juliusz uciekać już nie chce, chce odbudować relacje rodzinne, poznać nieznanych krewnych. Wiedząc, że „życie jest po to, by po kolei tracić”, pragnie zyskać brakujące części familijnej układanki. Chce poznać siebie poprzez poznanie miejsc, ludzi i czasów, z których się wywodzi. Wie, że nie może już czekać. Dlatego cały czas jest w (realnej bądź wyobrażonej) drodze. Dla niektórych ludzi „czekanie na życie jest jak czekanie na nowy odcinek na Netflixie”, wszystko odkładane jest na później, na jakieś „jutro”. Na życie nie można czekać, życie trzeba przeżyć, jakkolwiek banalnie to zabrzmi. Tylko czy powieściowy Julek to robi?
Najnowsza proza autora Cienia pod blokiem Mirona Białoszewskiego (2009) nie jest dla każdego. Rozczarują się ci, którzy szukać będą historii dziadka bigamisty, tropienia rodzinnych tajemnic i zawiłości genealogii. Ten wątek tak naprawdę zajmuje najmniej miejsca. Strachota bowiem po raz kolejny przede wszystkim roztrząsa własne niedoskonałości. Mam wrażenie, że nie znając choćby Turysty polskiego w ZSRR, czytelnik nie wyruszy w Krótką wycieczkę na tamten świat, ale pogubi się w tym świecie, świecie pragnień życia, które się nie zdarzyło, a mogło. Strachota próbuje zawrócić stracony czas. Udanie?