Wychodząc, na koniec odwróciła się i przed zamknięciem drzwi powiedziała do mojej żony: – Zobaczysz jeszcze, on będzie najgorszy. Tak powiedziała w chwili, gdy przyszedłem, moja poprzednia żona do obecnej. Domyśliłem się, że to może być tylko o mnie.
Szum wszędzie, dookoła, to nic innego tylko nagły wiatr poruszający ogromnym drzewem w otwartym szeroko oknie. Ciemność u podnóża pasma gór jest jeszcze gęstsza od cienia wznoszącej się za oknem góry. Tylko szum liści rozdrabnia ciemność na drobne istotki odzywające się w nieprzejrzystym powietrzu. Powietrze napływa całymi haustami jak napój w odpowiedniej temperaturze, żeby schłodzić rozgrzane ciało na tyle, abym mógł jeszcze raz podjąć próbę postawienia siusiaka, zobaczenia w nim bezsilnej siły przy wyobrażeniu sobie wszystko jedno czego, byle tylko zadziałało.
– Uciekłem, uciekłem wszystkim.
Nagi i odkryty leżałem na łóżku w pokoju na górce u małżeństwa, goszczącego tu często swoich dalszych i bliższych znajomych. Pięć kotów domostwa pozostawiło swój zapach na rogach łóżka. Powietrze z okna falami uderzało łagodnie w twarz. Dwupiętrowy dom, składający się w jednej bryle litery „L” z części mieszkalnej i gospodarczej, dzięki dużej liczbie drzwi na najwyższej kondygnacji dawał możliwość dalszego ukrycia się w każdej chwili. Nasłuchiwałem odgłosów domowników z dołu, zanim postanowiłem zejść do łazienki czy do kuchni. Środek nocy był porą oddechu nie tylko po upalnym dniu, ale też po ustaniu odgłosów z kuchni i z ulicy górskiej osady. To było jedyne miejsce, jakie mi przyszło do głowy, kiedy postanowiłem zniknąć, nie mając na to pieniędzy i sił.
Dotknąłem żelaza lampki jak ręki i zaświeciłem światło. Szamotanina z własnym ciałem przyniosła poczucie ostatecznej klęski. Siusiak nie zamienił się w narzędzie. Ostatnia łączność ze światem poprzez ciało padła jak napięcie, choć pragnienie radości, jakiej doznawałem z kobietą, było ostatnią radością i silniejszą niż w młodości, bo świadomą rozbłysku i końca.
– Wszystkim uciekłem i wszystko wraca.
Z taboretu przy łóżku spod starej, masywnej lampki wziąłem książkę zabraną z domu w jakimś odruchu zabezpieczenia się przed brakiem drugiego głosu. Musiała to być książka kogoś, kogo znałem, kogo głos słyszałem, pamiętam z osobistej rozmowy i wciąż mi dźwięczy swoją prawdą, właśnie jakby do uwierzenia w prawdę potrzebny był dźwięk wypowiadanych słów, przemieniający słowa w obrazy. Wiedziałem, że w książce znajdują się słowa, które do niczego mi teraz się nie przydadzą, nie pomogą, tylko wywołają obraz kogoś, kto mógł podobnie gubić się w sobie i odnajdywać w słowach.
Pierwszą część życia przeżył w lęku przed stratą tych, bez których nie oczekiwał dalszego życia, nawet jako dziecko, bał się ustania oddechu, ciszy po ciężkim oddechu, wolał rzężenie w środku ciemnej nocy w rogu pokoju. Druga część życia to było poznawanie miłości w książkach i w kościele, tak pilnym był uczniem duchowej miłości z lęku przed zamieraniem ciała, które zobaczył w pierwszej części życia. Część trzecia była kontynuacją dwóch lęków: przed fizjologią wyobrażającą umieranie, znieruchomienie w dziennym świetle i lęku przed połączeniem miłości i ciała. W czwartej wrzucony został w otchłań fizjologii wymykającej się kontroli myśli i uczuć. Przez piątą część życia uprawiał seks do końca, który nigdy nie był końcem poznawania sensu radości, powtarzał radość ciała do szaleństwa, była najpewniejszym łącznikiem z życiem i kopią sensu, którego nie przeniknął w szczęśliwej harówce, ale już wiedział, że fizjologia to szansa zetknięcia się z czymś przeciwstawnym w niej samej, jak siła przeciw sile, jak umieranie przeciw umieraniu, jak rodzenie umierania.
[dalszy ciąg historii do przeczytania w numerze]