11/2018

Reinhardt Brunn

Czytelnia

Stanowisko kierownicze w tego rodzaju urzędach, jakim jest Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, można traktować na dwa sposoby – robić samemu nieomal wszystko, uważając podwładnych za nie dość inteligentnych, albo liczyć na ich rozum i samemu tylko kontrolować kontrolę, z rzadka i dla przyjemności jedynie cenzurując cokolwiek osobiście. Drugi styl pracy, obrany świadomie czy nie, cechował cenzora Rabkiewicza, naczelnika cenzury w Ł. Rabkiewicz zawsze chciał być pisarzem, dlatego gdy tylko zorientował się, że nic z tego nie wyjdzie, poszedł na ochotnika do tej wspaniałej i jedynej instytucji.

Cenzura jest jakoby stworzona dla niespełnionych pisarzy, poetów i krytyków. Bez powodu, z czystej złośliwości mogą tutaj skreślać, przeinaczać, psuć teksty niedoszłych rywali; zakazywać publikacji, zdejmować wystawy i przedstawienia, uzasadniając to odnalezieniem w prezentowanej sztuce „niskiej wartości artystycznej” albo „elementów antyustrojowych i antypaństwowych”. Takiej działalności nikt nie sprawdza, a co pisarz albo reżyser może? Nic. Ludzie poskaczą, pokrzyczą, że to niedemokratyczne, i pójdą do domów, do roboty. A Rabkiewicz? Żadnej odpowiedzialności nie poniesie. Mówi się czasem o Peiperach, Przybosiach, Barańczakach, że byli „papieżami” jakiegoś nurtu czy ruchu w literaturze… Może i byli, ale jeśli tak, to inwestytura pozostawała przy cenzurze.

Czy praca polegająca na skreślaniu zdań i zakazywaniu wydania kolejnych wierszydeł, których za dziesięć lat i tak nikt nie będzie czytał, może skrzywdzić coś więcej niż tylko rozbuchane ego twórcy? Bardzo wątpliwe. W sumie, nie najgorsza instytucja, a przynajmniej życiowo nieszkodliwa. Wielka sztuka ucierpi, ale przecież nikt nie zginie. To nie NKWD. Cenzura wydaje się nawet potrzebna – wyobraźmy sobie to brodzenie w szlamie po pas, kiedy każdy będzie mógł opublikować, co zechce. Okropieństwo.

Do gabinetu Rabkiewicza przynoszono wszystkie propozycje wydawnicze. Kierownik wybierał sobie kilka brulionów, resztę kazał rozdawać pracownikom wedle ich specjalizacji. Przeglądając stos, zwały kiepskich kopii różnych tekstów, Rabkiewicz znalazł coś, co od razu postanowił przygarnąć – wiersze poety szwedzkiego Adolfa Skottskoga w tłumaczeniu Goralkiewicza. „To nie pójdzie, nie w moim okręgu” – szepnął do siebie Rabkiewicz – „ale przynajmniej przeczytam sobie”.

– Zbyszek! Pani Helenko, pani zawoła mi tu natychmiast tego durnia! – krzyknął kierownik przez drzwi. Za kilka chwil wołany przyszedł.

– Jestem, panie kierowniku, jak pan wołał – powiedział, miętosząc nerwowo czapkę w rękach.

– Teraz wychodzę, jak przyjdę jutro, to tego stosu ma tu nie być – powiedział Rabkiewicz i wskazał ręką na zwał papierów leżący na podłodze.

– Ale… ale… jest już dwudziesta, a tego jest na dobre pięć godzin wynoszenia!

– Nic mnie to nie obchodzi. Wypierdol stąd to wszystko i daj ludziom do czytania. Rano ma tego nie być – zamknął rozmowę kierownik i wsunąwszy brulion z wierszami Skottskoga do kieszeni płaszcza, wyszedł z gabinetu. Poszedł na przystanek na rogu Radwańskiej i Żeromskiego i tramwajem piętnastką pojechał do przystanku na rogu Zachodniej i Legionów. Stamtąd poszedł pieszo do swojego mieszkania w dawnej kamienicy Scheiblerów w Alei Próchnika 1.

W mieszkaniu zasłonił okno i usiadł w fotelu. Wyciągnął butelkę wódki z barku i nalał sobie pełną szklankę. „Poezji nie wolno inaczej” – pomyślał i wypił duszkiem. Zapalił lampę i zabrał się do czytania wierszy Skottskoga. Pierwszy był taki:

Stockholm, listopad, pierwszy śnieg, poeta

W swym gabinecie wciąż śni mary

Płaskie i nudne swoje, które dawno już

Przestały być żywe i śmieszą młodych czytelników

Brakiem treści. Oni chcieliby

Innych słów, innych strof, marzą o innym śniegu,

Braku nudy, o sensie i treści,

O zupełnie nowym poecie.

Wciąż pada biały śnieg i Stockholm

Wyprostowany, dumny, pewny

Odziany w płaszcz dawnych królów,

Gotyckich kościołów i monarszego mecenatu

Zdecydowanie wchodzi w zimę,

Jak dawniej wchodził poeta, który

Dziś tylko akuszerem własnego przebrzmienia.


„Byle co” – przeleciało przez głowę cenzora, ale zmusił się do przeczytania następnego.

A może ostatnio udawałem, że umiem pisać.

Może tak było łatwiej, wobec ogromu chęci,

Wobec cierpień (zmyślonych na ogół).

Może było w tym pełno snobizmu nawet

I odrobina samozachwytu. Może myślałem

Lepiej być dalekim epigonem samego siebie,

Niż przyznać się, że to już nie to samo.

Może na długich spacerach, kiedy ukazywała się

Ziemia i drzewa, kiedy zaczynałem to rozumieć,

Bałem się odpowiedzialności.

Może ta wiedza jest dla mnie zbyt gorzka,

Jak szare zimne fale Morza Północnego koło Trondheim,

Które rozbiło tyle okrętów o skały,

A ja, choć rozbity, nie umiem opuścić statku.


„Jestem pewien, że ja podobny bełkot już gdzieś czytałem” – i nalał sobie kolejną szklankę wódki. – „No, to za nigdy niewydawanych” – wypił znów jednym haustem. – „No dobrze, to trzeci wiersz”.

W nocy morze jest ciemne, matowe

I niczego do mnie nie mówi.

Dawno poznałem, że nie własnym blaskiem świeci.

Ja kiedyś sam sobie byłem źródłem światła

Lecz oto staję się jak to morze,

Odbijam jak czarna tafla swoje refleksy przeszłe.

W nocy morze jest biedne, ale ja biedniejszy.

Ono czeka na powrót słońca z nadzieją

Ja bez nadziei łapię ostatnie promyki siebie.


„Dupa, dupa, dupa, nie ma się do czego przyczepić. Nic. Czyste jak złoto, żadnej polityki, żadnego społecznikostwa, nic! Czy to jest dobre, nie wiem. Może jest?” – rzucił spiętymi wierszami o podłogę. Taka twórczość nie przynosiła cenzorowi satysfakcji. Niechby to kogoś obrażało, było wulgarne albo polityczne. Niech nawet byłoby słabym językiem ezopowym napisane, byleby można coś znaleźć. Cokolwiek. A tu? Nic. Dno. „Może tłumacz jest chociaż jakiś trefny?” – pomyślał Rabkiewicz i podniósł brulion z podłogi. – „Goralkiewicz, Goralkiewicz, co to za skurwysyn? Skąd ja go znam, czy ja go znam?” Rzucił wiersze za siebie i pomyślał – „Rano!”

Rabkiewicz, gdy się obudził, był już zupełnie pewien. Goralkiewicz Antoni był studentem na tej samej polonistyce, tylko dwa lata starszy od cenzora. To był ten utalentowany gnój, którego wszyscy głaskali i chwalili. „Zabrał się skurwiel za tłumaczenia” – pomyślał, dopijając ostatni łyk herbaty przed wyjściem do urzędu.

W gabinecie cenzora Zbyszek spał na dywanie, mając pod głową wycofany egzemplarz Sułkowskiego.

– Wstawaj – ryknął Rabkiewicz – słyszysz, durniu! Wstawaj!

– Eheeh… ooo pan kierownik już w pracy? Wcześnie dzisiaj…

– Zabierz mi stąd te śmieci i wynoś się do swojej roboty – warknął cenzor i kopnął w książkę Sułkowskiego, która sunąc po podłodze, uderzyła w metalową szafkę biurową, robiąc ogromny hałas – mam dzisiaj dużo pracy!

– Tak jest, dyrektorze, tak jest….

– Przynajmniej gabinet jest posprzątany. Pani Heleno! Jakby co, nie ma mnie dla nikogo! – ryknął znów Rabkiewicz i zamknąwszy z hukiem drzwi za Zbyszkiem, przekręcił klucz w drzwiach. „Zanim napiszę odpowiedź, muszę mieć odpowiedni nastrój” – pomyślał i wyjął z aktówki wiersze Skottskoga. Tom nosić miał tytuł Störning, tak stało na stronie tytułowej. „Cokolwiek to znaczy i tak nie wyjdzie z tego pokoju, nie za mojej służby” – i odczytał kolejny wiersz.

Szwedzkie kalosze wojskowe, które kupiłem dawno temu

Za 100 kroner

W magazynie wojskowym w Fånigadikter

Za kołem podbiegunowym,

Nie zużywają się ani trochę

Dalej są jak z demobilu wojska.

Pewnikiem dostały mi się,

Nie bez przypadku,

Kalosze rajtara z wojen z Polską.

Jakże one muszą przeżywać,

Że chodzi w nich mdły cywil.


Ich habe genug – pomyślał i zanucił sobie temat z kantaty BWV 82 – „Muzyka to dobra sprawa, co tam cenzurować?” Otworzył biurko i wyciągnął z niego koniak i szklankę, nalał podwójny i schował butelkę. Wstał, podszedł do okna i patrzył przez chwilę na park. Wreszcie usiadł do niewielkiego, osobnego stolika pod oknem, gdzie stała maszyna do pisania, i zaczął tak:

Wojewódzki Urząd Kontroli
Publikacji i Widowisk
w Łodzi
ul. Parkowa 8

Do Pana

Antoniego Goralkiewicza


Złożona przez pana do WUKPiW w Łodzi propozycja wydawnicza dotycząca tomu Störning poety szwedzkiego Adolfa Skottskoga w przekładzie pańskim spotkała się z dezaprobatą zespołu cenzorskiego i została W CAŁOŚCI odrzucona.

WUKPiW
(pieczęć okrągła)


Skończył pisać i spojrzał na gotowy tekst. „Całkiem dobre, nic to nie mówi poza tym, że się nie ukaże. Tak ma być”. Kazał nadać pismo i poszedł się upić.

Kilka tygodni później został wyrwany z lektury powieści jakiegoś Jabłońskiego, a przyznać trzeba, że Rabkiewicz szczególnie lubił debiutantów, wręcz uważał za swoją zasługę, że kilka debiutanckich powieści tego czy innego pisarza zaginęło w odmętach jego biura, gdyż uznał je za bezwartościowe, a kolejne powieści, które w swej łaskawości dopuścił, okazywały się sukcesem. Nie wiadomo, jak było z tym Jabłońskim, w każdym razie na korytarzu i w sekretariacie słychać było jakiś raban. Drzwi do gabinetu miał zamknięte na klucz, starym zwyczajem. Podniósł się więc i otworzył je.

– Co się tu dzieje? Pani Heleno, co to za hałasy? Zbyszek, co to za mężczyzna, którego szarpiesz? Przestać natychmiast! – krzyknął, wyjrzawszy tylko za drzwi, gdzie Helenka ze Zbyszkiem próbowali wyprowadzić z sekretariatu jakiegoś natręta.

– Aaaa! A ci ludzie mówili, że pana naczelnika nie ma! Kłamcy, szczury! – wrzeszczał, wyrwawszy się ze szponów Helenki i Zbyszka ów mężczyzna. – Pan pozwoli, się przedstawię, Goralkiewicz, Goralkiewicz jestem, Antoni, poeta i tłumacz… – chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Rabkiewicz mu przerwał.

– Nie kłamali i nie szczury, tylko urzędnicy państwowi, a ja istotnie, rozumiecie, Goralkiewicz, istotnie jestem tak zajęty sprawami wagi państwowej, że jakby mnie nie było. Zupełnie, jakbym był w Tegucigalpie. Tak bardzo jestem zajęty. Zrozumieliście, Goralkiewicz?

– Yhhhh, panie naczelniku, ale ja mam niedużą sprawę, na krótko…

– Goralkiewicz! Straciłem przez was już dwie minuty i nie stracę ani jednej więcej, przyjdźcie za tydzień, o tej samej porze za tydzień. Zrozumieliście?

– Taaak, ma się rozumieć, że tak, jak pan naczelnik sobie życzy, do widzenia! – powiedział tłumacz i poeta, już mając się odwrócić i wyjść, lecz jeszcze posłyszał za sobą głos Rabkiewicza.

– Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, my się tu w naszym urzędzie zajmujemy kulturą. Krzykiem i awanturą nic nigdy tu nie załatwicie. Nigdy, a teraz wynoście się i nie zapomnijcie przyjść za tydzień.

Za Goralkiewiczem zamknęły się drzwi, cenzor podszedł do okna i patrzył, jak poeta i tłumacz znika w pozbawionym liści, szarym marcowym parku.

– Co to miało, kurwa, być! Jak to jest w ogóle możliwe, że ten skurwiel doszedł aż tutaj! Gdzie jest, kurwa, portier w tym chlewie! Gdzie?, się pytam. Żeby jakiś pajac zakłócał poważnej instytucji pracę i nikt go nie zatrzymał na bramie! – eksplodował kierownik, krzyczał i pluł jeszcze długo w podobnym stylu, aż zakończył: – Wymienić cały personel niemerytoryczny, oszczędzić sprzątaczkę, ale portierzy i ochrona mają wypierdalać! – powiedział i wyszedł, najpewniej znowu się upić.

Tydzień później nikt z obsługi, która wpuściła Goralkiewicza na teren cenzury, już nie pracował, ale nowi pracownicy mieli powiedziane, żeby Goralkiewicza wpuścić. Sprawa była nadzwyczajna, od kilku dobrych miesięcy Rabkiewicz tylko wydawał rozkazy, wysyłał pisma i z nikim się nie spotykał. Tego dnia kierownik siedział przy biurku i coś pisał odręcznie, przedwojennym piórem Watermana, które podobno kiedyś ktoś zabrał Tuwimowi i zostało już na wyposażeniu urzędu. Zadzwonił telefon. Pani Helenka anonsowała, że dzwonił strażnik na bramie, że Goralkiewicz już idzie.

– Wpuścić natychmiast do mnie – nakazał Rabkiewicz i po chwili usłyszał pukanie do drzwi. – Wejdźcie, wejdźcie, nie krępujcie się.

– Dzień dobry, panie naczelniku – dało się słyszeć i w drzwiach stanęła mikra i wychudzona postać Goralkiewicza.

– No dobrze, dobrze… przypomnijcie mi, jak tam wam jest, Ogórkiewicz? – spytał cenzor zza biurka. Uśmiechał się wesoło i przyjaźnie, jakby dając znać przybyszowi, że nic złego w tym urzędzie spotkać go nie może.

– Goralkiewicz, panie naczelniku, Goralkiewicz Antoni, poeta i tłumacz, tłumacz i poeta, okazjonalnie krytyk i recenzent dla „Głosu Sieradza” i „Kuriera Zduńskowolskiego”, ale w Łodzi mieszkam, w Łodzi, przy krańcówce Szczecińska, dzięki Bogu, mieszkanie dostałem ostatnio, ale panie naczelniku, nie wykończone, sił nie mam i pieniędzy, na Zakątnej w kanciapie zagrzybionej siedzę…

– Nie dzięki Bogu, tylko dzięki Partii i centrali Miastoprojektu, Goralkiewicz, dostaliście mieszkanie i też dzięki Partii je wykończycie, ale nie można wszystko na raz. Jakże by to było, że oddaje się do mieszkania blok na sto pięćdziesiąt mieszkań i nagle wszyscy chcą kafelki zakładać, co? A takich bloków oddaje się w Łodzi przemysłowej sami wiecie ile. Cierpliwości, Goralkiewicz! Zrobicie sobie luks-kwartirę! A teraz nie pierdolcie mi tutaj, tylko do rzeczy, czego chcecie od nas?

– Widzi pan naczelnik, zgłosiłem do cenzury, to znaczy do kontroli, tomik wierszy szwedzkich w moim przekładzie, autorstwa Skottskoga Adolfa i taką dostałem odpowiedź – rzekł Goralkiewicz i podał Rabkiewiczowi dobrze znane pismo.

– Mhm, tak, Goralkiewicz, zaraz to sprawdzimy – zamruczał cenzor, udając zdziwienie i namysł nad sprawą, i podszedł do katalogu kartkowego w rogu pokoju, zaczął w nim szperać, jakby czegoś szukał, po chwili rzekł: – Macie pecha, Goralkiewicz, niestety cenzor, który wydał tę decyzję, jest teraz na urlopie i się nie może nam tu z tego wytłumaczyć. Ciężko nam zachorował, a dobry pracownik, starej daty, ale dobry, przodownikiem był, wiecie, w dawnych czasach był przodownikiem tego urzędu. Mówiliśmy na niego dziadek. Dziadek szybko czytał i szybko oceniał, a nosa miał! Nigdy się nie mylił. Tak, tak, Goralkiewicz, tak… a stary nie jest, coś tam pięćdziesiąt sześć lat ma, ale staż, staż, Goralkiewicz! Największy. Od chłopaka tu u nas pracuje ten nasz dziadek, ideowiec, wiecie, ideowiec.

Goralkiewicz tylko kiwał głową w smutny sposób i niemo wpatrywał się w wielki portret Adolfa Nowaczyńskiego, który wisiał między oknami.

– Nowaczyński? Czy przypadkiem nie jest on przez was zabroniony? Przecież Gomułka w marcu… – spytał wreszcie Goralkiewicz.

– Zabroniony, owszem, Goralkiewicz, czujni jesteście, to dobrze, czujni! Zabroniony, nie drukuje się wrednego antysemity, ale co zrobić z portretem? Jak robiliśmy kontrolę w Domu Literatury zaraz po wojnie, wiecie, ja tu jeszcze nie pracowałem, ale tak jak wy, za pierwszym razem jak zobaczyłem ten portret, zapytałem kierownika Kubika, co to ma być za Nowaczyński w cenzurze? No i się dowiedziałem. To teraz wam powiem, jak była ta kontrola w Domu Literatury, to znaleźli ten portret, tam wisiał. No i co z nim zrobić? W sali, gdzie lud roboczy miasta Łodzi przychodzi posłuchać swoich nowych socjalistycznych pisarzy, ten pan wisieć nie będzie, a my, wiecie, Goralkiewicz, nie jesteśmy barbarzyńcami, nie będziemy portretu niszczyć, palić ani nic podobnego. Na żadnego z przyzwoitych pisarzy ta endecka i sanacyjna gęba nie dała się przemalować, no to wisi tutaj i przypomina nam o naszej funkcji. A wy, Goralkiewicz, przychodźcie, próbujcie, pytajcie portiera i bramnego, może traficie, jak dziadek będzie, to sobie to wyjaśnimy. – Co powiedziawszy, wstał ze swojego fotela i poklepał Goralkiewicza po ramieniu, odprowadzając poetę i tłumacza do drzwi.

„Heheh, ale heca” – myślał nie bez satysfakcji Rabkiewicz, patrząc z okna na Goralkiewicza znikającego w przysypanym późnym marcowym śniegiem parku. Usiadł wreszcie przy biurku i chwycił za telefon. Wewnętrzny 17 i wewnętrzny 21, portier i brama, wiadomość ta sama: – „Gdyby ktoś pytał o dziadka, dziadek wciąż chory”.

[dalszy ciąg historii do przeczytania w numerze]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.