W czterdziestu wierszach i dwu piosenkach poeta rekonstruuje topografię miasta dzieciństwa, „miasta spod ciemnej gwiazdy” (Piosenka o mieście). Tu kościół, tam szkoła, tu szpital, tam kostnica, tu cmentarz, tam knajpa, tu zamek, tam kaszarnia. Przez miasto przepływa rzeka; czasem okazuje się rzeczułką, czasem wydaje się strumykiem. Za miastem „ogrody przedmieścia”, „kartofliska przedmieścia”, pola, kotlina, nasyp, zbocze, jezioro, las. W tym krajobrazie uwagę zwracają „zwaliska domów” i „ruiny powalonego mostu”, a także mieszające się bezgłośnie „gotycka niemczyzna” i „polska antykwa” (Ciągle tkliwe na fotografiach…). Cóż, akcja liryczna tych wierszy rozgrywa się w czasach dzieciństwa poety, a to upłynęło w mieście, przez które przetoczył się walec wojny, walec historii; w mieście, którego polskiej nazwy poeta z sobie wiadomego tylko powodu nie chciał wymienić i nie wymienił w żadnym z wierszy; tylko na czwartej stronie okładki w odautorskiej nocie: Lēcbargs, Heilsberg, czyli Góra Zbawienia, Lidzbark. Ci, którzy tu mieszkają, nie mieszkali tu od zawsze, skądś przybyli; natomiast ci, którzy tu mieszkali, dokądś wyjechali, a raczej uciekli:
gniewem
niewolników
ze Wschodu,
świętych
koczowników nicości
panów
gwałtu i rzezi
A jednak tę przestrzeń zaludniają zarówno ci, którzy żyją tu dzisiaj, jak i ci, którzy żyli tu wczoraj, ale o nich się nie rozmawia; bo też nie da się rozmawiać o tych, których nigdy się nie poznało i o których w rzeczy samej nic się nie wie. Starsi w tamtych czasach – przypominam: w czasach dzieciństwa poety in spe – zwłaszcza mężczyźni najczęściej „rozmawiali o kobietach i wspominali wojnę” (Wujek przynosił mi bezcenne łuski po nabojach).
Bohaterami mikrokosmosu naszkicowanego przez poetę są przede wszystkim babcia Maria i dziadek Antoni, poza tym ciotka lunatyczka, wujek kawalerzysta, mieszkająca w domku za ogrodem z kozami, kotami i psami pani Chlewicka (to miejscowa wariatka, ale z czasem okaże się oficerem z powstania warszawskiego, wygnańcem ze spalonej stolicy). Rodziców tu nie ma, nie wychowują syna, wnukiem opiekują się dziadkowie; rodzice w tym czasie są gdzieś indziej, zajmują się mniej lub bardziej tajemniczymi sprawami.
Wszystko to, co się rozgrywa w wierszu, rozgrywa się w czasie przeszłym, ale rozgrywa się ciągle na nowo, nieustannie, żyje bowiem w pamięci, żyje w wyobraźni. Z tym że poeta nie ucieka do przeszłości, lecz przed przeszłością. Ale przed przeszłością nie da się uciec. Trzeba ją jednak sobie samemu opowiedzieć, objaśnić, wytłumaczyć, aby móc ją wreszcie zaakceptować, pogodzić się z nią, żyć z nią i pomimo niej. W efekcie, opowiadając sobie i nam swoje dzieciństwo, poeta odsłania „blizny dzieciństwa, co szukało wytchnienia od siebie” (Ściek, pieniąc się, gnojąc…). Rany zabliźnione nie bolą, raczej swędzą, świerzbią, ból odzywa się w nich raz na jakiś czas; tym samym rany, mimo że zabliźnione, nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Wizja tego świata – tego przeżytego i zapamiętanego boleśnie świata – okazuje się katastroficzna i apokaliptyczna, bo takie właśnie są liryczne ewokacje Mikołejki. Jego bohater przeżył własną śmierć, umarł, lecz na szczęście lub na nieszczęście dopadł go „brudny blask zmartwychwstania” (Kiedyś umarłem…); żyje, ale coraz częściej nawiedzają go „cienie zmarłych przyjaciół” (Dym ognisk…). To, że pomrzemy, każdy bez wyjątku, wiedział od dawna, poniekąd od zawsze, wszak już jako dziecko pojął, że w każdym istnieniu „płonie […] drzazga śmierci” (Był to czas jeżyn), zresztą nie tylko przecież on słyszy od dziecka przenikający świat i wszechświat „brudny krzyk śmierci” (Świnie, uważając bardzo na szpicli, bito nad ranem). Nie ma więc w tym żadnej przesady, gdy poeta twierdzi, że żył wówczas „w przedpieklu” (Zaprzężony w jarzmo małego pługa…).
rwała brzegi i pulsowała wirami,
tłoczyła brunatne wody w ślepą dal,
niosła w łonie poronne kształty i muł.
ostre, podłużne muszle,
ułomki drzew i odór ścieków,
trupy zwierząt, a czasem i ludzi
Nawet chłopięce zabawy rozgrywają się na cienkiej, bywa, że niewidzialnej, granicy między życiem i śmiercią: bijatyka z rówieśnikami z cygańskiego taboru – nie dość, że było ich więcej, to na domiar złego „nie znali chyba granic” (Tak jakoś wiosną), ryzykowne pokonywanie jeziora z jednego brzegu na drugi – gdy płynie się ostatkiem sił „rozgarniając wodę / jak śmierć” (Chłodny krzemień jeziora ciął). Ale też w tych zabawach, ale także występkach bohater doznał pierwszego szczęścia, jakie dało mu właśnie poczucie wspólnoty i pokoleniowości; a poza tym wiary, że w przyszłości będzie się góry przenosić, jak w wierszu Piliśmy wprost z butelki: bo i co z tego, że „ponad wodą burą i gęstą, / nieczułą jak Anioł Pana”, skoro wino „płynęło w nas jak aksamit, / igrało z nami jak perła Wschodu”; albo jak w wierszu Niebo jasno płonęło nad nami, gdy w pewnej chwili olśniło go, że jesteśmy „bezcieleśni, skazani tego lata na wieczność”.
w nieuważnych, pobladłych palcach.
Sączy się jeszcze światło,
dopala ogarek.
To także on nieco wcześniej w wierszu Dziadek Antoni i babcia Maria są już w niebie nie bez zdziwienia konstatuje: „pokończyłem szkoły, / przeżyłem niemało lat, / a moje rany porosła pajęczyna blizn”; tym samym przeszłością okazuje się nie tylko dzieciństwo i młodość „górna i durna”, ale także dojrzałość, czyli „wiek męski, wiek klęski”. Podmiot konfrontuje się z coraz bardziej oczywistą starością. Wydaje mu się, że widzi koniec drogi. Pewnie dlatego coraz częściej ogląda się za siebie. Próbuje zrozumieć siebie sprzed lat; siebie i swój – ale nie ten, lecz tamten – świat.
Opowiadając tamten świat, posługuje się – co oczywiste – słowami i tylko słowami. Im właśnie poświęca wiersz zaczynający się stwierdzeniem bezsilności: „Słowa są odporne na tamte uderzenia / losu”. Słowa żyją własnym życiem, są nieposłuszne woli poety, „odmawiają / współpracy”, nie poddają się jego woli. Wypowiedziane i zapisane zdają się – paradoksalnie – znaczyć co innego niż wtedy, gdy były zaledwie pomyślane. Ale to jednak w nich i tylko w nich powstaje, rodzi się poezja. Stąd głęboka wiara Zbigniewa Mikołejki w metaforę, w zaklęcie. Poeta zaklina świat, nie przeklina, lecz zaklina: świat, którego nie ma, który będzie zawsze, do samego końca.