Całkiem mnie więc ucieszyło, kiedy znalazłam na końcu Do zobaczenia w zaświatach obszerne podziękowania autora dla rozmaitych osób, włączając sporą grupę pisarzy z różnych krajów i epok – w tym Balzaca i Márqueza. Ba, obawiam się nawet, że z tej książki najlepiej zapamiętam właśnie tę długą listę.
Może dlatego, że z wiekiem mam coraz większe problemy z zachwytem absolutnym nad książkami. (Choć Do zobaczenia w zaświatach to naprawdę dobra powieść!). Na wszelki wypadek nie zajrzę ponownie do Ojca Goriot; wolę pamiętać, że kiedyś coś w nim zrobiło na mnie takie wrażenie, że nie zapomniałam o tym do dziś. A może bardziej dlatego, że krótko przed powieścią Lemaitre’a przeczytałam w fińskim piśmie literackim
Punktem wyjścia dla Toisen sanoin stał się przypadek docenionej przez krytyków i jury nagród literackich książki Iana McEwana Pokuta z 2001 roku. Pięć lat po wydaniu powieści okazało się bowiem, że przedstawione w niej sugestywne obrazy ze szpitala polowego są żywcem wzięte z pamiętnika Lucilli Andrews, wojennej sanitariuszki, a w czasie publikacji książki McEwana – autorki ponad trzydziestu romansów.
McEwan nie zaprzeczał, że zaczerpnął co nieco od Andrews, składając jej na końcu Pokuty enigmatyczne podziękowania. Sęk w tym, że nie wynikało z nich jasno, co dokładnie zawdzięcza pisarce jego powieść. Ona sama nie była zresztą świadoma swojej „pomocy”, bo mimo że wówczas jeszcze żyła, McEwan nie skontaktował się z nią, pytając o możliwość wykorzystania jej tekstu.
I rozpętała się burza oskarżeń o plagiat, w której głośniej grzmiały chyba jednak głosy obrońców McEwana. On sam argumentował, że bez sięgnięcia do źródeł nie udałoby mu się odtworzyć autentyczności szpitalnych praktyk z odległych czasów wojny. Wspierający go koledzy po piórze dodawali, że pisarz musi się posiłkować tekstami źródłowymi po to, by stworzyć na ich podstawie coś – w literackim sensie – większego.
Większe czy nie – teksty jednak literackie tworzyła też pisarka Lucilla Andrews. A McEwan „pożyczył” od niej nie tylko opisy szpitalnych praktyk, ale całe fragmenty pamiętnika, z dialogami włącznie.
Nie on pierwszy i nie ostatni coś sobie od innego autora „pożyczył”. Nyqvist przypomina, że to ostatnio częsta praktyka u piszących Finów, którzy upodobali sobie powieści biograficzne, nierzadko poświęcone pisarzom zresztą. A żeby zawrzeć w takich odpowiednią dawkę autentyzmu, trzeba wręcz garściami czerpać z oryginalnych tekstów „z epoki”. Różnica polega głównie na tym, jak dokładnie autorzy spowiadają się z zapożyczeń w przypisach i posłowiach.
Są tacy, którzy – jak Hannu Mäkelä, autor powieści o poecie Eino Leino (1878–1926), czy przedstawiająca życie Topeliusa (1818–1898) Merete Mazzarella – z detalami opisują w posłowiu proces tworzenia książki i wkład źródłowy. Mazzarella skrupulatnie oznaczyła nawet gwiazdkami każdy cytat z listów czy pamiętników szwedzkojęzycznego romantyka, co – jak zauważa Nyqvist – wręcz przeszkadza czytelnikowi zanurzyć się w opowieści o życiu Topeliusa. Z kolei Panu Rajala, autor książki o fotografie, pisarzu, tłumaczu i dziennikarzu I.K. Inhie (1865–1930), tak zręcznie zespolił styl bohatera biografii z własnym, że stanowiące przynajmniej ćwierć czterystustronicowej powieści zapożyczenia z tekstów Inhy zwróciły uwagę oburzonej opinii publicznej dopiero wtedy, kiedy książkę nominowano do największej fińskiej nagrody literackiej „Finlandia”.
„Opowieści rodzą się, gdy obserwuję świat i kradnę ze świata. Okradam ludzi, których spotykam, kradnę z historii. Jestem zwykłą złodziejką” – Sanna Nyqvist zaczyna drugi z artykułów cytatem z amerykańskiej pisarki Amity Gaige (ur. 1972). „Kradzieżą” chełpi się też wielu innych współczesnych autorów, a do historii literatury na stałe weszło Eliotowskie stwierdzenie, że „niedojrzali poeci naśladują, dojrzali kradną”. Nic w tym dziwnego. Pisarz to w epoce postmodernizmu bricoleur, zbieracz, który tworzy ze znalezionych kawałków nową całość. (O ile jest wystarczająco utalentowany – i dojrzały). Nie tylko ma do tego prawo. Nie ma wręcz innej możliwości. Przecież wszystko zostało już napisane.
Choć to dekadenckie stwierdzenie kojarzy się głównie z postmodernizmem, padło wiele wieków wcześniej – w antyku. Już wtedy uznano Homera za niedościgły wzór dla wszystkich autorów, a rzymski pisarz Terencjusz skonstatował, że nie da się powiedzieć niczego, czego by wcześniej nie powiedziano.
To jednak postmodernizm uświęcił literackie „kradzieże”, dając pisarzom prawo do intertekstualnych zabaw niewymagających przypisów pod każdym nawiązaniem do cudzego tekstu. Z innej strony, coraz dłuższe listy z wykazami cytatów i aluzji na końcu książek zarówno prozatorskich, jak i poetyckich też zaczęły się pojawiać w ostatnich dekadach.
Bo kradzież sama w sobie kojarzy się jednak negatywnie. Zubaża – pisze Nyqvist – poprzedniego posiadacza danej rzeczy, który ją traci na rzecz wzbogacającego się złodzieja. Nie można przecież ukraść roweru w taki sposób, żeby ten należał ciągle do prawowitego właściciela.
Ale już tekst – można. Ba, „złodziej” bywa wręcz dla autora zapożyczenia pożyteczny. Piszący artykuły i książki chcą przecież, żeby te były czytane, trafiły do jak największej liczby odbiorców. A powielony w nowym dziele tekst zwielokrotnia swoją moc oddziaływania (i potencjał interpretacyjny), nie znikając wcale z oryginalnego utworu.
Pewnie dlatego już w starożytności pojawiła się metafora pisarza jako nie złodzieja, tylko pszczoły – zbierającej pyłek z wielu roślin i zmieniającej go w miód. Co podkreśla jednocześnie przynależność autorów do całego „ekosystemu”, w którym żyją i tworzą. Nikt nie pisze bowiem w próżni. Niemożliwy jest zatem „sterylny” tekst, pozbawiony jakichkolwiek wpływów z zewnątrz.
Czyli chodzi głównie o zasady „pożyczania” tekstów. Ale choć przez wieki głowiły się nad nimi najtęższe umysły, prawo wciąż napomyka tylko o cytowaniu „zgodnie z dobrym obyczajem i w ilości zgodnej z przeznaczeniem”.
Logicznie brzmi wobec tego komentarz przywołanej przez Nyqvist specjalistki od prawa autorskiego, która stwierdziła, że „złożona jedynie z cytatów książka nie jest dozwolona”. Tyle że już od antyku istnieje gatunek literacki cento – kompilacja samych cytatów właśnie. Uprawia się go również obecnie, zwłaszcza w poezji, jak w przypadku Virpi Alanen (ur. 1978), która w dziele Löytöretkue (2015) zestawiła wybrane wyimki ze starej literatury naukowej. „W takich wypadkach – wyjaśnia Nyqvist – talent pisarza nie przejawia się w tworzeniu czegoś nowego, tylko w dostrzeganiu poezji tam, gdzie zwyczajny czytelnik by jej nie zobaczył”.
Dawno temu, kiedy zaczynałam pisać fińskie przeglądy dla „Twórczości”, usłyszałam, żeby nie dodawać przypisów. Nie ukrywam, że bardzo mnie to ucieszyło. Mogłam sobie i pocytować/potłumaczyć, i postreszczać, i napisać coś, czego wcale nie wyczytałam w przybliżanych artykułach, a czasem nawet nigdzie indziej, komponując z tego wszystkiego całość na tyle spójną, żeby nie dało się jej na powrót porozdzielać na części składowe. Żeby była – jako całość – moja. Chociaż pilnowałam się, żeby sygnalizować w tekście głównym, czyje słowa kiedy przytaczam – nawet ja w żadnym ze swoich przeglądów nie potrafiłabym wskazać wyraźnej granicy między tym, co wyczytałam w przedstawianych artykułach, a tym, co do nich dodałam.
Jak to dobrze, że nie jestem pisarzem ani badaczem literatury, ani nawet prawdziwym tłumaczem. I mogę sobie od czasu do czasu po prostu coś napisać.