01/2019

Konrad Zych

Anioły i beboki

Druga „dorosła” powieść Ryszarda Antoniszczaka, zatytułowana nieco bombastycznie Omnium, potwierdza to, co Czas beboka jedynie sygnalizował. Autor nie przekroczył horyzontu, który wyznaczyły jego twórczości utwory pisane z myślą o najmłodszym odbiorcy. To zła wiadomość dla tych, którzy w debiucie powieściowym Antoniusa dostrzegli szansę na nowe, wolne od uprzedzeń, ujęcie tematu komunizmu w polskiej prozie współczesnej.

Przygotowanie pierwszej części tej nieformalnej dylogii zajęło pisarzowi dwanaście lat. Tyle, ile Bułhakowowi napisanie Mistrza i Małgorzaty – podkreśla w wywiadach Antoniszczak. Część druga powstawała zaledwie dwanaście miesięcy. Nie pośpiech przesądził jednak o tym, że do rąk czytelników trafiła rzecz wyraźnie słabsza od poprzedniczki, nieprzekonująca ani jako kontynuacja zainicjowanych w Czasie beboka wątków autobiograficznych, ani tym bardziej autonomiczna opowieść o dojrzewaniu w czasach stalinizmu. Złożyło się na to, moim zdaniem, kilka czynników. Jeśli debiut powieściowy Antoniszczaka, książka udana, choć nieco przeceniona, pozwalał, i to bez ironicznego cudzysłowu, pytać o możliwość kontynuacji fabularnego wzorca prozy małych ojczyzn (dziecięcy bohater prowadzący, mocna „schulzowska” figura ojca, eksponowany na każdym kroku emocjonalny związek z miejscem), Omnium portretuje pisarza jako twórcę popularnego. Pośród zachwytów nad leksykalną inwencją Czasu beboka, książki udanie operującej skrajnymi rejestrami mowy, m.in. partyjnym wolapikiem i gwarą (aż dziw, że nikt nie umieścił powieści w jednym szeregu z Cholonkiem Janoscha i Piątą stroną świata Kutza, utworami założycielskimi śląskiego kanonu), umknęło bowiem to, co stanowiło o swoistości Antoniusowej prozy. Jej quasi-naukowa podbudowa. Ta ostatnia w Czasie beboka mogła jeszcze robić wrażenie sztafażu, w Omnium zdecydowanie wysuwa się na plan pierwszy.

W rezultacie otrzymaliśmy powieść fantastyczno‑naukową, adresowaną raczej do młodszego odbiorcy, której punkt wyjścia opiera się na pomyśle zbliżonym do Kasku Kuczyńskiego. W skrócie: nieznana kosmiczna potęga, dysponująca technologią wykraczającą poza możliwości poznawcze człowieka, wybiera dziecko do realizacji planu, który podniesie ludzkość na wyższy poziom społecznego i moralnego rozwoju. Książka, czego autor bynajmniej nie tai, oprócz kontynuacji wątków znanych z Czasu beboka, przynosi jednak coś jeszcze. Popularny wykład teorii światów cyklicznych, kosmologiczną hipotezę, której podstawy wyłożył Antoniszczak w anglojęzycznym ebooku, The Antonius Code.

Koncepcja ta, istotna nie jako poważna propozycja światopoglądowa czy historiozoficzna (pisarz przyznaje, że do swojego odkrycia doszedł w sposób „spekulatywno-artystyczny”), okazuje się interesująca jako składnik prywatnej mitologii. Antonius, twórca generacyjnie bliski Henrykowi Wańkowi i grupie Oneiron, ba, sam współtworzący kontrkulturowy pejzaż lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (występy w psychodeliczno-kabaretowej formacji Zdrój Jana), rekonstruuje tu poniekąd duchową genealogię pokolenia. Przenieśmy książkowego Adasia w niezbyt odległą przyszłość. W poszukiwaniach duchowych ówczesnych dwudziestolatków, zafascynowanych pismami Mertona i Capry, ale i paranaukowymi rewelacjami paleoastronautyki, widzieć można formę sprzeciwu wobec partyjnej oficjalności. Nie przypadkiem, inaczej niż w Czasie beboka, gdzie dojrzewanie do heteronormatywnej męskości uosabianej przez ojca stanowiło centrum narracji, osią fabuły czyni Antonius emancypację matki bohatera, domorosłej mistyczki, która, z niewielką pomocą kosmicznych przyjaciół syna, odnajduje w sobie literackie uzdolnienia, uwalnia się spod władzy domowego tyrana i, odzyskawszy młodzieńczą miłość, wyrusza w duchową podróż do Indii. Nie przypadkiem też w roli nauczyciela ponownie obsadza inżyniera Marmona, tajemniczego wynalazcę-czarodzieja, noszącego cechy starszego brata pisarza, Juliana Antoniszczaka, ważnej postaci pe­erelowskiego undergroundu. Problem w tym, że za powrót do azylu cenę zapłacić musi literatura.

Prywatna mitologia autora, której węzłowe punkty korzeniami sięgają – a jakże – alternatywnej duchowości lat siedemdziesiątych, w kosmologicznej hipotezie światów cyklicznych znajduje bowiem wygodne alibi. Fantastyczny sztafaż uchyla wszak pytanie o przemilczane koszta nostalgii, maskuje polityczny wydźwięk powieści. Narracyjne ułatwienie nie polega w tym przypadku na poszerzeniu nostalgicznej stylizacji o elementy sensacyjne czy na sięgnięciu po poetykę science fiction, która wzbogaca – i rozsadza – nostalgiczny model elementami innego, nowoczesnego mitu (co lokowałoby powieść w pobliżu Doliny radości Chwina), ani tym bardziej na ewidentnej literackości fabularnego wzorca (do widocznych w Czasie beboka inspiracji prozą Bułhakowa dorzuciłbym – oczywistą w kontekście obu części cyklu – Inwazję jaszczurów Karela Čapka), ale na nadaniu owej konstrukcji cech dydaktycznej czytanki. „Myślę, że za jakieś dwadzieścia pięć lat doczekasz się wyraźnych znaków Wielkiej Korekty” – zapewnia Adasia wujek Marmon. Jest połowa lat pięćdziesiątych. Ćwierć wieku później powstanie „Solidarność”.

Punktem dojścia, swoistą Ziemią Obiecaną w mesjańskiej wizji inżyniera Marmona, okazuje się zatem, i to odróżnia Omnium od błahej w zamyśle i realizacji powiastki Kuczyńskiego, nie tyle wizja posthistorycznej ludzkości, ile świat globalnego kapitalizmu – w posthistoryczne szaty ustrojony dopiero przez Fukuyamę i jego liberalno-konserwatywnych komentatorów. Przemiany, których pierwszym widocznym symptomem ma być karnawał „Solidarności”, w stosunku do emancypacyjnego projektu Polski Ludowej stanowią wyższe stadium rozwoju, kolejny etap w drodze do „przeanielenia” ludzkości. Zabieg to tym sprytniejszy, że polityczne dogmaty liberalizmu autor projektuje w przeszłość, czyni ideałem czasów odwilży. Tym samym, po pierwsze, usuwa alternatywy światopoglądowe dostępne bohaterom (tłum, kilka lat później oklaskujący Gomułkę, nie domagał się bynajmniej wolnorynkowych reform), po drugie zaś legitymizuje kierunek przemian jako historyczną, tfu, kosmiczną konieczność.

Nie przypadkiem odrzucenie komunistycznego projektu społecznego uzdrawia nie tylko ciało publiczne (tajny referat Chruszczowa jako element kosmicznej odwilży światów), ale i prywatne (rozpad małżeństwa rodziców Adasia, emancypacja matki). Dom i rodzina bohatera, stanowiące odbicie zewnętrznych stosunków władzy (Zenon ucieleśnia niejako komunistyczną opresję, Róża oddolny, społeczny opór), odtwarzają, aczkolwiek w mikroskali, jeden z założycielskich mitów polskiej transformacji. Opowieść o złej władzy i dobrym, antykomunistycznym społeczeństwie.

Należy przy tym oddać autorowi sprawiedliwość. Antonius wiele wysiłku wkłada w uprawomocnienie swojej wizji, doprecyzowanie jej, by tak rzec, chronologicznego i topograficznego adresu (por. wzmianki o związku Józefa Cyrankiewicza z Niną Andrycz, porwaniu syna Bolesława Piaseckiego czy publikacji pierwszego odcinka Tytusa, Romka i A’Tomka w „Świecie Młodych”). Mimo bogactwa realiów komunizm wyłaniający się z kart powieści jest jednak komunizmem widmowym. Nie tyle produktem emancypacyjnej logiki nowoczesności, ile jej – nowoczesności – demonicznym sobowtórem. Diabelskim bliźniakiem, który poprzez swoją odmienność i nieludzkość, budzi tyleż grozę, co na swój sposób estetycznie fascynuje. W tym miejscu powieść odsłania jednak swoją największą słabość. Jeśli Czas beboka, w dużej mierze właśnie za sprawą nieoczywistej konstrukcji postaci ojca, twardogłowego aparatczyka, ale i rzutkiego działacza społecznego, otwierał pole do dyskusji o dziedzictwie minionego systemu czy, przenosząc spór na płaszczyznę estetyki, wartości literackich reprezentacji komunizmu (że krytyka, przyzwyczajona do rytualnego zbywania tematu formułami-zaklęciami: „siermiężny” i „słusznie miniony”, z zaproszenia nie skorzystała – to już inna rzecz), Omnium – przeciwnie – w miejsce psychologicznych i historycznych komplikacji podsuwa plakatowy banał. Postaci Zenona, żarliwego stalinisty, nadaje bowiem Antonius pewien prometejski rys, w konserwatywnej i liberalnej publicystyce obwiniany o wszystkie zwyrodnienia nowoczesności – z doświadczeniem dwudziestowiecznych totalitaryzmów na czele.

W tym sensie książka o wielkiej kosmicznej korekcie sama okazuje się korektą. Próbą wyegzorcyzmowania komunizmu ze społecznej pamięci. Nie tylko z pamięci zresztą. Czym bowiem jest wielka „odwilż światów”, której projekty odsłania przed Adasiem wujek Marmon? Cały plan zasadza się przecież, z grubsza rzecz biorąc, na wytruciu komunistycznej wierchuszki za pomocą pewnego szwajcarskiego specyfiku. Zupełnym przypadkiem w specyfiku tym nieświadomy niczego ojciec bohatera widzi środek wzmożenia sił partyjnego aktywu. Towarzysz Zenon, człowiek wielu talentów, obmyśla więc, jak z tajemniczego, „diabelskiego” farmaceutyku, odrobiny śliny Gomułki i popiołu z fajki Stalina uwarzyć ideologiczny afrodyzjak dla partyjnych elit. Efekt okazuje się, jak łatwo przewidzieć, odwrotny do zamierzonego. Nie prowadzi to jednak – a zważywszy zewnętrzne okoliczności polityczne, tego typu rozwiązanie może zaskakiwać – do ograniczonej choćby ewolucji bohatera. Zamiast przebudzenia, zerwania ideologicznych klapek z oczu, następuje dalsze „zaczadzenie”. Zenon przemienia się w jeszcze jednego z galerii „czerwonych beboków”, karykaturę „Nowego Człowieka, emanującego Wiarą, Nadzieją i Miłością”, któremu marzy się „Polska jako potęga grzybowa” (sic!).

Konsekwencją ośmieszenia komunistycznego Innego jest krok następny. Usprawiedliwienie przemocy. Aby wcielić plan Marmona w życie, należy bowiem w pierwszej kolejności dokonać segregacji mieszkańców Ziemi na ludzi i zagrażające egzystencji tych pierwszych „beboki”. Jednostki przeznaczone do odsunięcia podlegają dehumanizacji, bo tylko tak – jako „bebok”, „nieczłowiek” – Inny może zostać humanitarnie wyeliminowany dla zapewnienia kosmicznej higieny świata (światów). Równocześnie stwarza się iluzję, że regulacji (i relegacji) podlega nie komunista, a więc człowiek z krwi i kości, ale fantazmatyczny (czytaj: najbardziej upiorny) wymiar systemu. Przy czym, słuszność przemocy astromagów, nie kwestionowana ani przez Adasia, ani przez wujka Marmona – ten ostatni sprzeciwia się jedynie formie, w jakiej usunięto Bieruta – gwarantuje… wyższy stopień rozwoju cywilizacyjnego przybyszów, dla ziemskiego narratora powieści nieodróżnialny od boskich prerogatyw.

Antonius na kartach powieści dokonuje więc swoistego „odczłowieczenia” polityki. Nie tylko korektorzy, tj. kosmiczni zarządcy przemocą (Bułhakowowską triadę znaną z Czasu beboka zastępuje duet, Panbow i Panajew) są ludźmi tylko z pozoru. Również komunistyczny aparat partyjny okazuje się z gruntu nieludzki. Tak rozumiana polityka rozgrywa się w sferze fantazji, staje się polem, na którym ścierają się nieznane człowiekowi moce: „anioły” i „beboki”. Różnice polityczne ulegają wówczas neutralizacji, stanowią nieistotne zmienne w następujących po sobie etapach pochodu ludzkiego ducha. Wizja to, mimo wszystko, głęboko uspokajająca. Uspokajająca – bo rugująca z pola widzenia przemoc systemową i jej ekonomiczne podstawy. Wystarczy przecież usunąć jednostkę, komunistycznego „beboka”, by naprowadzić świat na właściwe tory. Widziany w ten sposób program kosmicznej korekty to jednak nic innego, jak plan ręcznego sterowania historią, ale metafizycznie zabezpieczony pozaziemskim pochodzeniem korektorów. Pół żartem, pół serio można więc powiedzieć, że dzięki Antoniusowi poznajemy sekretny wymiar polskiej „prześnionej rewolucji”. Rewolucja ta, owszem, dokonała się rękami innych. Wbrew Lederowi nie były to jednak ręce wschodnich i zachodnich kolonizatorów, ale jaszczurze pazury niebian.

Richard A. Antonius: Omnium.
Muza,
Warszawa 2017, s. 448.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.