Kto miał kłopoty lub nie potrafił sobie dać rady z samym sobą, prędzej czy później lądował w hotelu Chelsea, gdzie jego szef Stanley Bard cierpliwie wysłuchiwał i pocieszał każdego. To było jedyne takie miejsce w całym Nowym Jorku. To tutaj Arthur Miller leczył złamane serce po rozstaniu z legendą tamtych czasów Marilyn Monroe. Jeśli wierzyć plotkarzom i łowcom sensacji, skutecznym lekiem w jego przypadku okazały się szklaneczki burbona. Gdyby ściany pokoju numer 614, który wówczas zajmował, mogły mówić… Dla jego twórczości nie był to wcale stracony okres, skoro w Chelsea napisał dramat Po upadku.
Z daleka Chelsea przypomina ogromne parowce pływające niegdyś po Mississippi. Mogę sobie wyobrazić, jak z majestatyczną gracją powoli sunie późną jesienią przez nowojorską mgłę. Wyłania się, to znów za chwilę znika, czerwony i ogromny. I choć nic tego nie zapowiadało, odnalazł niezwykłe miejsce w dziejach najnowszej kultury amerykańskiej i ta obecność trwa już nieprzerwanie kilka dekad i przyszłość nie zapowiada jej końca. W Nowym Jorku jest to adres magiczny. „Wszystko, co zrobiliśmy w życiu, było w większym lub mniejszym stopniu również cząstką hotelu Chelsea”. Nie pamiętam, kto to oznajmił: Jack Kerouac, który w Chelsea pisał swoje utwory, czy może Miloš Forman, gdy zamieszkał u Barda w 1967 roku po przyjeździe do Ameryki, nie mając grosza przy duszy, co w hotelu tym było raczej normą. Wyjaśnił, że ureguluje rachunek, gdy stanie trochę na nogi. Bard zareagował po swojemu, wypowiadając zdanie, które powtarzał wielu swoim znajomym: „Kochany, nie ma sprawy”.
Bardzo często Bard zamiast czeków przyjmował od swoich gości, którzy znaleźli się w tarapatach finansowych, obrazy i grafiki. Może nie jest to teraz aż tak ważne. Ale wtedy tak było naprawdę. Dzięki temu przez lata zebrał całkiem niezłą kolekcję. Kiedyś hotel prowadził David Bard. Stanley był jego synem. Początkowo pracował jako pomocnik hydraulika. Gdy w roku 1964 objął Chelsea, poznał dogłębnie ten rodzaj biznesu. Co do swoich gości nigdy nie miał złudzeń, choć czuł do nich pewną słabość, a przecież byli to punkowcy, jazzmani, ćpuny, dilerzy, prostytutki, alfonsi, poeci i malarze. Tę kolejność w razie potrzeby można z powodzeniem odwrócić. Niektórzy traktują ten hotel do dziś niby muzeum kontrkultury.
Walijski poeta Dylan Thomas spędził w Chelsea ostatni okres swego burzliwego życia. W końcu zapił się na śmierć, co było mu pisane. Nie on pierwszy i nie ostatni, bo zdarzały się dni, gdy kostucha zadomowiła się tu niby pokojówka. Niektóre numery odwiedzała dość regularnie, inne chwilowo omijała. Pod 100 umarła Nancy Spungen zamordowana w roku 1978 przez Sida Viciousa, basistę Sex Pistols. Na szczęście sławny muzyk wkrótce zmarł po przedawkowaniu narkotyków, zanim rozpoczął się proces i w ten sposób sprawa rozwiązała się poniekąd sama.
W życiu Chelsea odnotowano zdarzenia niezwykle dramatyczne, jak te, gdy muza Andy’ego Warhola Edie Sedgwick spowodowała groźny pożar, zasypiając beztrosko z zapalonym papierosem.
Ed Hamilton, autor Legends of Chelsea Hotel, który o Chelsea i jego gościach wie prawie wszystko, notował, że od pewnego czasu nikt nie pamiętał o takim drobiazgu, jak zamykanie drzwi do pokojów na klucz.
Podobno czasami na wielkim balkonie do dziś pojawia się kapitan, czyli dawny właściciel hotelu Chelsea, wspominany przez wszystkich z ogromnym sentymentem, Stanley Bard i energicznym głosem wydaje polecenia obsłudze. Gdy umarł w roku 2017, ze zdumieniem odkrył, że nareszcie dołączył do swoich dawnych bywalców i dobrych znajomych, którzy trochę go wyprzedzili. I od tej pory wszyscy znów są razem. Na miejsce spoczynku odprowadzała go cała artystyczna Ameryka, ze swoimi licznymi kochankami, chmarami dzieci, a nawet wnuków, co komentowano zupełnie w stylu Chelsea:
„Kochany, stary piernik, z góry załatwił sobie wysoką frekwencję na własnym pogrzebie, żeby było mu raźniej w ostatniej drodze. Zawsze wokół niego kręciło się sporo ludzi. Skubaniec, pomyślał o wszystkim. Cały Bard, bez niego wszyscy bylibyśmy nikim”.