Nawet w niebie nie udało się rozwiązać problemu kolejek, wszyscy stoją gęsiego, gdaczą, ale nie rozmawiają ze sobą, drapią się po twarzy, narzekają, jedzą kanapki, które udało im się przemycić w pogrzebowym garniturze, palą papierosy schowane na ostatnią godzinę. Sznur ludzkich istnień ciągnął się prawdopodobnie do złotych drzwi, wszyscy dyskutowali o nich żywo, choć nikt ze zgromadzonych jeszcze ich nie widział. Czy właśnie tak ma wyglądać niebo? Wszyscy stoją w kolejce, której końca nie widać?
Stanęłam w kolejce, ale wiedziałam, że w ten sposób cię nie znajdę, wołałam cię, ale odezwało się tysiące innych Marii, wszystkie jednym głosem zaznaczały swoją obecność. Postanowiłam wyjść przed szereg, ruszyłam poboczem po zakazanych, kolorowych chmurkach, a od wołania rozbolało mnie gardło. Skakałam po nich, bojąc że się potknę, a zgromadzeni kandydaci na przyszłe anioły rzucali w moją stronę kilka uwag, wyzwisk, niepotrzebnych przedmiotów.
Dni zlewały się w jedno, żołądek zamienił się w małą kulkę, wory pod oczami w kaniony, kolorowe chmurki stawały się szare. Zobaczyłam cię kilka godzin później, stałaś przed kobietą z dzieckiem na rękach, uśmiechałaś się i patrzyłaś przed siebie.
W pierwszej chwili bałam się do ciebie podejść, ale pokusa była zbyt silna, chciałam sprawdzić, jaka jesteś w dotyku, czy nic się nie zmieniło, odkąd przeprowadziłaś się do nieba. Miałaś krótkie, blond włosy, grzywkę przysłaniającą zmarszczki na czole, pomalowałaś się, na urodziny zawsze kupowałam ci płyty, wystawały z kieszeni, widziałam nasz taniec, jak unosimy się ponad wszystkimi, chwytamy się za ręce. Odwróciłaś się i obdarzyłaś mnie uśmiechem, jakim darzy się tylko przy specjalnych okazjach. Po chwili na twojej twarzy pojawił się niepokój.
– Nie martw się, mamo – odparłam, chwytając cię za ramię. – Nie chcę sprowadzić cię z powrotem na ziemię. – Nie stała pani w kolejce – oznajmił chropowatym głosem mężczyzna stojący za nami. – Proszę się nie martwić, zaraz sobie pójdę – odparłam, nie spuszczając cię z oczu. Byłaś blada, ale wydawałaś się szczęśliwsza niż tydzień temu, kiedy odgrzewałyśmy na patelni stare pierogi. Śmiałyśmy się bez powodu, jedzenie zostawało nam między zębami.
– Dobrze cię widzieć – powiedziałaś, poprawiając grzywkę. – Muszę wybrać się do fryzjera, widzisz, jakie mam odrosty?
– Chciałabym coś ci pokazać – chwyciłam cię za rękę i próbowałam przyciągnąć do siebie. – Znam pewne miejsce, które mogłoby ci się spodobać.
– Powinnam tu zostać i zająć kolejkę – upierałaś się, entuzjazm zgasł gwałtownie jak płomień świecy. Bałaś się zmian, nawet gdy wiedziałaś, że mogą wyjść na dobre, sprawić, że wszystko będzie… – Dobrze – odparłaś, po chwili zastanowienia. – Pójdę z Tobą. Uśmiechnęłam się i po kolorowych chmurach ruszyłyśmy w stronę zielonego światełka.
– Co tak miga? – zapytałaś.
– To światło latarni, do której zmierzamy. Mieszka tam bardzo stary latarnik.
– Czy to daleko?
– Nim zdążysz mrugnąć, będziemy na miejscu.
Mrugnęłaś, gdy oślepiło cię światło latarni. Czuwały nad nami mewy, szum wody i morska bryza, wszystko tworzyło harmonię. Stanęłyśmy przed wejściem i spojrzałyśmy w niebo. Latarnia wydawała się nie mieć końca, potężna jak wieżowiec, skrywała w sobie windę, a także zaklęte w murach tajemnice. Otworzyłam drzwi, ale nie chciałaś wejść. – Nie powinnam tam wchodzić. – Dlaczego? – Powinnam wrócić do kolejki. – Westchnęłam. – Zaufaj mi, Mario – odparłam z nadzieją w głosie. – Znam sposób, żeby ją ominąć.
Latarnik przywitał nas mlekiem z łyżeczką miodu w metalowym kubku. Usiadłaś w fotelu, okrył cię kocem. Patrzył nieobecnym wzrokiem przez okno, czekając na moment, który nigdy miał nie nastąpić, z utęsknieniem oczekiwał, że poczujemy się jak u siebie w domu. – Wiem, że moja latarnia nie jest pięciogwiazdkowym hotelem, nie mam tutaj zbyt wiele – zaczął posępnym głosem Latarnik. – Za to w lodówce mam sporo czerwonego wina i pomarańczy – dodał po chwili.
Usiedliśmy przy okrągłym stoliczku, policzki nabierały rumieńców, śmiechy dudniły nam w uszach. Latarnik opowiadał historię o duchu swojej zmarłej żony, która nawet po śmierci nie daje mu spokoju, o mewach, co stukają dziobami w okno z braku lepszego zajęcia, o statku, co rozbił się tu zeszłej zimy, i mężczyźnie, który uciekł z latarni, kiedy doszedł do wniosku, że straszą go tu duchy jego przodków.
– Od tamtej pory mieszkam tu sam. To był bardzo miły, młody człowiek. Nazywał się Henryk, sen z powiek spędzała mu lektura Pana Tadeusza. Wiecie, jak jest, dziewczyny. To, co czytamy, podobno świadczy o nas samych. Znałem kiedyś kobietę, która czytała tylko kobiece poradniki, a potem czekała przed blokiem z wystawioną ręką, aż pierścionek sam pojawi się na palcu. Malują się jak klaunice i liczą, że moje serce zmięknie, a żadna z nich nawet nie ma pojęcia, kim jest Adam Mickiewicz. – Kto to taki? – zapytałyśmy równocześnie. Śmiałam się tak głośno, że niemal pękały szyby, a w brzuchu wybuchały bomby. – Stary romantyk – mruknęłaś po nosem. – Może jeszcze za ojczyznę pójdziesz walczyć? – Nie te lata, kochana – uśmiechnął się do ciebie zalotnie. Widziałam, coś się rodzi, nigdy nie sądziłam, że będę świadkiem narodzin, wiązki zielonego światła unosiły się nad wami, tworząc okręgi i nieznane mi figury geometryczne. Przeplatały wasze dłonie, stopy, uszy, myśli. W bezpieczeństwie łatwo się zapomnieć.
– Już późno – odparłam. – Mario, musimy się pospieszyć. – Latarnik obruszył się nagle i zaczął krzątać się po kuchni składającej się z małego zlewu, lodówki wielkości kartonu na buty i deski do krojenia pomarańczy. – Chyba zostaniecie na kolacji? – zapytał, szykując metalowe miseczki. – Przygotowałem dla was coś specjalnego.
Spojrzałaś na mnie i wiedziałam, że trudno będzie cię stąd zabrać. Policzki miałaś rumiane, bawiłaś się włosami, żartowałaś, wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie fakt, że zostało mi tak niewiele czasu, by zaprowadzić cię do celu.
Latarnik podał nam puste miski i życzył smacznego, zajadałyśmy się powietrzem, aż trzęsły się brzuchy. – Nigdy nie byłam bardziej syta – powiedziałaś, oblizując usta. – Masz coś w kąciku ust – oznajmił, strzepując niewidzialny okruszek z twojej twarzy. – Ciekawe jak smakowałoby, gdyby dodać ketchupu – pomyślałam na głos. Latarnik zerwał się i przyniósł z lodówki niewidzialny ketchup. Wycisnął go do mojej miski z niepocieszoną miną. – Zabijesz cały smak potrawy.
Zażartowałaś wtedy, że wszystko mogę zabić, jeśli naprawdę się postaram, a poza tym bardzo mnie kochasz. Latarnik wyciągnął z kurtki starą książkę i przeczytał ci historię o morskim potworze, co pewnego dnia wyszedł na ląd i postanowił już nigdy nie wracać do morza. Zamknęłaś oczy i wyginałaś kąciki ust, dłonią gładziłaś wełniany koc. Spojrzałam na zegarek. Wiedziałam, że jeszcze chwilę i będzie za późno.
Chwyciłam cię za rękę, ale nie zwróciłaś na to uwagi. Rozmawialiście o tym, że jutro z samego rana pójdziecie na ryby i połkniecie haczyk, później pójdziecie posiedzieć nad brzegiem morza, posłuchacie muzyki, wybierzecie się na przechadzkę dookoła latarni, poszukacie szczęśliwych kamieni i ugotujecie zupę rybną. Czułam, jak nadchodzi sztorm, w moich żyłach płynęła wzburzona krew, chciałam cię stąd zabrać, specjalnie szukałam dla ciebie szczęśliwego miejsca, szukałam go przez całe życie, żeby wziąć cię za rękę, posadzić w szczęśliwym fotelu i czekać, aż narodzi się samo, w końcu znalazłam, znałam już drogę bez kompasu, to miał być tylko przystanek naszej podróży, kto by pomyślał, że…
– Chciałabym zostać tu na zawsze – powiedziałaś pewnym siebie głosem i wtedy cały świat zaczął znikać, przedmioty traciły swoje kontury, twoja cera wydawała się przezroczysta.
Zamknęłam oczy, przypominało mi się coś, ale to nie było moje wspomnienie, podarowałaś mi je, chciałaś, żebym zobaczyła to własnymi oczami. Gdy się denerwuję, z całej siły wbijam paznokcie w nadgarstki. Pamiętam, jak opowiadałaś mi o swojej młodości, jestem tam teraz i mówię twoim głosem.
Stoję przed lustrem, na które nas nie stać, przyglądam się mojej twarzy w pobliskich kałużach. Biegam po wiosce, w błękitnych kaloszach przeskakuję pomiędzy nimi. Na horyzoncie pojawiają się ptaki, wirują w powietrzu, zamykam oczy i słyszę, jak trzepoczą skrzydłami, a wiatr przygrywa na liściach. Krople deszczu obijają się o szyby, przypominając o swojej obecności.
– Ile razy mam cię prosić, żebyś zamykała okno! – krzyczy kobieta w haftowanej chuście.
Przy ognisku nigdy nie jest nam zimno. Rozpalamy je po każdych zbiorach, w oczach pojawiają się pierwsze ogniki. Rzucamy się ziemniakami, czasami jest zabawnie, zwłaszcza gdy Igor dostaje w ucho. Wrzuca Hani myszy za koszulkę, a ja modlę się, żeby kiedyś dostał za swoje.
Liczę siniaki, mama siedzi przy stole i pali papierosa. Wypuszcza dym. Nigdy nie opowiada o sobie, a nasza więź przypomina pakt wzajemnego milczenia. Z pracy wraca późno, wystarczająco późno, by nie zjeść ze mną kolacji i rozbudzić wiejską ciekawość. Nie patrzy mi w oczy, dopóki nie jest pewna, że naprawdę tego potrzebuję. Podwijam sukienkę i dotykam blizny.
Hania zawsze zabiera mnie nad rzekę. Ciągnie mnie za warkocze, jej donośny śmiech zagłusza plusk wody. Na mojej dłoni kładzie drobny kamień. Szepcze mi na ucho: – Nigdy nie możesz go zgubić.
Otwieram oczy, wspomnienie znika, nie jestem już tobą, widzę, jak twój cień wyciąga rękę w moją stronę i kładzie na niej drobny kamyczek. Latarnik okrywa cię kocem, jesteście niewyraźni, zepsuła się ostrość, świat się rozstroił jak gitara stojąca od wielu lat w antykwariacie. Patrzę na was, zaciskam pięść, kamyk pali mnie w dłoń, jestem spokojna, spokój zalewa moje ciało, fala uderza o kamień podczas sztormu. Zostawiam was i opuszczam latarnię. Odwracam się i patrzę na nią ostatni raz. Zielone światło latarni pali mnie w oczy, kamyczek zaczyna świecić jasnym blaskiem. Nastała światłość.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]