Kiedy następnego dnia przechodziłem obok tego miejsca, truchła nadal leżały. Banglijczycy palili papierosy, Filipinka przytaszczyła ładne małe biurko, którego nogę postawiła na ogonie martwego szczura. Świat przepływał nad gryzoniami swobodnie i delikatnie, jakby ich w ogóle nie było. Było dosyć chłodno, ale przyjemnie, świeciło słońce, ale nie za mocno, wiatr było czuć na twarzy, ale liście drzew były nieruchome.
– Lepszy martwy szczur niż żywy – mówi ze stoickim spokojem mój znajomy, który mieszka w okolicach Garbatelli, gdzie ich zatrzęsienie. – To normalne, że idąc do metra czy na przystanek autobusu widzę, jak grasują, jedzą, i to bynajmniej nie pod osłoną nocy.
Szczury rzymskie na żer wychodzą w dzień. Ostatnio pojawiły się na via Veneto, symbolu włoskiej zamożności. Kiedy byłem tam ostatni raz, zaledwie miesiąc temu, obraz najsłynniejszej rzymskiej ulicy był żałosny. Z jednej strony eleganckie (jeszcze) sklepy z jasnymi witrynami, z drugiej ciemności egipskie i żebracy z biało-niebieskimi parcianymi torbami, takimi jakie widujemy czasami w Warszawie na Wschodnim, które po brzegi wypełnione są odpadkami i podartymi ubraniami.
Przed paroma laty zamknięto tutaj słynną Cafe de Paris, po tym jak stołeczni kontrolerzy zauważyli, że miejsce stało się pralnią pieniędzy dla ‘Ndranghety.
W lutym zeszłego roku znajomy zrobił zdjęcie szczura wchodzącego swobodnie do Hotelu Excelsior. Kiedyś w tamtych okolicach paparazzi „cykali” fotki Avie Gardner i Frankowi Sinatrze. Dzisiaj do obiektywów zęby szczerzą gryzonie.
Włoscy reżyserzy, którzy kręcili tutaj swoje filmy jak najęci, dzisiaj tych miejsc unikają, bo ani już reprezentacyjne, ani piękne. Zapuszczają się do Prati i Parioli, a jeżeli szukają czegoś naprawdę paskudnego, to do Ostii. Życie artystyczne zamarło. Młodsi twórcy wolą dzielnicę San Lorenzo, gdzie szczurów zatrzęsienie, ale tam zawsze tak było, więc nie ma o czym mówić.
Według szacunków specjalistów w Wiecznym Mieście mieszka więcej szczurów niż ludzi, bo około dziesięciu milionów. Podobno w latach dziewięćdziesiątych było ich aż trzydzieści milionów. Jedna z włoskich gazet podała, że Francesco De Gregori (słynny piosenkarz, poeta) doliczył się ich aż trzysta milionów. Jak to zrobił? Tego dziennikarze nie wyjaśnili. A sprawa jest prosta. Otóż De Gregori wcale gryzoni nie liczył, nie zatrudnił też żadnej firmy, żeby sprawę zbadała, nie zajmował się nimi naukowo ani też po amatorsku, można powiedzieć, że oszacował liczbę rzymskich szczurów artystycznie. Napisał bowiem piosenkę pod tytułem 300 milionów szczurów, z bardzo znaczącym fragmentem:
Traversavano la strada tranquillamente, alle undici di mattina.
Przechodzą przez ulicę cicho, kiedy dzień się zaczyna.
Tam bowiem, w kremlowskiej gazecie „Sputnik” słynny w Italii senator Antonio Razzi ogłosił, że ma genialny pomysł, jak we względnie łatwy sposób można sobie z plagą poradzić. Otóż, wymyślił on, żeby do Wiecznego Miasta sprowadzić pięćset tysięcy azjatyckich (czy może syberyjskich?) kotów i po problemie. Podobno znalazł nawet dostawcę tychże. Skąd miał wziąć pieniądze na tę transakcję? Tego gazeta nie wyjaśniła.
No a kim jest ów Razzi? Skończonym idiotą, dla którego wzorem demokracji jest Korea Północna. Przed laty wsławił się wywiadem, w którym ogłaszał, że nigdzie na świecie nie widział ulic tak czystych i ładnych, jak w Pjongjang. Nigdzie na świecie nie widział przywódcy tak mądrego, jak Kim. Obozy pracy? Wolne żarty. Tam nikt nie siedzi w więzieniach i wszystko jest cacy.
Podobne brednie Razzi sadzi teraz o Moskwie, Syrii i Białorusi.
A zapowiadane przez niego azjatyckie (czy też syberyjskie) koty w Rzymie oczywiście się nie pojawiły. Honoru miasta bronią grube i brzydkie koty lokalne, które grasują albo wylegują się na Largo Argentina.
I tam, faktycznie, szczurów nie ma. Niewykluczone, że to jedyne miejsce w stolicy wolne od gryzoni.
W czasie pandemii wszyscy bali się, że to one zamiast ludzi opanują ulice i aleje. Nic takiego nie miało miejsca. Zapewne dlatego, że początek roku 2020 był w Wiecznym Mieście dosyć mroźny.
Temperatury w nocy spadały nawet poniżej zera. Śniegu jak w Alpach nie było, ale bez czapki i ciepłej kurtki nie można było wychodzić. To zresztą nic nadzwyczajnego, takie zimy się zdarzają i tutaj, więc Romowie, którzy mieszkają w kamperach po drugiej stronie via Flaminia, dokąd mam z domu pięć minut na piechotę, zaczęli wieczorami palić ogniska pod wiaduktem, tuż przy Carrefourze.
Dzisiaj kiedy pytam ich o szczury, wytrzeszczają oczy ze zdziwienia. „Ale jaki problem? Naprawdę nie masz większego? Przecież to normalne, że w mieście muszą być gryzonie. Człowieku! Skąd ty się wziąłeś?”