Kiedy jednak w 2012 roku ukazały się wydaniu książkowym, stało się jasne, że to, co otrzymaliśmy – mimo tytułu – dziennikiem nie było i tak o tym wtedy napisałem. Dziennikiem w sensie ścisłym, jakby można było dopowiedzieć ulubioną frazą Pilcha. Zapiski wprawdzie były datowane, ale daty odgrywały w nich rolę powiedzmy taką, jak śródtytuły – spostrzegliśmy wtedy, że to nie jest zbiór rozrzuconych tematycznie felietonów, ale seria połączonych ze sobą esejów na istotne tematy. Pilch zresztą wcale tego nie ukrywał, przeciwnie, z jakąś perwersyjną radością co jakiś czas przypominał czytelnikowi, że tekst który ma przed oczyma „nie uwzględnia okoliczności zewnętrznych” (jak powinien regularny dziennik) albo że poddany jest „rygorystycznej cenzurze wewnętrznej” (co – oczywiście tylko teoretycznie – w prawdziwym dzienniku zdarzać się nie powinno).
„Co to więc jest, co Pilch przedstawił nam wtedy po raz pierwszy pod tytułem Dziennik i po co to zrobił? – zapytałem sam siebie w 2012 roku. – Odpowiadając na pierwszą część pytania, najłatwiej powiedzieć, że to modny ostatnimi czasy typ literatury, który mądrzy ludzie określają mianem sylwy, czyli – mówiąc zwyczajnie – zwierzanie sie pisarza na różne tematy, rozliczanie się z ważnymi dla niego sprawami, wspominanie autobiograficznych przypadków, a wszystko przedstawione w sposób łączący powagę z lekką formą rozładowującą napięcie, jakie mogłaby wywołać u czytelnika owa powaga. A po co to? Ano pewnie po to, że Pilch postanowił chociaż na rok, dwa wyzwolić się spod dyktatu fabuł, do wymyślania których jest zobowiązany jako prozaik i które potem musi mozolnie relacjonować. I także po to, że zapragnął (to nadal tylko moje domysły) uciec tak daleko, jak się da, od dyscypliny, jaką narzuca autorowi regularne uprawianie felietonistyki, która niby jest lekkim i swobodnym gatunkiem, a tak naprawdę wymaga morderczej dyscypliny zarówno od strony codziennej logistyki, jak i pisarskiego warsztatu (oryginalny temat, precyzyjnie określona objętość tekstu, starannie obmyślona puenta itd.). Pisząc tekst taki, jakim w efekcie okazał się Dziennik, Pilch spuścił siebie samego ze smyczy, wrzucił na luz i mógł oddawać się najbardziej meandrycznym wywodom, dbając tylko o to, by były logiczne i przykuwały uwagę czytelnika. O to jednak akurat nie było mu trudno, bo myśli logicznie i zdroworozsądkowo w sposób naturalny, a językiem pisanym posługuje się tak, jak mało który z użytkowników polszczyzny”.
Dziennik okazał się poruszającym utworem literackim – opowieścią o tym, jak dojrzały człowiek, który myślał, że jeszcze wszystko przed nim, uświadamia sobie, na skutek zdrowotnych dolegliwości i zbliżania się do nieuchronnych sześćdziesiątych urodzin, że praca nie idzie już tak jak dawniej, ujawniają się dziury w pamięci, że do świadomości dociera to, iż nie napisze się tego, co by się chciało, nie pojedzie się tam, gdzie byłoby fajnie pojechać, że kobiety i alkohol nie smakują już tak jak kiedyś, a właściwie to niekiedy zamiast milsza jest lektura książki, którą się już czytało przed laty. To po prostu opowieść o uświadamianiu sobie, że nieuchronnie zbliża się starość. Starość jest wdzięcznym tematem literackim i powstaje coraz więcej utworów opisujących ją, nawet humorystycznych, można nawet powiedzieć, że w ostatnich latach narodziła się moda na pisanie starości, ba, przedarła się ona także do kultury popularnej, co dotychczas raczej się nie zdarzało. W wykonaniu Pilcha pisanie o starości ma jednak szczególny ciężar, przez wspomnianą na początku „autobiograficzną grę”, jaką podjął z czytelnikiem. Inaczej bowiem wygląda opis starości z jej wszystkimi dolegliwościami i ograniczeniami życiowymi przyrządzany przez pisarza, który – jak badacz nowych terenów – przygląda się jej z zewnątrz, a inaczej, gdy pisarz odgrywa przed czytelnikiem teatr autobiografii i opowiada mu, jak czuje na gardle zaciskającą się coraz silniej pętlę starości. Zawsze bowiem czytelnik odnosi to wszystko, co czyta, do konkretnego człowieka i jego dolegliwości, dramatów itp., bo zatarte są granice między fikcją i prawdą, narratorem i autorem.
Tymi motywami – jak mi się wydaje – bawił się Pilch jeszcze w Drugim dzienniku (2013), jeśli oczywiście powiedzenie, że to zabawa, nie jest nazbyt frywolne. Ale zapiski w nim zawarte obracają się wokół dręczącej autora choroby, są czymś w rodzaju rozpoznania coraz bardziej skromnych życiowych możliwości, dostosowywania się do nasilających się ograniczeń. Oswajanie dramatu – można powiedzieć. Oswajanie też przez opowiadanie, jak choćby w głośnym, a nawet wstrząsającym wywiadzie z maja 2015 roku.
Od tego czasu minęło kilka lat, w których nie wiadomo, czy powstawały następne zapiski „dziennikowe”, jak zmieniał się stan zdrowia pisarza, co zaszło w jego życiu. I oto teraz, w 2019 roku, ukazał się Trzeci dziennik, obejmujący zapiski z okresu: 7 maja 2017 – 15 lipca 2018 roku. W ciągu sześciu lat dzielących drugi i trzeci tom dziennika Pilcha ukazały się trzy jego nowe powieści. Ale są to powieści bardzo różniące się od tej jego prozy, którą zauroczył czytelników w latach 1988–2013. Po pierwsze krótkie, a po drugie ich język się zmienił w porównaniu z tymi, które rozsławiły Pilcha. Brak w nich charakterystycznej rozkołysanej frazy – zastąpiły ją krótkie zdania, brak w nich postaci drugoplanowych – jest narrator i kobieta albo po prostu narrator i jego pamięć oraz wyobraźnia. A więc barwna proza przekształciła się w prozę ascetyczną. Gdy w 2015 roku ukazała się pierwsza z tych powieści – Zuza albo czas oddalenia – napisałem, że sprawia wrażenie, jakby powstała na przekór wszystkim okolicznościom, i że wzrusza, bo pisarz przedstawia ją czytelnikom, wiedząc doskonale o tym, że nie jest to utwór taki, jaki chciał napisać i jaki mógłby napisać, gdyby był w dobrej formie zdrowotnej. Jest wobec niego w poruszający sposób bezradny, a jednak przedstawia go, jakby mówiąc: trudno, tyle i tak mogłem zrobić i tyle wam daję, bo więcej nie mogę. Sam zresztą wyznał w wywiadzie, że Zuza… „powinna być siedmiusetstronicową książką, a jest tylko szkicem do powieści. Jakby Pan Bóg pozwolił, to zaryzykowałbym i napisał ją raz jeszcze”. Potem wyjaśnia – wszystko przy odsłoniętej kurtynie – co by zrobił z powieścią, gdyby mógł, i czego w niej brakuje. Ale i ten „szkic” ma swój urok, podobnie jak o rok późniejszy Portret młodej wenecjanki. W końcu Pilch umie pisać i znalazł sposób na przełamanie ograniczeń, którymi skrępował go los. Jest to więc – wtrącam bez ironii – pisarstwo heroiczne.
Z kolei Żywego ducha to powieść wygląda na domknięcie tego cyklu. Bo o ile obie poprzedzające ją opowiadają o relacjach mocno dojrzałego narratora z fascynującymi go młodymi kobietami, o – w gruncie rzeczy – zamierających i przenoszących się do wyobraźni relacjami z nimi, o tyle w tej takie relacje już nie występują. Nie mogą, bo świat, w którym obudził się narrator tego utworu, to świat bez ludzi. Nagle i tajemniczo wszyscy zniknęli, i to tak radykalnie, że nie ma po nich najmniejszego śladu. Jest tylko on. Oczywiście Pilch rozpracowuje tę sytuację w różnych jej wariantach: narratora dręczy problem tego, co się stało, cieszy go pełna wolność i bezkarność – może na przykład do woli przywłaszczać sobie książki z bezpańskich księgarń, może przebierać się w supermarketach, ile chce i jak chce, co przy jego dbałości o elegancję ma kolosalne znaczenie, choć też ma przy tym świadomość, że ta elegancja jest absurdalna, bo nikt poza nim jej nie dostrzeże. Mnóstwo jest w Żywego ducha rozważań o położeniu narratora tej powieści, jest kilka delikatnych sugestii, co do jego statusu, że tak powiem, ontologicznego: oszalał?, umarł?, wstąpił do nieba? Ale nie one są istotne.
Istotne jest to, że ta powieść, której narrator ma około dziewięćdziesięciu lat, jest czymś w rodzaju alegorii starości. Odczucie pustoszejącego wokół niego świata jest podstawowym doświadczeniem starości – ten, który dożywa starości, widzi, jak wymierają jego rówieśnicy, przyjaciele, znajomi, i czuje, że zostaje sam, że coraz trudniej nawiązać mu kontakt i złapać porozumienie z tymi, którzy go otaczają. Jego świat się kończy, bo ci, którzy go rozumieją, którzy budowali wraz z nim wspólnotę tego świata, znikają, więc świat pustoszeje. Pilch opisał to w sposób radykalny – świat stał się pusty w znaczeniu dosłownym. I to jest, jak się zdaje, finał dotychczasowych powieściowych gier pisarza ze starością, najpierw nieśmiałych (w pierwszej powieści), potem kokieteryjnych, a później coraz bardziej dosłownych. To było coś w rodzaju – jak to się niekiedy mawia – ucieczki do przodu: starość się zbliżyła, to pójdę ostro do przodu, wyprzedzę stan obecny i na ten etap starości będę mógł patrzeć ze spokojem, bo to nic w porównaniu z tym, co jest w starszej starości.
I w takim oto momencie tego procesu trafił do nas Trzeci dziennik Pilcha. Na pierwszy rzut oka można do niego odnieść wszystko, co dotychczas napisałem o jego dzienniku, ale jest też wiele różnic. Przede wszystkim, jak podkreśla autor, nie były fragmenty tego tomu wcześniej publikowane, jak to się działo w przypadku poprzednich, czyli że mamy do czynienia z utworem w ogólnych zarysach zaplanowanym jak utwór literacki (jest nawet w nim – podobnie jak np. w Zuzie… – klamra narracyjna). Jest w nim zresztą sporo fragmentów autotematycznych, między innymi o różnicach pomiędzy pisaniem fikcji a dziennika, nawiązań do innych publikowanych dzienników, jakby Pilch pracował jednocześnie z pisaniem Trzeciego dziennika nad formą takiej hybrydy gatunkowej, jaka mu powstaje pod palcami stukającymi w klawiaturę i studiował dokonania innych autorów. Tak jak mówił w wywiadzie, że Zuza… jest zaledwie szkicem powieści, tak o Trzecim dzienniku można powiedzieć, że jest wstępnym szkicem do kolejnej, wielowątkowej, barokowej od strony formy, o której może myślał, pracując nad ascetycznym formalnie Żywego ducha. Zapiski nawiązujące do niej pojawiają się w Trzecim dzienniku, bo pisanie obu tych książek do pewnego momentu przebiegało równolegle. To, najogólniej, tyle o „statusie genologicznym” tego, co Pilch opublikował. Literaturoznawcy będą się nad tym jeszcze pochylać z uwagą, ale za jakiś czas.
Najbardziej uderzająca różnica pomiędzy Trzecim dziennikiem a poprzednimi dwoma jest taka, że w tym okresie, w którym powstawał, Pilch – a ściślej rzecz biorąc, narrator jego dziennikowej prozy – był już pogodzony ze starością, już nią i chorobą nie epatuje czytelników i chyba sam się już tym nie dręczy. Jest bardziej dyskretny, niekiedy aluzyjny. Może uznał, że nic już więcej nie powie o swoim parkinsonie, że nie przeskoczy (!) samego siebie, bo ileż można pisać o dolegliwościach, już raczej szukać trzeba w tej dramatycznej i chyba nieodwracalnej sytuacji, w jakiej się znalazł, dobrych stron czy próbować się tym bawić. Tak na przykład tłumaczę sobie obecność w Trzecim dzienniku sporego omówienia rozdziału Kinetyczna melodia: choroba Parkinsona i terapia muzyczna z książki Muzykofilia. Zresztą wiele istotnych spraw załatwia Pilch, cytując fragmenty ważnych dla siebie dzieł literackich, zostawiając czytelnikowi zrozumienie, o co mu chodzi (cytat z Montaigne’a o chorobach). Albo wyimkami z wywiadu – na przykład wtedy, gdy dochodzi do sprawy seksu osób starszych czy wręcz starych. W tej części jego dziennika bardzo wiele spraw dzieje się (ukrytych jest) pod powierzchnią tego, co czytelnik dostaje w słowach. Czytać więc trzeba go z uwagą i podejrzliwością, bo autor sam zastrzega, że pisząc, zabiera się za karkołomne przedsięwzięcie, bo jest unieruchomiony w swoim mieszkaniu, bo polityka interesuje go coraz mniej, a właściwie to świat przestaje go zajmować („Świecie, odpierdol się” – rzuca w którymś momencie). Czyli nie ma tego budulca, który stanowi znaczną część wszystkich innych literackich dzienników. Wchodzi w głąb siebie, bo tylko tam dzieje się coś interesującego dla niego – we wspomnieniach, w lekturach (np. niespodziewana tyrada o J.D. Salingerze, słusznie zapomnianym, porzuconym bożyszczu naszego pokolenia). A nawet jak coś istotnego zdarzyło się w jego życiu, to też przemyka w jednym napomknieniu, jak podszyta żalem kpina z matki, która widzi wszystko, a nie dostrzega (nie chce zobaczyć), co się zmieniło na jego palcu.
Duch jest żywy, choć ciało może coraz bardziej mdłe. I z tego narrator Trzeciego dziennika czerpie teraz radość. Ostatnie słowa, z jakimi zostawia czytelnika, brzmią: „moja starość to jest najświetniejszy czas, jaki kiedykolwiek był mi dany”.