Dużo w tych wierszach uciekania. Dużo stawania się kimś (lub czymś) innym. Nie jest to jednak równoznaczne, moim zdaniem, z bezwzględnym eskapizmem, z uleganiem pokusie zupełnego odcięcia. Mamy raczej do czynienia z bardzo świadomym budowaniem schronów w języku; z próbą przebudowy rzeczywistości tak, by dało się w niej przetrwać. Poeta zmienia przy tym nieco swoją twórczą strategię. Nadal jest zafascynowany dłubaniem w języku, ale wydaje mi się, że lingwistyczny karnawał ustąpił miejsca grze z klasyczną formą. Nie twierdzę, że nie było tego we wcześniejszym pisaniu autora Stosunków przegrywanych; chodzi mi jedynie o inne rozłożenie akcentów. Tyle wstępnych ustaleń, tyle uwag zaczepnych.
Wchodzimy do książki przez Mały wiersz – naprawdę znakomity utwór, który ustawia nasze oczekiwania odpowiednio wysoko. Tekst składa się z siedmiu dystychów; na pierwszy rzut oka wygląda na wiersz bezproblemowy, łatwy do okiełznania. Ale nie jest tak. Poezja Dalasińskiego ma to do siebie – tak przynajmniej ja jej doświadczam – że daje nadzieję na szybkie poznanie, na przejrzenie na wylot. Te wiersze brzmią jakoś swojsko, czasem mam wrażenie, że się przymilają – zawsze się jednak mylę. Gładka lektura się zacina, koła przestają się kręcić. I wtedy robi się naprawdę ciekawie. I Mały wiersz taki właśnie jest. Już pierwsze dwa wersy zwodzą: „Być tą muszelką, w której szumią wszystkie morza, / kiedy nikt nie przykłada do niej ucha […]” – jest w tym sztuczny spokój, wykreowana słodkość („infantylne” zdrobnienie na samym początku!). Wiersz płynie sobie od bezokolicznika do bezokolicznika („być”, „płynąć”, „zgubić się”, „spojrzeć”, „stanąć”, „zapalić”, „zaciągnąć się”) – jak gdyby mnożąc potencjalne wyjścia awaryjne, z których podmiot mógłby skorzystać. Od czwartej strofy wpełzać zaczyna inna tonacja (czy też raczej: zaczyna być bardziej widoczna, bo podskórnie obecna była cały czas); wspomniane bezokoliczniki prowadzą nas do rozwiązania:
tak mocno, żeby wokół stopniał cały śnieg,
żeby przepadł jak każde nasze państwo, miasto,
jak każda z naszych starych, dobrych gier i zabaw
oddanych do lamusa, wyrzuconych w ciemność,
co to właśnie podpełza, by nas zjeść, wyrzygać
i zostawić z tym wszystkim, o czym mówi się
w swoim, obcym języku. A jeżeli nie?
Jak świetnie to jest zrobione. Jakaś delikatność i marzycielskość z początku wiersza przechodzą w grozę, ostateczność, krańcowość. A wszystko dodatkowo jeszcze przecięte tym krótkim pytaniem: „A jeżeli nie?”. Bo w wierszach Dalasińskiego nic nie jest dane raz na zawsze – nawet jeśli mówimy o zbliżającym się końcu.
Napięcie między cichą pojedynczością a tym, co na zewnątrz – to z niego wypływa siła tej poezji. Ująłbym to tak: Dalasiński reaguje na Polskę. Nie jest w centrum sporów (tak myślę); woli zdawać relacje z nierównych konfrontacji z ogromem. Jak w Pokarmie, który można czytać jako dalekie echo Polski czy Pod wulkanem Świetlickiego. Końcowe partie utworu:
Tak tak tak proszę państwa należę do państwa
chociaż ono mnie nie chce i chociaż sam nie chcę
państwa niczym urazić Lecz popatrzcie państwo
wciąż należę do państwa mnożę się i dzielę
6.
wciąż należę do państwa Bierzcie mnie & jedzcie
Puenta wiersza wprowadza kolejne spięcie. Ewangeliczna formuła zostaje przepołowiona etką, znakiem graficznym kojarzącym się obecnie – tak to widzę – z nazwami zachodnich marek, z szyldami agencji reklamowych, z taką czy inną konsumpcją. Tym subtelnym (a jednocześnie atrakcyjnie bluźnierczym) chwytem Dalasiński sugeruje pomieszanie sfer sacrum i profanum. Ten sposób postrzegania splotu duchowości i kapitału (naszej nowej wiary w pieniądze, naszej nadziei na zbawienie bogactwem) powraca w tomie kilkakrotnie. Na przykład w parze odbijających się w sobie wzajemnie Księgach pielgrzymstwa
Podwójność świata, jego rozprucie jest – zdaje się – dla poety ważnym problemem. Jego wiersze są często skonstruowane tak, byśmy mieli podane jak na tacy dwa rozwiązania. Które z nich wybierzemy, zależy od nas. Weźmy Pieśń o ojcu:
przy rondzie Herberta,
kiedy chroni się w cieniu
przed sierpniowym słońcem:
na rękach trzyma torbę
pełną puszek z piwem,
jakby kołysał do snu
niemowlę lub psa.
Czy to odbicie ojca zauważa podmiot w mijanym pijaku? Czy może raczej chodzi o to, by za pomocą figury ojca opowiedzieć o czułości, z którą ten człowiek tuli piwny pakiet? Pewnie to drugie, ale wolę zostawić sobie otwartą furtkę. Podwójność rozgrywana jest przez Dalasińskiego nie tylko w ramach całego tekstu. Dzieje się to także na poziomie zdania, pojedynczego zwrotu. Tutaj widać językową sprawność poety, tutaj widać, że jest spadkobiercą Stanisława Barańczaka czy Tymoteusza Karpowicza. Dowodem na to Wszystko gra – tekst zbudowany na fundamencie z wieloznaczności słów i obracania nimi na wszystkie strony. „Wszystko gra i zmylenie” – tu „gra” jest rzeczownikiem, a co za tym idzie synonimem ułudy, nieprawdy, nieszczerości; „wszystko gra i buczy” – teraz mamy czasownik, a więc i potoczny frazeologizm.
Podoba mi się bardzo ta poezja, bo nie da się jej łatwo sprowadzić (zdegradować) do kilku nadrzędnych haseł. Sądzę, że gotowe wzorce interpretacyjne – na przykład polityczne – nie są wystarczające, jeśli chcemy dogłębnie poznać wiersze Dalasińskiego. Trzeba się z nimi mierzyć, tzn. wchodzić w nie po kolei, trochę na ślepo, trochę po omacku. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak zarzut niezrozumiałości. Po pierwsze, nie zawsze trzeba wszystko od razu rozumieć. Po drugie, chodzi mi jedynie o to, że zagubienie, które można chwilami odczuwać, czytając Większe, jest wyjątkowo przyjemne; poeta umie balansować między łatwo przyswajalnym a obcym, między jasnością a niedomówieniem. To starałem się pokazać. Może wyszło. A jeżeli nie?