Na imię miał Ryszard, a Brunem ktoś go nazwał w szkole. Po paru dniach przeżywania wściekłości nagle jednak przekonał się do tego nazwania i przy nim został. Słyszałem o Brunie grubo przed 1969 rokiem, a dowiedziałem się, że istnieje na pewno, gdy zobaczyłem go w klubie „Hybrydy” przy Mokotowskiej w Warszawie. Odbywał się tam konkurs poetycki zorganizowany przez Orientację Poetycką Hybrydy. Siedziałem na twardym krześle obok Edwarda Stachury i Andrzeja Babińskiego, który po chwili wstał, a Marysia Wasilewska, moja koleżanka ze studiów lekarskich, która mnie na tę Mokotowską zaciągnęła, korzystając z luki powstałej między mną a Stachurą, z tylnego rzędu krzeseł wsunęła głowę, wcisnęła do ręki książkę i zażądała, żebym dał mu do podpisu tom Dużo ognia („Dla Marii od Stachury Edwarda”). Sama nie miała śmiałości, dla niej zbiór ten był „sufitem niebios”, jak to określiła, a Edek pewnie kandydatem na świętego, tak jej zdaniem odmienił poetycką polszczyznę. Siedząca obok kobieta, nie czując, że jest wśród ludzi, kiwnęła nagle głową z aprobatą i odpowiedziała głośno jakiejś swojej myśli: „Zgadzam się, to jest nowe”. Nagle oprzytomniała i zakryła ręką usta, a Stachura, podpisując tomik dla Marysi, życzliwie się uśmiechnął.
Poza salą zrobił się rumor. Babiński bowiem wyszedł na korytarz i bełkotliwym głosem głośno się z kimś kłócił, nie bacząc na powagę imprezy. Awantura była coraz głośniejsza. Wtedy zza kolumny, podpierającej przejście do salki barowej, wpadł między widzów Bruno. Tam waliły się jakieś mury sporu, a ten spokojnie przeszedł do stolika, przy którym brylował i monosylabami zabawiał publiczność Jerzy Leszin-Koperski, jednocześnie niejasno dyskutując z Jarkiem Markiewiczem o czymś, o czym wiedzieli tylko oni. Tadeusz Mocarski z kamienną twarzą i zmrużonymi oczami ruchem głowy wskazał przejście na podest. Andrzej Szmidt, poeta już znany jako autor wiersza Taki pejzaż, z którego w piosence Zygmunta Koniecznego skorzystała Ewa Demarczyk, najpierw kulił się w kącie sali, a teraz wiotko wyprostował swą wysoką postać i przeglądając luzem zebrane kartki, gotował się do wygłoszenia referatu, znacznie wyprzedzając ustalony w zaproszeniach porządek dnia.
Oczy zebranych skupiły się na Szmidcie, ale sytuację momentalnie przebudował Bruno.
Jednym szerokim gestem wyciszył dyskusję prowadzących spotkanie i zagadał po swojemu, grasejując, troszkę sepleniąc, połykając sylaby, ale świetnie akcentując słowa we frazach. Wskoczył na stopień scenki i wyjął pustą kartkę. Rozprostował, pokazał, że jest czysta. A był to wiersz. Wiersz mówiony z pamięci tak, że czuliśmy gotującą się wyobraźnię, wrzącą intencję. Czysty sens, zrozumiałe emocje i gry językowe, skomplikowany, melodyjny wywód, przełamywany w tak niespodziewanych momentach, że sala zamierała, a krzyków z bocznej salki jakby już nie było słychać. Bruno skończył i się zsunął między krzesła, niemal padając twarzą na parkiet, oparł się na łokciach, Babiński zaś na chwiejnych nogach wrócił z sąsiedniego pomieszczenia i coś krzyknął. Sala była oburzona. W jego ruchach i chrząkaniu było coś, co magnetycznie przykuwało uwagę i zarazem budziło niechęć. Jako laureat jednej z nagród właśnie celebrowanego konkursu wszedł teraz przed zgromadzonych na miejsce po Brunie i odczytał przez zęby tekst swojego utworu, chwiejąc się w kolanach. Tłum był coraz bardziej zdenerwowany, bo nikt niczego nie zrozumiał, ale wtedy Edek Stachura wyrwał się z widowni i wystąpił w obronie. Powiedział w kilku mocnych słowach o tragedii poety. Każdego poety, gdyż każdy, kto poetą jest, sam siebie swoją własną poezją zabija. Stachura zrobił to w tak prosty sposób, że ludzie z krańca wściekłości wpadli w kraniec zachwytu. Tylko jedna drobna, ubrana na biało mieszczanka nie pojęła i zabrała się do wychodzenia, klnąc śmiesznie pod nosem. Zanim całkiem znikła, zdążyła powiedzieć: „A ja bym temu Babulskiemu nakopała w portki”. „Babińskiemu” – ktoś ją poprawił, więc się odcięła: „Tym gorzej dla niego”.
Bruno odzyskał pozycję pionową i w czasie buntu przeciw Babińskiemu stał z boku estradki, wymachując ręką na znak, że się zgadza, szczególnie ze Stachurą. „Mój druh” – oznajmił.
Aż nastąpiła kulminacja wieczoru. Edward Stachura ponownie wszedł na scenkę, usiadł na wysokim, czarnym krzesełku barowym i z największym spokojem przeczytał minipoemat Flinta, krótszy niż w później drukowanej wersji, to znaczy bez długiego wstępu napisanego prozą. Zastąpił ten fragment jednozdaniowym streszczeniem. Mimo to całość była jasna i zrozumiała.
Flinta. Wiersz o ucieczce z miasta, z twierdzy, wiosną 1917, z brutalnego świata stworzonego przez poetę w sennych wyobrażeniach ze strzępów wiedzy historycznej, z celi do świata ratunku, stworzonego przez siebie lub wybranego dla siebie, w którym można się uspokoić i odetchnąć pełną piersią (i „wy” razem z poetą też). Wiersz dynamiczny, brzmiący niczym program życiowy, w podtekście antysystemowy, przeciwreżymowy, choć ani słowa w nim, o który reżym chodzi, choć jedno słowo, które sugeruje, że chodzi o reżym sowiecki, wszak „1917” jest słowem wielce znaczącym; wiersz o wyzwalaniu siebie przez osobę dramatu w biegu po dachach kamienic ku barykadom; jednak brzmiący jakby był niedokończony, niedopracowany, z niewytłumaczonym tytułem, niczym potok słów napisany w chybotliwym autobusie, zanim ten zamrze przy chodniku.
Nic bardziej fałszywego. To jest ten przypadek, że to jest rozchwiane. To ta sytuacja, w której głupieją najlepsi znawcy poezji, tacy, którzy idąc śladem poglądów Ziemowita Fedeckiego, są gotowi uznać piosenki Steda za pomyłkę artystyczną, za słabe i niegodne powielania. Zapomnieli, że tekst piosenki nie jest poezją, że to inny gatunek, który ma odrębne zasady semantyczne, strukturalne i dźwiękowe, i Stachura wiedział o tym lepiej niż oni. Że pisząc tekst piosenki, trzeba myśleć zupełnie inaczej, niż myśli poeta (niektórzy poeci tak potrafią, dlatego piszą genialne piosenki; ale potrafią też niektórzy niepoeci). To samo z wierszami. Świat jest odczłowieczony, dlatego wielu nie rozumie ani nie akceptuje nut sentymentalnych w Przystępuję do ciebie czy Po ogrodzie niech hula szarańcza. Nut koniecznych, chwytających za serce i mózg, ale dla niektórych – ogłupiających. Tak głupio usłyszeli w Paryżu i gdzie indziej, kiedy burzliwy maj 1968 wszystko poprzewracał do góry nogami i funkcję kołysania mózgu przekazał narkotykom. Ale ciekawe: już w prozie Stachury to im się podobało i podoba do dziś. Ludzie, wróćcie do siebie, do uczuć, do prostych odruchów, jakże ludzkich i potrzebnych, abyśmy się nie stawali drapieżnikami! (W tym miejscu niniejszego tekstu wymieniłem plejadę nazwisk, ale osoby te jeszcze żyją, więc wykreśliłem, bo wciąż mają szansę się nawrócić).
Ci, co dzisiaj lekceważą Flintę, zapominają, że to odrębny gatunek, Stachurowy, niczyj więcej i taki rozwichrzony ma pozostać po wsze czasy. Ten wiersz ma swoją właściwość, a przez pozorną formalną niedoskonałość (tak jak fizycznie oszalała jest każda z pozoru prostolinijna ucieczka) wyzwala emocje, których bez rozwichrzenia pod żadnym pozorem by nie było. Silnie uderza w sumienia oportunistów. Niech ktoś poda jakieś choćby pojedyncze, a prawdziwe argumenty przeciwko piosenkom Stachury i przeciwko Flincie. Zawsze słyszę lub czytam: słabe. Ale nie dowiaduję się, dlaczego autor takiej opinii tak twierdzi. Nie potrafi uzasadnić, bo on czuje w sercu coś tam swojego, do czego się przyzwyczaił, a co nie pozwala mu na umysłowy kontakt z nowym lub innym. Tylko że to emocja, odczucie bez pokrycia, nie myśl doskonała. Jeżeli piszesz, że coś jest słabe, to dodaj, że tak ci się wydaje, że tak ci dyktuje serce, i nie udawaj, że to wyszło z rozumu, analizy, syntezy, porównania, koncepcji, teorii, tezy.
Kiedy zapadła cisza, siedzący w pobliżu Krzysztof Mrozowski (1943–2017), przejęty wizją pokonywania niewoli, i w ogóle podjęciem tej kwestii w wierszu wypowiadanym w PRL-u publicznie, nachylił się ku mnie, objął za szyję i szepnął z zachwytem, tak żeby wszyscy słyszeli: „Słyszałeś, jak ten facet nabroił? To niebywałe!”. Stachura przez chwilę szukał wzrokiem, kto to powiedział, ale Mroza już nie było, gdyż jak podejrzewam, poszedł myśleć o Flincie gdzieś w samotności, bo w tamtych dniach podobnego impulsu bardzo potrzebował. A może już układał replikę pogłębiającą?
Cztery lata później, 15 maja 1973 roku, jechałem do wojska. Spoglądałem na wezwanie z sowiecka zwane pawiestką, czyli na nakaz stawienia się w miejscu docelowym, i na dołączony papier zwalniający od opłat kolejowo-pekaesowych, i widziałem zamiast nazwy miasta imię: Ryszard Milczewski-Bruno. W Wojskowej Komendzie Rejonowej (WKR) na Mokotowie, która ów papier wystawiła, znaczyło to jednak: Grudziądz. Oni o żadnym Brunie nie słyszeli. „Ale usłyszą” – myślałem.
Po pożegnaniu żony i córeczki oraz kolegów lekarzy i koleżanek pielęgniarek w oddziale chorób wewnętrznych Szpitala Wolskiego w Warszawie ruszyłem więc autostopem na wygnanie. Nie miałem zamiaru korzystać z państwowych środków wywożenia ludzi. Czułem się zesłany i chciałem się czuć nieszczęśliwy, pognębiony. Jechałem na gapę, ciężarówkami, samochodami dostawczymi, śpiąc w nocy pod przydrożnymi krzakami. Bo próbowano mnie zastraszać. Przed wyjazdem wezwano na rozmowę do centrali Wojskowej Służby Wewnętrznej (WSW) i zapytano wprost, czy wiem, za co idę do wojska. Odparłem, że do wojska nie idzie się za coś, tylko z miłości do Ojczyzny. Oficer ze złości się zaczerwienił, ale nie wydał żadnego dźwięku. Po chwili odzyskał rezon. Orzekł, że jeszcze poznam, co to jest ojczyzna, gdyż za jaką karę idę w kamasze, to on ma czarno na białym w papierach i w wolnej chwili precyzyjnie sobie to przeczyta.
Istotnie, mógł takie papiery mieć, gdyż przewinień miałem sporo, poczynając od ojca w Armii Krajowej, na plakatowych akcjach antysowieckich skończywszy; od wypowiedzi na spotkaniach literackich na wspomaganiu tajnej drukarni skończywszy. Dziś wiem, że jeden z drukarzy, Piotrek S., mój kolega z podstawówki, z którym przez cztery lata siedziałem w jednej ławce, był wieloletnim donosicielem bezpieki, o wszystkim im pisał, nieudolnie tworzył moje dossier. Moim zdaniem donosy Piotrka nie miały znaczenia zasadniczego. Znaczenie miało co innego. W rzeczywistości karę miałem odbywać z zemsty osobistej.
Przyczyną była sprzeczka słowno-ręczna ze świeżo upieczonym teściem mojego przyjaciela Janka Śpiewaka, syna Jana Śpiewaka i Anny Kamieńskiej, brata Pawła, o piątej nad ranem na weselu w podwarszawskiej willi, gdzieś w okolicach Powsina. Teść Janka był wpływowym generałem, ale rozumu nie miał za grosz i wdał się w przykry spór z młodziutkim poetą i lekarzem ze Szpitala Wolskiego w Warszawie. W sumie nic mu się śmiertelnego nie stało, był mocno napity, nic nie bolało, ale odczuł ogromne upokorzenie. Wiekopomne. Ryczał jak zarzynany. Jak to żołnierz – nigdy nie przyznał się do porażki. Jednak jak to komunista obmyślił rewanż, który miał przekręcić moje życie, i to o trzysta sześćdziesiąt stopni. Albo i pięćset.
Miałem do wyboru Modlin lub Grudziądz, jedno miejsce gorsze od drugiego ze względu na skomplikowany dojazd. Szczególnie obawiałem się Modlina, który wydawał mi się wyspą odciętą od świata, taką małą polską syberią (choć w pobliżu Warszawy). Ponieważ inny delikwent, mianowicie kolega doktor Mirosław X. (taki sam przeznaczony na odstrzał jak ja, też prawdopodobnie z przybrudzoną kartą życiorysu), wyskoczył z gwałtowną prośbą o przydział do Modlina, natychmiast zgodziłem się na Grudziądz, miasto słynące z Wisły, Bruna, postoju ciała Juliusza Słowackiego (kiedy płynęło na Wawel 22 czerwca 1927 roku), dziesiątków pułków rozmaitego sortu, wsi wojskowej Grupa, raków w zakolach porzecznych i długodystansowca Bronisława Malinowskiego (czwarte miejsce na trzy kilometry z przeszkodami na igrzyskach w Monachium), którego mylono z równie słynnym, ale specjalistą od życia seksualnego dzikich, też znad Wisły, ale krakowskiej.
Potem się okazało, że Grudziądz da się kochać także za więzienie dla kobiet, które codziennie mogłem oglądać z okna mojego pokoju. Właśnie w tym więzieniu w 1974 roku Edward Stachura miał spotkanie autorskie i poniósł sromotną klęskę. Słuchaczki nie chciały go słuchać. Chciały go mieć. Umalowały się i uczesały. Przyniosły z sobą na salę konferencyjną narzędzia do zabawy w doktora, w tym masturbatory wykonane z pończoch wymodelowanych po wypełnieniu gotowanym pęczakiem i ususzeniu do stanu półtwardości. Kilka pań dla niepoznaki machało polskimi flagami umieszczonymi na patyczkach po lizakach, jedna miała w ręku biblioteczny tomik poety. Wyciągały po Steda łapy, wzywały, wyzywały, nawoływały, szczekliwie komentowały, rwały się z pazurami i gdyby nie straże, byłyby go w końcu zjadły. Wyrażały się wprost jasnymi słowy na „k”, „p”, „s” i „d”. Czuł się niczym zgwałcony, tak w każdym razie mówił, ale nie jestem pewien, czy nie było w tym trochę kokieterii. Mimo wszystko przez trzy dni był po tym chory. Wstawał wcześnie rano, zanim wyszedłem do pracy, i bez kęsa chleba, o jednej szklance wody aż do mojego powrotu spędzał czas na rozważaniach, po czym kładł się spać. Powiedział wtedy znamienne słowa: „Wszystko jest poezja z wyjątkiem tych chwil, kiedy nam się tak wydaje”. Zapisałem je sobie, przydały się w czerwcu 1978 roku.
Tak czy inaczej działo się to później, w pierwszej połowie 1974 roku. Tymczasem na wiosnę roku 1973 wysiadłem z przygodnej ciężarówki gdzieś pośrodku Grudziądza, a miasto to wydawało mi się długie i kręte jak kiszka, z osiową ulicą Świerczewskiego, którą jeździł jednotorowy tramwaj z mijankami, i mając plecaczek w jednym ręku, torbę z ręcznikiem w drugiej, zapytałem pierwszą osobę na ulicy o Bruna. Pokazano mi palcem wysoki blok i wyrecytowano adres: Kalinkowa 55, numer mieszkania 10. Tam też poszedłem. Zastałem ładną, postawną kobietę w moim wieku, czyli Irenę, i dwoje dzieci, czyli jak się później dowiedziałem: Sławka i Anię. Powitała mnie niechętnie, z nutką wrogości, widać nie lubiła tych nieznajomych, którzy zaglądają z Polski do męża.
Zabrałem się więc do jednostki wojskowej numer 4512 (za kryptonimem tym krył się grudziądzki pułk drogowo-mostowy, podlegający dywizji modlińskiej), gdzie w błyskawicznym tempie przebrano mnie za oficera Wojska Polskiego, lekarza pułku w służbie okresowej, podległego starszemu lekarzowi pułku porucznikowi Grzegorzowi Grandemu, który miał nade mną tę zasadniczą przewagę, że studiował medycynę w łódzkiej szkole wojskowej, a nie w cywilnej, i to warszawskiej, co w czasie mojego pobytu w tym przybytku wielokrotnie łaskawie oznajmiał dowódca pułku, kiedy tylko miał przypływ nienawiści do mnie. Na pewno był też instruowany przez gumowe ucho, który z kolei był instruowany przez Warszawę, i tak dalej. Smród idzie za człowiekiem. Dowódca przestał wygadywać takie rzeczy, kiedy mu wspomniałem, że byłoby świetnie, gdyby sobie częściej robił badanie elektrokardiograficzne ze względu na wątpliwy kształt załamków
Mimo poczucia krzywdy od samego początku pobytu rozumiałem więc, że wykształcenie i umiejętności dają mi pewną przewagę nad żołnierzami z poboru lub awansu, przede wszystkim zaś nad pułkownikami bez wykształcenia wyższego i strasznymi sierżantami, powszechnie zwanymi zlewami. Z poezją, prozą, pracami dla radia i miłością do teatru wolałem się jednak nie wychylać. To mogłoby mi wręcz zaszkodzić. Wystarczyło, że artystą w Grudziądzu jest Bruno, a obok niego jeszcze parę innych osób z wyobraźnią i etykietką persony dziwacznej.
W mundurze byłem na Kalinkowej 55 dwa dni później w południe. Gwiazdki na pagonach wzbudziły nieco więcej zaufania, Irena była już milsza, ale Bruna nie zastałem. Wyjechał „w Polskę”, jak powiedziała. Można by dodać: „w Polskę alkoholskę”. To była ładna i bystra osoba. Jeszcze parę słów i w tył zwrot. Nie wiadomo, kiedy Ryszard wróci, gdyż „mąż nikogo nie informuje”.
Dzięki przyjaznym koleżankom pielęgniarkom z Izby Chorych, wchodzącej w skład Pułkowego Punktu Medycznego, szczególnie Bogusi Rubach, wynająłem maleńkie poddasze cztery metry na dwa i pół, bez wody i kanalizacji, ale tanie i z pewnym zapasem węgla. Wpłaciłem też właścicielom za cały rok 1973 i do końca czerwca 1974 roku. Z jednostki pobrałem koce, poduszki, pościel, ŁP nr 1 (łóżko polowe wzór numer jeden), dwa materace (jeden na łóżko, drugi pod łóżko – to było genialne pociągnięcie ze względu na przyszłych gości), w pobliskim sklepie kupiłem wiadro, miednicę, grzałkę, żarówki, drwa i podpałki do piecyka zwanego kozą, i tym podobne wyposażenie, a na ścianie nad drzwiami naprawiłem kołchoźnik, przez właścicielkę budynku zwany kukuruźnikiem, który, jeśli się go włączyło prztyczkiem potencjometru, nadawał program pierwszy Polskiego Radia, rzecz bardzo cenną, gdyż nie miałem zegarka, bo mnie ktoś okradł (dobrze, że nie zabił), kiedy pewnego dnia, a właściwie pewnej nocy, północy, po północy, w pijanym widzie zasnąłem na przystanku Państwowej Komunikacji Samochodowej (PKS).
Była wiosna dziwaczna, niemajowy maj. Nagle spadł deszcz, a potem chwycił ostry mróz. Ślizgawka w całym mieście spowodowała złamanie dwudziestu miednic i trzech kręgosłupów. Chwilami trzeba było iść na kolanach albo czołgać się na brzuchu. U Bruna zostawiłem kartkę z adresem: „Doślizgaj się na Nadgórną 5, nad brzegiem Wisły, u szczytu szczytowego spichrza, na wprost bramy więziennej”. Liczyłem na to, że gdzieś może czytał moje pojedynczo wówczas drukowane wierszyki, albo słyszał w radiu słuchowisko, i otarł się o moje imię, a wobec tego odezwie się jak do znajomego… Znajomego poety… Poeci się skrzykują przecież na całym świecie. Rozpoznają się w tłumie po tym, że są poetami. Tak, kto nie jest poetą, ten tego nie zrozumie, ale to prawda.
Nowi koledzy wojskowi przyglądali mi się podejrzliwie, bo wojskowi się bez munduru nie rozpoznają, a ja najczęściej właśnie byłem ubrany po cywilnemu jeszcze. Pistoletu też jeszcze z magazynu nie pobrałem. Wpadłem jednak na pomysł, żeby się wkupić tym, czym zwykle się ludzie wkupują, aby z góry nie wyrokowano, że kapuję. Wynająłem salę w kantynie, nabyłem wódkę i zakąski i zaprosiłem z jednostki kogo się dało. Przyszedł nawet dowódca, trunki piechotą nie chodzą, warto skosztować. Udawał, że nie pije, ale w pewnym momencie odwrócony tyłem do mnie nie wytrzymał i wychylił pół szklanki. Potem drugie pół, i tak już poszło. Zaprzyjaźniłem się przede wszystkim z wędkarzami. Po paru kielichach już trzech chciało mi pożyczyć sprzęt.
Pewnej środy mocno zawiany wracałem o północy z czapką wojskową obróconą daszkiem na kark i dużym szumem w uszach. Nie wiadomo, jak wlazłem na pięterko do mojej dziupli. Zastałem w szparze drzwi bilet tramwajowy z napisem: „Poeto całkiem, całkiem do rzeczy! byłem, Brunek! i będę, Brunek!”. Więc był! Wrócił z wojaży. Natychmiast oprzytomniałem. Oto słynny, wspaniały poeta osobiście raczył odwiedzić mnie na Nadgórnej, sam się pofatygował! Wylałem dzbanek wody na łeb, do rana nie spałem, zrzuciłem gabardynowe zielone odzienie, wskoczyłem w normalne i popędziłem na Kalinkową. Czekał na mnie. Siódma rano. Miał na sobie podniszczony podkoszulek i nowiutkie wełniane spodnie, poznał z żoną i dziećmi, Sławkiem i Anią, która ledwie jeszcze mówiła. Najpierw zapytał, czy mam z sobą wodę sodową. „Nie, ale skoczę do sklepu”. Skoczyłem. Bruno wypił dwie butelki bąbelków duszkiem, ale potem rozmowa była krótka:
„Musimy się spotkać u ciebie – rzekł – bo trzeba pogadać”.
Jeszcze nie wiedziałem o czym, ale już wiedziałem, że będziemy rozmawiać długo. Raczej nie przy żonie. Nie przy dzieciach. Potem, kiedy już spokojnie wracałem do siebie, uprzytomniłem sobie, że od razu mówiłem do niego „Bruno”, a on do mnie jeszcze szybciej „Piotrek”. Szum w głowie był potężny, i to nie od wódki, ale człowiek w dwudziestym ósmym roku życia mógł wiele znieść bez szwanku. Nie spałem tej nocy, ale w niedzielę odrobiłem, śpiąc czternaście godzin ciągiem. Uświadomiłem sobie, że swego czasu przeczytałem w „Miesięczniku Literackim”, że Stachura często nie sypiał po czterdzieści parę, jak ja na dyżurach, to znaczy „przestępczo niszczył siebie”. Jedna noc nieprzespana – dwa miesiące życia mniej. Podobno; nie wiem, kto i jak to wyliczył, ale tak piszą w podręcznikach. Jakaś bzdura, bo człowiek ma fenomenalne zdolności regeneracyjne.
Na początku codziennie byłem wzywany, jak to określano, na rozmówki do grudziądzkiego WSW, a w rzeczywistości na regularne przesłuchania. To było łatwe. Kiedy byłem chłopcem, ojciec uczył mnie, jak zeznawać, nic nie zeznając i nie dawać się złapać na podstępnych wynurzeniach. Nie mogłem udawać idioty, przecież miałem niezłe wykształcenie i pewne sukcesy literackie, zwłaszcza poetyckie i radiowe, ale mogłem bujnie opowiadać o niczym. Tak też robiłem. Co to jest „nic” w opowiadaniu, łatwo można zrozumieć, czytając wiersze grafomanów i felietony politruków. Grafoman, jak widać, też jest potrzebny, można się od niego wiele nauczyć. Za stuprocentowego grafomana uważałem na przykład Władysława Machejka, redaktora naczelnego „Życia Literackiego”, a także Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, mimo że napisał chwytającą za gardło (może dzięki melodii Andrzeja Panufnika) pieśń powstańczą Warszawskie dzieci, i chociażby Mariana Piechala, który nie napisał chyba ani jednego tekstu na poziomie drukowalności, a był noszony przez władzę na rękach.
Tak, to były wzory godne naśladowania w czasie przesłuchań. Gumowe ucho, to znaczy kapitan z Wojskowej Służby Wewnętrznej, swego rodzaju bezpieki, zawsze ten sam, w okularkach i z wąskim wąsikiem, dość szybko zrozumiał, że ode mnie będzie słyszał wyłącznie banały, ogólniki i bzdury ideologiczne. Wizyty u niego były coraz krótsze. Pięciokrotnie pytał mnie, czy znam Włodzimierza Antkowiaka, a ja błądziłem wyobraźnią tak bardzo i opowiadałem takie idiotyzmy, że facet uwierzył, że znam, ale nic nie powiem. Nie znałem, ale w końcu zapytałem o to Bruna i okazało się, że Antkowiak jest znaną postacią poetycką Grudziądza i ma awanturniczą przeszłość z czasów obowiązkowej służby wojskowej, zamiast włosów nosi perukę, bo ma jakieś zmiany skórne na czaszce, pisuje niezłe wiersze, jest niezwykle chybotliwy emocjonalnie i można z nim gadać, ale nie da się na niego liczyć. Na kolejnym przesłuchaniu oświadczyłem kapitanowi, że powiem mu, czy znam Antkowiaka, jeśli WSW zaprzestanie rewizji w moim pokoju przy Nagórnej 5 w czasie, kiedy mnie tam nie ma. Obiecał, że wyda takie polecenie, ale był ciekaw, skąd o tych rewizjach wiem. Uśmiechnąłem się sardonicznie. I to było dobre pociągnięcie. Uznał mnie za wszechwiedzącego? Na to wyglądało. Nie przyszło mu do głowy, że w szparę drzwi wkładałem zapałkę, a w maszynie do pisania luźną kartką zasłaniałem kawałek tekstu wkręconego na wałku tak, że było widać tylko jedno słowo. Codziennie po moim powrocie z pracy albo po biesiadzie w knajpie zapałka leżała na podłodze obok progu, a w maszynie do pisania zawsze było odsłoniętych więcej słów. Same się nie odsłoniły. Pewnego razu, kiedy mieszkał u mnie Stachura, wrzasnąłem na kapitana, że agenci jego bezpieki budzą mojego gościa. Zmrużył tylko psie ślepia, przetarł okulary i udał, że tego nie słyszy. Nie wiem, co o mnie napisał w raporcie, ale już nigdy na żadne rozmowy mnie nie wezwał. Gumowe ucho grzecznie się tylko kłaniał, kiedy na niego wpadałem w kantynie, kinie albo sklepie, ale rewizji nie zaniechano aż do mojego wyjazdu z Grudziądza. Sprawdzano tylko, czy ktoś u mnie nie mieszka.
Musiałem wreszcie poznać Włodka Antkowiaka. Przyszedł pewnego dnia z Brunem. Jako lekarz fizjonomista wyćwiczony w rozpoznawaniu chorób, faktów i osób stwierdziłem, że Brunowa charakterystyka tego poety jest idealnie trafna. Włodek zaczął bywać u mnie, nieraz umawialiśmy się pod jego domem przy ul. Fortecznej albo przy stróżówce mojego pułku, naprzeciwko znajdującego się tam szpitala wojskowego. W czasie jednego ze spotkań powiedział, że koresponduje ze Stedem. „Wiesz, Sted, czyli St‑achura Ed‑ward” – pochwalił się, że wie, skąd się wziął rzekomy pseudonim. Ja to wiedziałem od dawna, ale co mu miałem psuć humor, niech myśli, że to on odkrył tajemnice rzekomego pseudonimu.
„Tak mówią do niego ci, którzy sądzą, że jest ich przyjacielem” – zachichotał.
A korespondencja była ciekawostkowa, to znaczy pełna interesujących drobiazgów. Pozornie bez znaczenia, a jakże owocna wtedy i w przyszłości. Najpierw napisał do niego coś obraźliwego, żeby pobudzić odbiorcę, a ponieważ Edek niespodziewanie odpisał, Włodek pociągnął listowną znajomość tak dobrze, że udało mu się go namówić na przyjazd do Grudziądza. Jedynym problemem była potrzeba zorganizowania miejsca pobytu. W mieszkaniu Antkowiaka przy Fortecznej z jakichś przyczyn było to niemożliwe, być może nie zgadzała się na to rodzina Włodka. Hotel i inne przybytki tego rodzaju nie wchodziły w rachubę ze względu na szczupłość naszych finansów, ale gdybyś… – tu Antkowiak wykonał świetny manewr perswazyjny – gdybym to ja, poeta Müldner, obiecał, że wezmę poetę Steda pod dach, dam spanie i zupę, toby była szansa, że przyjedzie. I tym mnie złapał.
Luty, połowa miesiąca. Po koszmarnym poligonie nad jeziorem Drawsko. Mróz ponad trzydzieści stopni Celsjusza, spanie w namiotach. W nocy nastąpił wybuch niezabezpieczonej rakiety sowieckiej, przy której manipulował jakiś ruski idiota. Zginęło wielu ludzi, w tym moich z Pułkowego Punktu Medycznego. Uratowało mnie to, że nie mogłem spać i wyszedłem z namiotu, żeby zapalić papierosa. Oparłem się o drzewo. Od podmuchu sosna się złamała, ale ja przeżyłem. Straciłem słuch, krew mi się lała z uszu, nosa i ust. Czołg przejechał dwóch żołnierzy, jak spali w krzakach (pewnie pijani). O świcie na zakręcie szosy niedaleko obozu naszego pułku przewróciła się ciężarówka z cegłami, przeładowana, a czterech żołnierzy, którzy jechali na wierzchu, na tych cholernych cegłach, zginęło pod ciężarem ładunku. Po co komu na ćwiczeniach armijnych cegły? Wszystko się działo w ciągu jednej nocy, wszystko na tych piekielnych ćwiczeniach, przygotowujących do wojny z Zachodem.
Koniec lutego. Stachura. Po dwóch tygodniach, licząc od poligonu i pobytu na laryngologii w szpitalu, kiedy słyszałem już odrobinkę lepiej, zastałem kartkę wsuniętą pod drzwi, a na niej napis wołami pismem Antkowiaka:
Materac pod łóżkiem… Tak, to był strzał w dziesiątkę. Strzał, jak w głowę, jak w ucho. Przestałem lubić słowo „strzał”. Kupiłem dwie flaszki dobrego wina, jajka i parówki. Kiedy pojawił się Edek z Włodkiem, wszystko miałem gotowe, z prześcieradłami, kocami, ręcznikami. Ja miałem spać na materacu podłogowym, on łóżkowym. Od ósmej do szesnastej miałem być w wojsku, a to był idealny czas dla piszącego, cały dzień roboczy, jak dla wołu. Rozmawialiśmy do szóstej.
„Słyszysz całkiem dobrze” – pochwalił mnie, zapominając, że w tak maleńkim pokoiku wszystko słyszy się całym ciałem i uszy są niepotrzebne. Spał do wieczora.
Pewnego dnia przyszedł po mnie do jednostki wojskowej z paczką herbaty Yunnan (wówczas najlepszej na rynku, a były jeszcze dwie: fatalna Madras i sianowata Assam) i kilkoma wierszami w kieszeni. Ja miałem już kupioną w pobliskim sklepie maszynkę elektryczną i dwa kubki porcelanowe, idealne do kawy, herbaty i wina. Zrobiliśmy sobie pyszną zupę pomidorową z proszku i do chleba jajecznicę z dziesięciu jaj. Prawdziwa wyżerka.
Opowiadał o ostatnich tygodniach swoich wojaży po województwie (wtedy bydgoskim) i o najbliższej rodzinie. Wtedy też, po przeniesieniu się z Nadgórnej do „Centralnej”, a stamtąd do „Polonii”, usłyszałem kilkanaście następnych najbliższych mu nazwisk. Do dziś utrzymuję z tymi ludźmi przynajmniej listowny kontakt, chyba że niektórzy, jak na przykład Edek Stachura, Janek Czopik‑Leżachowski, Rafał Wojaczek, Krzysztof Nowicki, już nie żyją. Wszystkie możliwe życiorysy, Jerzego Pluty, Jerzego Szatkowskiego, Mieczysława Czychowskiego, Janusza Żernickiego, Bogusława Żurakowskiego, Zbigniewa Bieńkowskiego, Krzysztofa Gąsiorowskiego, Julii Hartwig, Ludmiły Marjańskiej, Jerzego Harasymowicza, Józefa Barana, Bronisława Maja, Andrzeja Warzechy, Zbigniewa Jankowskiego z Teresą Ferenc, Urszuli Kozioł, Jerzego Kronholda… i dwudziestu pięciu innych wspaniałych. Warszawskich poetów już w dużej liczbie poznałem osobiście dzięki Annie Kamieńskiej, Krzysztofowi Karaskowi, Jerzemu Ficowskiemu czy Jerzemu Górzańskiemu, też Iwonie Smolce, Danucie Gałeckiej, Katarzynie Boruń, Piotrowi Matywieckiemu, Wiesławowi Sadurskiemu, Krzysztofowi Mrozowskiemu, całej redakcji „Nowego Wyrazu” z Janem Witanem, a potem Januszem Termerem oraz Markiem Wawrzkiewiczem jako naczelnymi. Coraz ich więcej… Niektórzy zostali moimi pacjentami i są nimi do dziś. Mogłem i ja opowiadać Brunowi…
Dużo było wnikliwych i fachowych rozmów o Bolesławie Leśmianie, cytowania z pamięci jego wierszy. Bruno twierdził, że jest z niego, ale go nie kopiuje; tylko myśli tak jak on, tylko język widzi leśmianowsko jako narzędzie zapisu świata, i planował postawić mu pomnik koło grudziądzkiej fary. „To tylko kwestia zebrania pieniędzy, bo artyści wykonawcy znajdą się sami” – twierdził. Nie wypiliśmy wtedy ani jednej kropli alkoholu, jedynie oranżadę na sacharynie i na zakończenie każdej doby jedliśmy po sporej porcji flaków zamojskich. O czym wspominam, bo wielu barbarzyńcom Bruno kojarzy się wyłącznie z wódką. Nie znają się na rzeczy. Picie to co innego niż rozmowa, choć przyznać trzeba, że często się krzyżują. Choć – dodajmy jeszcze – przyznać trzeba, iż pijak nad pijaki Ireneusz Iredyński uważał, że Bruno nie umie pić, bo zamiast wódką się uszlachetniać, po pijanemu wpadał w tarapaty albo do przydrożnego błota, a to poecie nie przystoi, żeby nie wiem jak był zalany.
Razu pewnego Bruno czekał przy bramie jednostki wojskowej, w której cierpiałem. Zawiózł mnie taksówką nad rzekę Trynkę, przejechaliśmy obok fary, przez plac, na którym Bruno chciał postawić pomnik Leśmianowi, pod dom, w którym Bruno się urodził i gdzie łapał szczury, a gdzie mieszkały jego matka i siostra Betty, obie bardzo sympatycznie egzaltowane, wreszcie do Tarpna na golonkę. Wydał kupę pieniędzy, prawie sto złotych (dzisiejszych dziesięć) na wóz, ale kierowca nam to darował i forsę oddał, tak go ujęło zaproszenie na kawał wieprzowiny. Wiedział, że wozi poetę, a nawet dwóch. W nagrodę otrzymał odręcznie napisany wiersz z dedykacją. Dziś eksponat muzealny, o ile ów kierowca inteligentnie to w przezroczystej folii zachował. Dziś te „poetyckie pieniądze autentyzmu” mają wartość ogromną, a znają je nie tylko w Grudziądzu, bo w Świeciu, Chełmnie, Toruniu, jakichś śląskich i małopolskich dołach i górach, mazurskich wykrotach, lubuskich winiarniach. „Wyrywki z książek”, kartki z wierszami i podpisem Bruna zawsze sprawdzały się jako zapłata za kieliszek lub jajeczko w knajpie, a nawet – jak w naszym przykładzie – za przejazd taksówką. Trzeba by wznowić ten sposób na przeżywanie życia, jeśli kto nie ma pieniędzy…
„Dwieście razy uratowałem się, płacąc prawdziwą poezją” – powiedział wtedy Bruno.
Widzieliśmy się codziennie. Ja bywałem u niego, on u mnie. Poznawał mnie z przyjaciółmi, z Leonem Grajewskim (ten też to czyta już z tamtego świata), z wieloma innymi, mniej piszącymi, a jeśli już, to skargi na sąsiadów. Były dni, że łapałem się na mówieniu jego językiem i myśleniu jego myślami. Nawet wiersze bym pisał podobne do tych jego, tak był zaraźliwy, tak łatwy do zaakceptowania i zrozumienia, jeśli się żyło z nim i chodziło bok w bok. Niektórzy rzeczywiście inaczej nie potrafią i do dziś są Brunami-wtórnikami. Ale ja wiem, pamiętam, co Bruno powtarzał nieustannie: „Trzeba być sobą. Pisać siebie. Pisanie pod kogoś innego to zdrada własnych genów”. Tyle że już pierwsze z nim spotkanie dało oczywistą pewność: Bruna naśladować się nie da. Później tylko się w tym utwierdzałem. Bruno był jeden jedyny.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]