Kreatur pokazany na scenie Opéra Confluence pod Awinionem jest suitą obrazów mających przeciwstawne znaczenia: władzę i poddaństwo, siłę i bezsilność, dominację i posłuszeństwo, wolność i sprawowaną nad nią kontrolę. Tancerze przemieszczają się na pustej scenie ograniczonej z prawej strony białym praktykablem ze schodami, a z tyłu jasnym horyzontem kontrastującym z mrocznym przesłaniem spektaklu. Nawet w sugestywnym akcie miłosnym wykonanym do piosenki Je t’aime… moi non plus w wykonaniu Jane Birkin i Serge’a Gainsbourga pojawia się przemoc i dominacja, słychać plaskanie dłoni o gołe pośladki, ktoś egzekwuje swoje prawa nad partnerką, wiercąc jej dziurę w nodze automatyczną wiertarką, kobieta tresuje drugą kobietę jak psa, rzuca nią o podłogę, doprowadza do utraty przytomności, jeden z mężczyzn obraca tancerką jak bączkiem, trzymając ją za koński ogon. Muzyka elektronicznego tria Soundwalk, łączącego artystów z Berlina i Nowego Jorku, wzmaga poczucie opresji. Tancerze kompanii zadziwiają sprawnością techniczną i aktorską ekspresją. Obrazy piętrzą się i zagęszczają, metafory są coraz trudniejsze do rozszyfrowania, spektakl zyskałby na zwartości, gdyby go skrócić o kwadrans, ale i tak pomimo lekkiego znużenia, jakie zostawia na koniec, poraża klarownym przesłaniem: natura ludzka zdolna jest zarówno do wzlotów, jak i do upadków, rozpala się do białości w najwyższych porywach serca i tak samo łatwo ulega nienawiści. W wizji Sashy Waltz ludzkość wraca do stanu pierwotnego barbarzyństwa, tego sprzed epoki apollińskiej, która wprowadziła ład między ludźmi a bogami, przynosząc prawo i zręby demokracji. Jeśli myśleliśmy, że po doświadczeniu obozów zagłady świat się opamiętał, to mogłoby się okazać, że byliśmy w błędzie, bo odwrót zawsze jest możliwy.
Człowiek gardzący porządkiem boskim i ludzkim jest bohaterem kolejnego wydarzenia festiwalowego. Francuski reżyser Thomas Jolly zaprezentował rzadko grywaną tragedię Seneki Thyestes. Ponure mury Dziedzińca Honorowego Pałacu Papieży dostarczyły blisko dwuipółgodzinnemu spektaklowi znakomitej oprawy. Dekoracja (zaprojektowana przez Thomasa Jolly’ego i Christèle Lefèbvre) ograniczona została do trzech elementów: położonej na boku ogromnej maski greckiej, która zajmuje lewą połowę sceny, wykręconej w tragicznym geście dłoni umieszczonej po prawej stronie i podświetlonego czworoboku przypominającego źródło i będącego zarazem bramą do świata umarłych, umieszczonego pośrodku sceny. Trzydziestosześcioletni Thomas Jolly równolegle do pracy artystycznej prowadzi zajęcia ze studentami szkoły teatralnej przy Teatrze Narodowym Bretanii w Rennes. W jego spektaklu pojawia się chór dzieci, wybór podyktowany tematyką sztuki, ale i współczesnym niemal politycznym przesłaniem skierowanym do przyszłych pokoleń. Reżyser pyta w programie spektaklu: czym jest władza?, czy mamy prawo decydować o życiu lub śmierci drugiego człowieka?, co sprawia, że człowiek przemienia się w bestię?
Bohaterem tragedii jest Atreus, król Myken, protoplasta krwawego rodu Atrydów. Władcę zżera chęć zemsty. Boi się o tron, który zdobył, pokonując swego brata Thyestesa, obawia się jego machinacji, nie jest nawet pewny swego potomstwa, gdyż tamten uwiódł mu żonę. Mimo to król wzywa brata z wygnania, mami go podziałem władzy, ale zamiast przebaczenia ofiarowuje mu na uczcie jego synów, zamordowanych i przyrządzonych wedle własnego przepisu. Zemsta nie przyniesie mu jednak ukojenia. Bo kiedy nasyci się już widokiem cierpienia ojca, który dowiedział się, jaki był jadłospis, kiełkuje myśl, że zemsta byłaby okrutniejsza, gdyby to Thyestes sam zabił własne dzieci. „Wiedz, że cierpienie zadane bratu, nawet jeśli jest to zły brat, godzi w całą ludzkość”, mówi Seneka. Rzymski dramaturg urodzony w Kordobie, nauczyciel Nerona, stawia literę prawa ponad prawem zemsty. Chór kończy ostatnią pieśń wezwaniem do przebaczenia. Jedynie przebaczenie kładzie ostateczny kres strasznemu łańcuchowi zbrodni i pozwala nam odnaleźć nasze człowieczeństwo. Awinioński Thyestes to spektakl o trudnym przesłaniu, od początku do końca prowadzony na najwyższym diapazonie. Jolly sam wcielił się w rolę Atreusa i być może jego nieco przesadna interpretacja zaważyła na stylu przedstawienia, któremu brakowało zmiennego rytmu i zróżnicowanego napięcia.
Na festiwalu in, bo o nim mowa, gościł również Amir Reza Koohestani, reżyser i scenarzysta ceniony w ojczystym Iranie, ale znany również na scenie międzynarodowej. Spektakl pokazany na terenie Chartreuse w Villeneuve lez Avignon nosi tytuł Summerless (Bez lata) i jest częścią trylogii zapoczątkowanej pięć lat temu spektaklem Timeloss (2013), którego kontynuacją był późniejszy Hearing (2015). Scena Summerless przedstawia dziedziniec szkoły dla dziewcząt. Jedynym elementem dekoracji jest karuzela. Na dziedzińcu spotykają się bezrobotny malarz, nieudacznik życiowy, zamalowujący przebrzmiałe slogany państwowe, wicedrektorka szkoły, jego była żona, oraz młoda matka jednej z uczennic. Mijają miesiące, ale bohaterowie rozmawiają, jakby na scenie upłynęły zaledwie minuty. Nazwy miesięcy wyświetlane są jak slajdy na ścianie na tle blednących sloganów niegdysiejszej Rewolucji Islamskiej. Z karuzeli wytryska deszcz, innym razem na scenę opadają płatki śniegu. To jedyny znak upływającego czasu. Wszystko u Koohestaniego jest niedopowiedzeniem: uczucia bohaterów, sytuacja polityczna, w jakiej żyją, ich osobiste dążenia. Języki rozwiązują się powoli i nie tłumaczą niczego. Mężczyzna zostaje oskarżony o pedofilię i traci pracę, ale pomówienie okaże się wytworem wyobraźni zakochanej w nim nastolatki, matka przeprasza za pomyłkę i przynosi mężczyźnie kwiaty. Zastępczyni dyrektorki nie dostała spodziewanego awansu, ale zaszła w upragnioną ciążę. Z kim? Nie wiemy, to jej sekret. Malarz obiecuje, że się nią zaopiekuje. Jak w dziełach niektórych innych twórców, na przykład Asghara Farhadiego, autora filmu Rozstanie, bohaterowie Summerless wydają się śmiertelnie zmęczeni, kobiety są zagubione i nie wiedzą, jakie rozwiązanie by je zadowoliło, mężczyźni czują się zrezygnowani. Wszyscy zdają sobie sprawę, że znaleźli się w impasie. Nawet lato przestało być synonimem beztroskich wakacji, wykorzystywane jest na zajęcia dodatkowe, tyle że nadprodukcja dyplomów nie zakryje nagiej prawdy, że aspiracje Irańczyków pozostają niezaspokojone.
W spektaklu tańca zatytułowanym Grito pelao hiszpańska choreografka i tancerka flamenco Rocío Molina dzieli się z widzami swym rychłym macierzyństwem. Autorka jest, obok takich artystów, jak Israel Galván, przedstawicielką nowej fali flamenco, głęboko zakorzenionej w andaluzyjskiej tradycji, flirtującej z teatrem i tańcem nowoczesnym, tworzącej nową, niespotykaną w historii tego tańca jakość. Urodzona w roku 1984 Molina tańczy, od kiedy ukończyła trzy lata. Jest absolwentką konserwatorium w Maladze i Madrycie. Pierwszy spektakl własnego autorstwa zatytułowany Entre paredes zaprezentowała w wieku dwudziestu jeden lat. Niewątpliwie wcześnie wykryty i świetnie poprowadzony przez nauczycieli talent zyskał Molinie wiele prestiżowych nagród w Hiszpanii i sławę na scenach całego świata. Grito pelao żywi się nie tylko sprawą feminizmu, znanego z wcześniejszych spektakli tej artystki, jest także wyznaniem artystycznego wypalenia, które przyszło wraz z sukcesem. Molina otwarcie podaje w wywiadach, że ma orientację homoseksualną i że brak dziecka odczuwała jako cierpienie. Decyzję o jego posiadaniu odsuwała jednak na dalszy plan, nie chcąc rezygnować z tańca. Aż w końcu zrozumiała, że jedno i drugie jest do pogodzenia i wystąpiła na scenie, będąc w ciąży. Dołączyła do niej śpiewaczka flamenco Silvia Pérez Cruz, która wykonała skomponowane przez siebie pieśni. Wystąpiła również w epizodzie matka artystki Lola Cruz. W Awinionie spektakl pokazany został na Dziedzińcu Liceum św. Józefa, który pokryto białą podłogą; otaczała ją druga przestrzeń wysypana piaskiem, to miejsce dla muzyków. Pośrodku sceny umieszczony został basen, w którym dokonały się ostatecznie metaforyczne narodziny. Pełen ekspresji i bólu, ale także radości i spełnienia spektakl był eksploracją macierzyństwa, mówił o pierwiastku kobiecości, o sile natury przekazującej życie, ale także o świecie, na którym pojawi się nowy człowiek, córka Rocío. Jednak w swojej drugiej części spektakl nie uchronił się od swoistego narcyzmu, który zaciemnił jego uniwersalne przesłanie.
Opasły program festiwalu off gromadzący ponad tysiąc tytułów stanowi co roku niezłą łamigłówkę. Udało nam się jednak z tej masy wyłowić kilka pereł. W Théâtre de l’Oulle wystąpiła kompania Kulunka z hiszpańskiego Kraju Basków. Trzej aktorzy, Jose Dault, Garbiñe Insausti i Edu Cárcamo, grali w maskach, interpretując po kilka ról. Pokazany przez nich spektakl André i Dorine to historia starego małżeństwa żyjącego w mieszkanku, którego ściany pokryte są fotografiami. Słychać stukanie starodawnej maszyny do pisania i dźwięki wiolonczeli. Dawną czułość w związku zastąpiły rutyna i drobne złośliwości. Ich ofiarą pada nawet syn, który odwiedza rodziców i szybko znika. W tę szarą codzienność wkrada się choroba Alzheimera, na którą zapada Dorine. Choroba niszczy wspomnienia i tożsamość bohaterki. Początkowo bagatelizujący sprawę André stopniowo staje się niestrudzonym opiekunem żony. Ale nawet on czasem nie panuje nad nerwami. Chcąc ocalić ich wspólną historię, André zaczyna ją opisywać. Ich pierwsze zauroczenie, wspólne randki, przyjście na świat syna i rywalizację o jego względy. Niestety Dorine nie zdąży już jej przeczytać, ale zrobi to ich syn. Historia André i Dorine wkracza na nowe tory. Naiwność masek i brak dialogów pozwoliły aktorom na przedstawienie poruszających scen bez krzty sentymentalizmu, spektakl chwytał za gardło, a równocześnie bawił do łez czarnym humorem, poważny temat złagodzony został poetycką metaforą. Scena, w której André zamiast trumny wnosi na scenę czarny futerał z wiolonczelą, ukochanym instrumentem żony, na długo zapada w pamięć. Teatr pozwala mówić o sprawach banalnych, jakby to były historie bogów. Baskijska grupa Kulunka przypomniała nam o tym. Nic dziwnego, że publiczność off-u zgotowała jej owację na stojąco.
Z podobnym aplauzem spotkał się spektakl zatytułowany Tutaj nie pyta się dlaczego (Ici il n’y a pas de pourquoi!) w reżyserii i wykonaniu Tony’ego Harrisona, pokazany w Théâtre La Luna. Artysta zaadaptował (wraz z Cécilią Mazur) do potrzeb off-u pamiętne autobiograficzne dzieło Primo Leviego Czy to jest człowiek. Levi, włoski Żyd wywieziony do Auschwitz, opisał po wojnie piekło obozu, w którym został odkomenderowany do pracy w laboratorium chemicznym na terenie podobozu Monowitz. Przeżył jedynie dlatego, że zastosował zasadę przejętą od któregoś z towarzyszy. Aby nie zostać więźniem najgorszej kategorii, mówił mu tamten, „muzułmanem” czekającym na śmierć, należy się myć nawet i w brudnej wodzie, glancować do czysta chodaki i maszerować z werwą, tylko wtedy zachowa się wolę przetrwania. Powolna degeneracja więźnia w wyniku niewolniczej pracy kontrastuje z wysportowaną sylwetką aktora i jest tym bardziej porażająca. „Wszystko, co robisz, praktycznie nie ma sensu. Nieważne, kim byłeś. Jesteś tylko numerem i zwykłym mięsem w trybach nazistowskiej maszynki wojennej. Nie masz nic, bo odebrano ci wszystko, nie tylko nazwisko, ale i przedmioty codziennego użytku”. Bohater wypowiada słowa Primo Leviego dotyczące Holocaustu, ale mówi również o dzisiejszym upodleniu uchodźców sprzedawanych na targach niewolników w Libii, o uciekinierach z terenów objętych czystkami etnicznymi, „o tych, którzy cierpią niesprawiedliwość w jakimkolwiek zakątku świata, w jakiejkolwiek epoce”, czytamy w programie spektaklu.
Festiwal in to nie tylko realizacje sztuk, ale również ich lektury. Przegląd najnowszej dramaturgii europejskiej zorganizowało Międzynarodowe Centrum Tłumaczeń Teatralnych Maison Antoine Vitez we współpracy m.in. z Festiwalem w Awinionie, Teatrem Narodowym w Strasburgu, Uniwersytetem w Nanterre i Instytutem Mickiewicza. Wielu zaprezentowanych autorów brało na warsztat piekło relacji rodzinnych. Niejakim przełamaniem tej tematyki była sztuka polskiego autora Beniamina M. Bukowskiego Niesamowici bracia Limburg. Sztuka, znakomicie przetłumaczona na francuski przez Agnieszkę Zgieb, kreśli paralele między światem średniowiecznych holenderskich miniatur a współczesną cywilizacją obrazu, mówi o rozterkach artysty obawiającego się tak samo własnej śmierci, jak utraty mecenasa. Tekst bogaty w filozoficzne i malarskie podteksty spotkał się z żywym zainteresowaniem publiczności.
Czy świat pogrąża się w ciemnościach? – pytali zaniepokojeni twórcy festiwalu w Awinionie. A może jest już za późno, tylko my ciągle się łudzimy, że uda nam się przeczekać burzę, a tymczasem tuż obok nas giną, toną w morzu ci, co mieli mniej szczęścia, bo nie narodzili się w zachodnim, industrialnym świecie, a też chcieli godnie żyć. Pierwsze ofiary nocy barbarzyńców.